Disco polo wciąż żyje

opublikowano: 2006-10-13 07:00
wolna licencja
poleć artykuł:
Disco polo wciąż żyje! Ma się lepiej niż kiedykolwiek, przywdziało jedynie inne szaty. Jest w lepszej kondycji niż wówczas, gdy setki tysięcy Polaków zasiadało przed telewizorami w niedzielne przedpołudnie, by posłuchać o zupie Romana (wcale nie ministra), majteczkach w kropeczki albo o egipskich nocach.
REKLAMA

Zaraz, zaraz, powie sceptyk. Przecież Shazza, Top One, Boys czy inne tuzy muzyki chodnikowej zamilkły, telewizja nie raczy widza transmisjami gal disco polo, upadły Blue Star i Green Star, wydawcy nagrań z tego nurtu. Na pierwszy rzut oka disco polo bądź umarło, bądź znajduje się w stanie śmierci klinicznej, wegetując gdzieś wśród Polonii amerykańskiej lub w zaciszach małych wiosek Polski B.

Obciach stał się normą

To pozory. Niewyszukane gusta muzyczne muszą zostać zaspokojone. Wyczerpanie się naturalnego surowca, jakim była Shazza oraz Skaner & Ska, zostało zrekompensowane na innym froncie. Trudno chyba przypuszczać, by fan prostych melodii, banalnych tekstów i kiczowatych aranżów nagle rzucił się na nagrania Elli Fitzgerald, Jacka Kaczmarskiego albo Dream Theater. Istnieje pewna naturalna dolna granica wyznaczająca procent osób, którym zawsze będą się podobały proste przygrywki i infantylne teksty. Martwi tylko to, że górnej granicy najprawdopodobniej nie ma i nic nie stoi na przeszkodzie, by za sprawą intensywnej i wszechobecnej reklamy zalało nas nowe disco polo, którego będziemy słuchać bez wstydu, bez świadomości, że istnieje inna, ambitna muzyka. Czyż Shazzy prędko nie zastąpił farbowany jegomość w mundurku bułgarskiego konduktora, który z dwoma pomagierami wyśpiewywał o „sępach miłości”? Szybko przecież pojawiła się horda łysych chłopaczków o fatalnej dykcji, mówiących, że ich seplenienie to głos pokolenia (jego jakość nadaje się do logopedy). Zadebiutowała Doda, która zafascynowała gawiedź swoim potężnym… bynajmniej nie głosem. W Disco Relax wspomniani „artyści” plasowaliby się w czołówce, może tylko trochę odstając jako zbyt ambitni...

W latach dziewięćdziesiątych królowało przekonanie, że popularna muzyka chodnikowa to obciach. Sympatyczna, rytmiczna cepelia. Nawet fani nie obnosili się ze swoimi upodobaniami, a telewizja (poza jedną stacją) pomijała całe zjawisko wyniosłym milczeniem. Mieliśmy taką małą swojską wiochę, do której niemal każdy zawitał, ale której każdy się troszkę wstydził. Dzisiaj na listach przebojów króluje banalna do bólu Gosia Andrzejewicz z głosem jakich tysiące, z pseudopoetyckimi tekstami inspirowanymi chyba późnymi dokonaniami Bajmu. MTV i Viva serwują widzowi mężczyznę, który z obleśnym uśmiechem melorecytuje, że „chce czyjejś matki teraz”, zatem niech owa kobiecina „się rozbiera”. Poza tym falujące biusty 24 godziny na dobę i żenująco słabe utwory. Na wizji i w eterze kolaż tych samych piosenek i trzeba się nieźle natrudzić, by trafić na coś innego. Horror powrócił. To jest właśnie nu disco polo, gorsze nawet od dokonań Milano czy Voyagera. Może jakość nagrań jest lepsza, może momentami bywa ambitniej, na pewno mówimy o innych pieniądzach, ale dominuje kicz straszliwy, a co gorsza nie ma dokąd uciekać. To, co widzimy na ekranie telewizora, uświadamia, że opisywany trend to nie tylko polska bolączka, ale choroba światowa, u nas jednak przybierające zatrważające rozmiary. Na krakowskim festiwalu Coke Live Music gros popowych artystów sprowadziło swój występ do śpiewania o fizycznym aspekcie miłości i eksponowania pup, biustów i gołych klat (powszechność tego zjawiska niepokoi mnie nawet bardziej niż kondycja polskiej muzyki). Jednak nawet przy takich niewyszukanych czynnościach polscy artyści wypadli blado. Czarnoskóry Shaggy zdeklasował rodzime gwiazdki: Tatianę Okupnik i Reni Jusis. Ta pierwsza zafundowała żenujący spektakl, na który składało się poklepywanie się po siedzeniu w rytm hitu o „szybkiej pupci”. Sam już nie wiem, czy wolę szybką pupcię, majteczki w kropeczki, czy zupę Romana na dokładkę.

REKLAMA

Zespoły bez fanów, złoto bez pokrycia

Pewien nurt muzyki w Polsce stoczył się na dno. Nie dziwi, że systematycznie spada sprzedaż oryginalnych płyt, skoro rynek opanowali wykonawcy, którzy nie mają fanów swojej muzyki, a jedynie fanów urody, figury, image’u lub jednej piosenki. W latach dziewięćdziesiątych albumy uhonorowane złotą i platynową płytą legitymowały się setkami tysięcy sprzedanych egzemplarzy. W obliczu spadającego popytu ZAiKS sukcesywnie obniżał tę granicę. Do lipca zeszłego roku polski album potrzebował już tylko 35 tysięcy sprzedanych kopii, a dzisiaj ledwo 10 tysięcy, aby uzyskać złote odznaczenie. Na pozór jest dobrze, bo co roku podobna liczba „artystów” może się pochwalić złotym krążkiem… który jednak z roku na rok wart jest mniej i mniej. Któż jednak chciałby się obudzić z tak przyjemnego snu? Lepiej wciąż wierzyć, że jest dobrze.

Tymczasem nikt już nie chce kupować rodzimych płyt. Obawiam się, że nie można tego trendu tłumaczyć jedynie popularnością internetowych programów służących do wymiany plików muzycznych. Potencjalnemu słuchaczowi nurtu disco polo nie zależy na albumie Gosi Andrzejewicz albo Virgin. Taki zakup to wyrzucanie pieniędzy w błoto, bo na płycie roi się od żałosnych popłuczyn, które bez intensywnej promocji i grania ich kilkanaście razy dziennie w stacjach muzycznych w ogóle nie mają szans na zapisanie się w pamięci przeciętnego człowieka. O Gosi zapomnimy za dwa miesiące, ale przyjdą następne „gwiazdki”, które powtórzą jej los.

Błędne koło i pukanie od spodu

Skąd niby słuchacz dwóch najpopularniejszych rozgłośni radiowych w Polsce ma wiedzieć o istnieniu jakiegokolwiek innego gatunku muzycznego poza cukierkowatym popem? Nawet podobno ambitna radiowa Trójka puszcza piosenki z komputera, a na playliście nie królują bynajmniej Tracy Chapman i Leszek Możdżer, tylko Marcin Rozynek i Paris Hilton. Wytwórnie wydają banalne przygrywki, bo taki materiał najprędzej podchwycą stacje radiowe i telewizyjne oraz zwykli zjadacze chleba. Wybór przeciętnego słuchacza zawęża się do tego, co zaprezentują mu media. Koło się zamyka.

Wniosek jest jeden i niewesoły. Jeśli wyłączy się garstkę znanych i dobrych zespołów (jak Hey czy Myslovitz) oraz sporą liczbę świetnych, ale słabo rozpropagowanych kapel, to od kilku lat polski przemysł muzyczny zajmuje się sukcesywnym pogłębianiem dna, na którym jest. Głębiej dotarło niewielu, zatem, co może pocieszające, odkrywamy nieznane. I tylko strach ogarnia człowieka, że Stanisław Jerzy Lec mógł mieć rację, pisząc: „Gdy upadłem na dno, usłyszałem pukanie od spodu”. To pewnie pukała kolejna Doda.

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Paweł Rodak
Absolwent politologii i student prawa na Uniwersytecie Warszawskim, współpracował z redakcją „Życia Warszawy” i branżowego miesięcznika poświęconego samorządowi terytorialnemu „Forum Samorządowe”. Obecnie pracuje w administracji rządowej, czym, jak mówi, zdradził swoją miłość do samorządu terytorialnego. Jest fanatycznym kibicem snookera i włoskiego futbolu. Do końca 2007 roku blisko współpracował z redakcją „Histmaga”.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone