Zamorskim diabłem być

opublikowano: 2007-03-26 13:00
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
— Skąd pochodzisz? — Z Polski. — Polska, Polska… To chyba Unia Europejska, tak? — Tak. — O, to wy teraz jesteście bardzo bogatym krajem… Taki dialog jest w Chinach na porządku dziennym. Sto lat temu zamorski diabeł, dziś — chodzący worek dolarów. Cudzoziemiec w Państwie Środka.
REKLAMA

Moja przygoda z Chinami rozpoczęła się kilka miesięcy temu, potrwa jeszcze drugie tyle. Towarzyszyło mi w niej początkowo kilkoro znajomych, teraz zostało nas dwoje. Dwoje polskich studentów w Wuhan, dziewięciomilionowym gigancie, stolicy prowincji Hubei w centrum kraju. Jest to wielki ośrodek przemysłowy i akademicki. Daleko mu jednak do miast pokroju Pekinu czy Szanghaju, o Hongkongu nie wspominając. Wuhan jest zdecydowanie bardziej chiński, ale, co za tym idzie, bardziej prowincjonalny i… powiedzmy zacofany. Właśnie na wuhańskich doświadczeniach oparłem niniejszą relację.

Kadeci z pociągu Pekin – Wuhan. Byli przeszczęśliwi, że mogli sobie ze mną zrobić zdjęcia. Chińczycy uwielbiają fotografować się z cudzoziemcami
Pierwszymi w Chinach cudzoziemcami byli Portugalczycy: nadpłynęli w 1515 r. z południa. W 1583 r. przybywają do Chin jezuici Matteo i Riccii Ruggieri. Do Pekinu dotarli w roku 1601. W 1644 r. odbył swą misję polski jezuita Michał Boym. [więcej w: „Cesarskim szlakiem przez Chiny” ]

Trudno jest mówić o stosunku Chińczyków do Polaków. Bardzo często pada pytanie o moje pochodzenie. Przybiera zazwyczaj tylko dwie formy: „Skąd pochodzisz?” lub „Czy jesteś Amerykaninem?”. Niewielu obiło się o uszy cokolwiek na temat tak egzotycznego kraju jak Polska, a tylko część potrafiłaby umiejscowić ją mniej więcej w Europie, a nie na przykład — na chybił trafił — na jednej z mikronezyjskich wysepek.

W wielkich metropoliach Chin, bardziej zachodnich w swym charakterze, świadomość świata jest większa, szczególnie wśród młodszego pokolenia. Jednak to tylko część społeczeństwa. W przytłaczającej większości stosunek Chińczyka do Polaka będzie zatem po prostu stosunkiem do człowieka z Zachodu. A ten niestety odbierany jest jak Amerykanin…

W drodze na prowincję

Ten przypadek obrazuje ignorancję w stosunku do języka angielskiego. Napis jest zupełnie bezsensowny

Po locie do Pekinu musiałem dostać się jeszcze do Wuhan. Jedynym sensownym (czyli ekonomicznym) rozwiązaniem jest czternastogodzinna podróż pociągiem. Wdrapuję się więc, po długim marszu po peronie, na swoją najwyżej położoną leżankę. Po kilku minutach zagaduje mnie po angielsku sąsiadka z naprzeciwka. Nie nalegam jeszcze na chiński, czuję się zbyt niepewnie. Mówi całkiem dobrze, w miarę płynnie i wyraźnie. A co dalej? Okazuje się, że wie, gdzie dokładnie leży Polska, z kim mniej więcej graniczy, że my nie gęsi i swój język mamy. Zna nieźle geografię Europy, ma nawet jakieś mgliste pojęcie o historii Polski, rozbiorach i powstaniach, potem o czasach II wojny światowej. Totalne zaskoczenie…

REKLAMA
XIX wiek to zwrotny moment w stosunkach chińsko-zachodnich. Brytyjscy, francuscy (i inni) kolonizatorzy uzależniają Chińczyków od opium; gdy ci chcą to ukrócić, wybuchają dwie wojny opiumowe (1834–1843 i 1856–1860). Po nich Chiny stały się praktycznie półkolonią. Zakładane są nowe placówki handlowe, kolonizatorzy mają coraz więcej praw, a Chińczycy coraz mniej. Rząd dynastii Qing staje się zabawką w rękach Zachodu. Nienawiść do cudzoziemców, w tym do jezuickich misjonarzy ewangelizujących na siłę, rośnie w błyskawicznym tempie również wśród ludu. Częściowo zwróciło się przeciw nim Powstanie Taipingów (1851–1864), potem w całości niemal Powstanie Bokserów (1899–1901) z hasłem „ocalić Qingów, wypędzić cudzoziemców”. To właśnie w XIX wieku powstało wyrażenie „zamorski diabeł”.

W tym samym pociągu spotykam jeszcze grupkę młodych kadetów. Siedzę sobie na korytarzu i użalam się nad sobą w samotności, aż tu nagle z zamyślenia wyrywa mnie nieśmiałe „cześć”. Spoglądam w górę, a tu kilku chłopaczków w jakichś niby-mundurach. Szok na ich twarzach (po usłyszeniu ode mnie kilku słów po chińsku) to niezapomniany widok. Idziemy do ich przedziału, rozmawiamy, potem do restauracyjnego na piwo, rozmawiamy, robimy sobie zdjęcia etc. etc. Niestety, okazuje się, że oni dla odmiany o Polsce nawet nie słyszeli. Czuję się więc w obowiązku opowiedzieć im trochę o naszym kraju i tak schodzi nam pół nocy. Pamiętam, że byli zafascynowani opowieścią o nieznanej dotąd, dalekiej krainie. Przy tej okazji miałem przyjemność poznać chińską serdeczność. Ich sąsiad z przedziału zaproponował mi podwiezienie z dworca na uniwersytet (kawał drogi), to samo zrobiła wcześniej wspomniana już pani z mojego przedziału. Taka bezinteresowna chęć pomocy to u nas rzecz rzadka, a tutaj bardzo często spotykana. Szczególnie w stosunku do obcokrajowców, zawsze tu wyglądających na zagubionych i przytłoczonych ogromem wszystkiego.

Wuhan City

Niektórzy młodzi Chińczycy coraz chętniej zawierają znajomości z obcokrajowcami. W dużej mierze dlatego że mogą wtedy szlifować swój angielski. Oto międzynarodowe towarzystwo na imprezie urodzinowej jednej ze znajomych chińskich studentek. Od lewej: Francuz, troje Chińczyków i Amerykanka.

Przeciętny Chińczyk wykazuje duże zainteresowanie światem. Przybiera ono różne formy, niektóre zabawne, inne denerwujące. Najbardziej przeszkadza nieustanne, niczym nieskrępowane, bezczelne, jawne i natarczywe gapienie się. Idę ulicą i wpatruje się we mnie dosłownie każdy: przekupka na targu, dziecko, robotnik, student, weteran Długiego Marszu, bogaty biznesmen, policjant w radiowozie, kelnerka w podrzędnej knajpie, kelner w luksusowej restauracji, żołnierz na warcie. Wszyscy bez wyjątku. Kilka razy najadłem się poważnego strachu, kiedy jakiś jadący ulicą rowerzysta tak się na mnie zagapił, że niemal wjechał pod pędzący autobus. Albo jakiś kierowca autobusu prawie wjechał na pędzącego rowerzystę. Oazą wolności od natrętnej obserwacji jest kampus mojego uniwersytetu. Studiuje tu wielu obcokrajowców z różnych zakątków świata i chińscy studenci są już jako tako przyzwyczajeni. Choć w zasadzie nigdy nie wiem, czy są to studenci chińscy, czy koreańscy, ponieważ tych ostatnich jest na pęczki.

REKLAMA
W takim właśnie sześcioleżankowym przedziale pociągu Pekin – Wuhan na samym szczycie poznałem wyjątkowo dobrze wyedukowaną Chinkę. Swoją drogą, wejście na samą górę wymaga nie lada zręczności.

Chińczycy są w dużej części święcie przekonani, że poza językiem Konfucjusza istnieje na świecie jeszcze tylko angielski. Zakładają, że jest to z pewnością ojczysty język każdego białego. No cóż, większość istotnie lepiej lub gorzej mówi w tym języku, jednak naszym ojczystym raczej on nie jest. Bardziej wyedukowana i światowa część mieszkańców Chin, czytaj: mający wcześniej styczność z obcokrajowcami, świadoma jest istnienia kilku innych języków.

Chiny to kraj zarówno żadnej, jak i wielu religii. Jego mieszkańcy modlą się w świątyniach buddyjskich, taoistycznych, chrześcijańskich etc. Tutaj akurat palą mnóstwo kadzideł w jednej z wuhańskich świątyń buddyjskich.
Wkrótce po upadku cesarstwa w 1911 roku wybucha I wojna światowa. Po jej zakończeniu Chińczycy widzą swą szansę na uzyskanie należnej im pozycji w świecie i na odzyskanie zagrabionych ziem. Traktat wersalski całkowicie ich jednak ignoruje. W odpowiedzi na to rozpoczyna się Ruch 4 Maja (1919), czyli wielki moment przebudzenia społeczeństwa chińskiego i rewolucja w myśli, sztuce, literaturze. Później Zachód zmaga się ze swymi własnymi problemami, ignorując już Chiny całkowicie. A te popadają w chaos.

Olbrzymią ciekawość wzbudzamy zawsze, kiedy rozmawiamy w języku Mickiewicza na przykład w autobusie. Wtedy mogę usłyszeć, jakie to uwagi Chińczycy na nasz temat wymieniają. I tak właśnie jedziemy pewnego razu do centrum, a obok rozpala się żywa dyskusja na temat: „W jakim języku ten śmieszny długo- i jasnowłosy chłopak i jego towarzyszka rozmawiają?”. I tu zachodzi pewna różnica zdań. Część pasażerów jest święcie przekonana, że to angielski. Inni rękę daliby sobie uciąć, że francuski, jeszcze inni zaklinają się, że to rosyjski, a kilku nieśmiało wspomina o niemieckim. I to by było na tyle. Ogólnie najczęściej nasz język brany jest za francuski lub rosyjski.

Chiny to kraj kontrastów i absurdów. Takich jak to właśnie zestawienie ołtarzyka przodków z portretem Przewodniczącego. Fotografia zrobiona w jednej z wsi w południowych Chinach.

Pewnego dnia wybieramy się na obiad do ulubionej pobliskiej (i bardzo ekonomicznej) knajpki. Od razu stajemy się atrakcją miesiąca dla każdego z gości. Stolik obok zajmuje czworo młodych studentów, nie spuszczają z nas wzroku. Nasłuchują. Przekonani, że mówimy po angielsku wpadają w panikę. Totalnie nic nie łapią, a przecież uczą się już od pięciu lat. Dyskutują o tym, pewni, że w ogóle ich nie rozumiemy. Wstając od stolika mam ochotę rzucić do nich: „to polski.”, ale dochodzę do wniosku, że będzie to po tak długim czasie konspiracji dużym nietaktem. Poza tym odnoszę wrażenie, że wzbudziłoby jeszcze większą frustrację.

Inaczej sprawa wygląda w sytuacji, kiedy ostatecznie uświadomię Chińczyka, skąd dokładnie pochodzę. I tu otwiera się przede mną cała, tak różna w każdym przypadku, wiedza o Polsce. Albo — znacznie częściej — jej zupełny brak tuszowany pełnymi zrozumienia „aaa”, „hm”, „no tak”, „ooo” etc.

REKLAMA
Jedna z uliczek Wuhanu. Dla dzieci biały jest zawsze wielką atrakcją. Jak tylko go zobaczą, od razu krzyczą do kogokolwiek: „Cudzoziemiec! Cudzoziemiec!”

Odwiedzam jeden z wielu ulicznych straganów z miejscowymi przysmakami. Zjawiam się tam już któryś raz z kolei, więc sprzedawca postanawia nawiązać ze mną miłą pogawędkę:

— Skąd pochodzisz?

— Z Polski.

— Polski?

— To w Europie. [nie wiem, czy nie dosłyszał, czy nie ma pojęcia, co to takiego]

— Aaa, w Europie… [okazuje się, że druga opcja] Hm, a co wy tam głównie jecie?

— No cóż, wiele rzeczy. Nie mamy jednak aż takiego wyboru, jak tutaj. Jemy mięso, podstawą są zwykle ziemniaki, jemy warzywa i owoce, no… hm… no właściwie wszystko… [tuszuję swoje braki w chińskim].

— A macie ryż?

— No pewnie. Jednak nie jest on taki dobry jak ten w Chinach… [to akurat jest najszczerszą prawdą]

Na to pan kraśnieje, uśmiecha się szeroko i tak rozstajemy się w zgodzie i przyjaźni międzynarodowej.

Zhongxiang. Każdego wieczora na placu zbiera się kilkadziesiąt osób, aby wspólnie potańczyć. To jedna z niewielu rzeczy odciągających skutecznie wzrok Chińczyków od cudzoziemców. Tak, tak, są takie.

Stoję sobie innym razem na przystanku autobusowym, kiedy podchodzi do mnie jakiś pan. Po poszerzeniu swej wiedzy o moją narodowość wyciąga monetę o nominale 1 euro i pyta mnie, czy nie mógłbym mu może podarować takiej, tylko że z Polski (wiedział, że są różnice w wyglądzie!), ponieważ kolekcjonuje monety i banknoty. Pokazał mi akurat wersję francuską, a otrzymał ją był mniej więcej podobną drogą. Wyjaśniam mu więc, że w Polsce nie mamy jeszcze euro i nie mogę mu pomóc (nie miałem już ani jednego pieniążka polskiego). Na to reaguje bezdennym zdumieniem i pyta: „Jak to, to Polska leży w Europie, a nie ma euro? Jak to możliwe?!”. Nie udaje mi się wytłumaczyć mu zasad wejścia do strefy euro. Po prostu nie był w stanie tego pojąć. I nie chodzi mi o brak inteligencji, tylko o niewiedzę i zakorzenione schematy. Europa = euro, niemal jeden kraj i jedna waluta. Na szczęście (dla mnie) zaraz przyjeżdża autobus, zamęczyłby mnie chyba na śmierć…

REKLAMA

Na głębokiej prowincji

Nocne stragany z miejscowymi przysmakami. W Wuhan jest ich mnóstwo. Na jednym z nich sprzedawca przez bardzo długi czas naciągał mnie notorycznie na śmieszne 0,5 juana (ok. 20 groszy).

Bardziej zorientowani mieszkańcy Kraju Środka wiedzą, że Polska jest członkiem Unii Europejskiej. Ale dla nich jest to jednoznaczne z faktem, że poziom życia w naszym kraju i zamożność jego obywateli równe są tym we Francji czy w Wielkiej Brytanii. Unia to Unia i basta. I tak jakiś czas temu, w mieście Zhongxiang leżącym w tej samej co Wuhan prowincji (Hubei), jednak o wiele mniejszym, rozmawiam z pewnym taksówkarzem. Po zwyczajowym pytaniu o moje pochodzenie stwierdza nagle: „No tak, Polska to kraj bardzo bogaty, żyje się wam tam o wiele lepiej niż tutaj i macie coraz więcej pieniędzy”. „Bogaty” równa się dokładnie, albo prawie, „tak jak w Ameryce”. Polacy wiedzą już, że „prawie” robi wielką różnicę, ale tu jeszcze się o tym najwyraźniej nie przekonano.

Po II wojnie światowej władzę przejmują komuniści z Mao Zedongiem na czele (1949). Ponieważ w poprzedzającej ten moment kilkuletniej krwawej wojnie domowej pomiędzy nimi a Jiang Gai-Shekiem i jego nacjonalistami Ameryka poparła Jianga, a komunistów ostatecznie w niewielkiej części Rosja, stosunki z Zachodem poszły oczywistym torem. Przez kilkadziesiąt lat wpajano społeczeństwu, jakim złem jest kapitalizm, a jakim dobrem socjalizm. Nie szerzono przy tym jednak nienawiści do narodów, chodziło o państwa jako takie. Dlatego niechęć do cudzoziemców słabła stopniowo, osiągając stan obojętności. Kilka lat po śmieci Mao (1976) władzę objął Deng Xiaoping, wielki reformator i ojciec chińskiego cudu gospodarczego. I tak Chińczycy pokochali pieniądz i pokochali jego źródło — Zachód.

Fakt, że w Chinach każdy biały w domyśle jest Amerykaninem, a dopiero potem Europejczykiem, jest dość niewygodny. Oznacza to, że jestem potencjalnym bogaczem i nie mogę wręcz opędzić się od pchającej mi się w ręce zieloności, a szastam nią na lewo i prawo. To sprawia, że przy byle okazji Chińczycy starają się nas, czasem absurdalnie, naciągać. Nie wszyscy oczywiście, są i stuprocentowo uczciwi, a zdarzały mi się już nawet odwrotne sytuacje. Dotyczy to zarówno rzeczy tanich, jak i bajecznie (jak na moją studencką kiesę) drogich. Dlatego trzeba naprawdę umieć się targować i nie dawać za wygraną. Na przykład, jak ze swojej wizyty w Pekinie relacjonuje moja współlokatorka Sonia, na Jedwabnym Targu można stargować cenę płaszcza z wyjściowego tysiąca juanów do stu pięćdziesięciu (1 juan to około 40 groszy).

Dworzec Główny w Pekinie. Koczuje przed nim w oczekiwaniu na pociągi niewyobrażalny tłum. Dla nudzących się przez kilka godzin Chińczyków siedzący wśród nich cudzoziemiec to świetna atrakcja i doskonały temat do pogaduszek. Dość bezczelnych, nawiasem mówiąc.

.

W tym samym Zhongxiangu wpadamy pod wieczór do jakiejś podrzędnej przydworcowej knajpy. Wchodzimy do środka, siadamy. I nasłuchujemy, bo jest czego słuchać. Państwo się zebrali i dyskutują, ile nam policzyć za to, a ile za tamto.

— Poprosimy o menu.

— Nie ma menu.

— Tak? No to do widzenia. [i wstajemy od stołu]

— Już, już daję. Proszę.

No właśnie…

REKLAMA

Światełko w tunelu

Więcej o świecie, a co za tym idzie o Europie i o Polsce, wiedzą oczywiście ludzie porządnie wykształceni. Moi wykładowcy na przykład trzymają na tym polu całkiem niezły poziom. Jednak nie wiem, czemu to właściwie zawdzięczać. Czy ich edukacji, czy też temu, że mają stałą styczność z zagranicznymi studentami z całego dosłownie świata i naturalnie dowiadują się od nich najróżniejszych rzeczy, a wykazują oczywistą ciekawość.

Autobus z miejscami leżącymi. Taki dziwoląg to w Chinach normalka, podróże trwają wiele godzin. W tym właśnie pewien leżący obok mnie Chińczyk potraktował mnie wyjątkowo serdecznie, zabierając mi w nocy podstępnie koc i poduszkę.

Istnieje w Chinach coś takiego jak polonistyka. Tak, tak, wydział polonistyki otworzył już dawno, jako jedyny, Uniwersytet Pekiński. Co prawda, nabór odbywa się tam tylko co czwarty rok, ale kształcą wyśmienicie. Jeszcze w Polsce spotykałem się z Chińczykami polonistami i mówili doskonale, jak na Azjatów oczywiście. Z jednej strony ciekawe, że w ogóle ktoś wybiera tak egzotyczny kierunek i wykazuje zainteresowanie niewiele z punktu widzenia Chin znaczącym krajem. Z drugiej zaś jest ono tak małe, że aż marginalne i nie zanosi się w tej dziedzinie na zmiany. Jednak to dobrze, że przynajmniej kilkudziesięciu studentów będzie zdobywało co cztery lata wiedzę o Polsce większą niż niejeden Polak. Zawsze trzeba od czegoś zacząć i mieć nadzieję, że z czasem zainteresowanie będzie rosło.

Komunałem jest już stwierdzenie, że Chiny coraz bardziej otwierają się na świat. Ale jest to otwarcie obustronne, świat coraz bardziej zmuszony jest otwierać się na Chiny. Minęły czasy, kiedy do Kraju Środka przybywały tłumy biznesmenów, inwestorów, naukowców, a w Europie Chińczyka zobaczyć było można tylko w roli właściciela jakiejś budy z tak zwaną „chińszczyzną”. Biznesmeni i inwestorzy chińscy również wyruszyli w świat. A ponieważ to dopiero awangarda, mają tam jeszcze bardzo, bardzo wiele do zrobienia. I tak jak otwarcie Chin pociągnęło za sobą potrzebę gwałtownego poszerzenia wiedzy o nich, a w efekcie wielki boom na uczenie się chińskiego języka, kultury etc., tak tutaj musi wzrosnąć drastycznie zainteresowania światem zewnętrznym. Musi, ponieważ będzie to gwarancją sukcesu, bez tego skośnoocy panowie w najdroższych garniturach świata nie zawojują go. Do tego dążą i, wcześniej czy później, na pewno to osiągną. I kto wie, może i ta mało dotychczas znacząca Polska leżąca gdzieś na peryferiach Europy również doczeka się na swoją kolej?

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Bartosz Jakubiak
Student czwartego roku sinologii Uniwersytetu Warszawskiego.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone