Kierunek: Wenecja!

opublikowano: 2006-04-10 16:00
wolna licencja
poleć artykuł:
O pochodzeniu Galla Anonima, roli komputera w pracy historyka oraz różnicach między językiem mediów a językiem nauki i o popularyzacji historii z prof. Tomaszem Jasińskim rozmawia Roman Sidorski.
REKLAMA
!grafika/archiwalia/mag51/images/jasinski.jpg ()! Prof. dr hab. Tomasz Jasiński (ur. 25 września 1951 r.) jest historykiem mediewistą, autorem i współautorem stu kilkudziesięciu publikacji, w tym wielu książek. Od 12 lat kieruje Zakładem Źródłoznawstwa i Nauk Pomocniczych Historii w Instytucie Historii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Badania prof. Jasińskiego koncentrują się wokół źródłoznawstwa, edytorstwa oraz dziejów Europy Środkowej w średniowieczu (początki Polski, stosunki polsko-niemieckie, dzieje zakonu krzyżackiego, socjotopografia, najazdy Mongołów na Europę Środkową). Do jego najważniejszych osiągnięć należą m.in. przedstawienie nowej wizji początków Polski na podstawie ostatnich odkryć archeologicznych; odkrycie domu rodzinnego Mikołaja Kopernika w Toruniu; ustalenie autentyczności i wiarygodności najstarszych dokumentów i kronik krzyżackich oraz nakreślenie linii rozwojowych polskiej annalistyki.

Roman Sidorski: Gall Anonim Wenecjaninem - za sprawą artykułu w „Gazecie Wyborczej” pańska teza stała się ostatnio dość głośna, jednak myślę, że w rzeczywistości niewielu orientuje się dokładniej, dlaczego uważa Pan naszego pierwszego kronikarza za Włocha.

prof. Tomasz Jasiński: Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że nie jest to nowa hipoteza, bowiem liczy sobie już 102 lata, a jej autorem jest prof. Tadeusz Wojciechowski, który w „Szkicach historycznych XI wieku”, dziele bardzo niegdyś głośnym głównie ze względu na zawarte w nim tezy dotyczące św. Stanisława, napisał o Gallu, iż był on Wenecjaninem. Wojciechowski jednak tej hipotezy nie podbudował, tak więc, kiedy wiele lat temu czytałem jego „Szkice”, pomyślałem również, że nie miał on racji i byłem przekonany o słuszności argumentacji prof. Mariana Plezi i innych, którzy dowodzili francuskiego pochodzenia Galla.

Nowe argumenty za hipotezą Wenecką pojawiły się dopiero w 1965 roku za sprawą pani prof. Danuty Borawskiej.

Tak, pani Danuta Borawska dotarła do weneckiej „Historii o translacji św. Mikołaja” i tam znalazła szereg ważnych argumentów przemawiających za tym, że jej autor był tożsamy z naszym Gallem Anonimem. Wskazała przede wszystkim na rym dwuzgłoskowy, wskazała m.in. na widoczne u obu autorów tendencje do zawieszania wątku za pomocą specjalnych zdań i potem powracania do głównego toku opowiadania. Tych zwrotów używano oczywiście w średniowieczu, ale mimo wszystko są one dość specyficzne, a co jest istotne, u obu autorów znajdujemy ich komplet. Pani Borawska powiedziała też rzecz ważną i tutaj się z nią zgadzam, iż to filologowie powinni ostatecznie rozstrzygnąć, czy rzeczywiście mamy do czynienia z jednym autorem.

Ale, niestety, jej praca spotkała się z bardzo znikomym odzewem.

Tak, pani Borawska przyjęła taką hipotezę, iż jeden z niedoszłych biskupów weneckich Maur - znany nam ze źródeł weneckich - jest identyczny z naszym Maurem, biskupem krakowskim i jednocześnie jest autorem kroniki Galla. Jak napisał później prof. Plezia, trąciło to romansem kryminalnym i nie miało żadnych podstaw, tym bardziej, że Gall dedykował swoje dzieło m.in. właśnie biskupowi Maurowi, a więc według pani Borawskiej samemu sobie, co jest oczywiście absurdem. Dodatkowo, pani Borawska uznała niesłusznie, iż część „Translacji” poświęcona cudom św. Mikołaja wyszła już spod innego pióra, podczas gdy autor Translacji wyraźnie mówi, że on także napisał część poświęconą cudom. To właśnie w cudach znalazła się informacja, iż autorem tego dzieła jest mnich z weneckiego klasztoru na Lido. Te dość fantastyczne hipotezy sprawiły, iż dopiero po 19 latach zabrał w tej sprawie głos wybitny filolog, profesor Plezia.

Który również ubolewał, iż na pracę pani Borawskiej nie zwrócono wcześniej należytej uwagi.

Tak, był on pod ogromnym wrażeniem tego artykułu i żałował, że zbieżność imion obu biskupów doprowadziła panią Borawską do fałszywych wniosków. Potwierdził natomiast, że zarówno Gall, jak i autor „Translacji” używają rymu dwuzgłoskowego, o którym napisał, że nie był wówczas rzadkością. Dziś wiemy jednak, że nie posługiwano się nim często, a charakterystyczny był dla północnych Włoch. Następnie prof. Plezia stwierdził, że w obu dziełach występuje identyczny cursus, czyli rodzaj prozy rytmicznej. Były trzy rodzaje cursusu: velox, czyli szybki, tardus, czyli powolny oraz planus, czyli płaski. Jak wykazał wybitny szwedzki uczony Tore Janson (co ciekawe, był on nie tylko filologiem łacińskim, ale również afrykanistą), występowały one zazwyczaj w mniej więcej równych proporcjach po trzydzieści kilka procent, z niewielką przewagą cursus tardus i planus. Ale nagle, w XI wieku na terenach Niziny Padańskiej (a pamiętajmy, że Wenecja leży na jej obrzeżach) doszło do rewolucji: gwałtownie poszło w górę użycie veloxu, który rozwinął się kosztem wszystkich innych. Gall ma właśnie taką północno-włoską, olbrzymią przewagę veloxu i nie ulega wątpliwości, że urodzić się mógł oczywiście wszędzie, ale właśnie na obszarze Niziny Padańskiej musiał się kształcić.

REKLAMA

Z tego właśnie względu za włoskim pochodzeniem Galla opowiedział się znakomity przedwojenny polski badacz Feliks Pohorecki, który wskazał dodatkowo, że drugim, co do częstości występowania, jest u Galla cursus trispondaicus, którego nie wymieniały wprawdzie średniowieczne podręczniki, ale który był mimo to stosowany, przede wszystkim we Francji i Niemczech, a głównie w okolicach Tours. W bardzo dużej ilości stosował go słynny pisarz francuski, arcybiskup Tours, Hildebert z Lavardin, przy lekkiej przewadze veloxu.

Dlatego też prof. Plezia, idąc za T. Jansonem, uznał, iż Gall musiał kształcić się w kręgu związanym z Hildebertem, twierdząc, że proporcje veloxu i trispondaicusa są u nich bardzo podobne.

Ale nie miał racji. Rzeczywiście, u jednego i drugiego pierwszy jest velox, drugi trispondaicus, ale u Hildeberta z Lavardin przewaga veloxu jest niewielka, podczas gdy u Galla wręcz miażdżąca. Gdy sięgniemy do „Translacji”, to zobaczymy, że tam również zdecydowanie najwięcej jest veloxu, któremu towarzyszy znacząca ilość trispondaicusa, tak jak u Galla. Ponadto autor „Translacji” sam pisze w niej, iż był niegdyś w Tours; trzeba przy tym powiedzieć, że jest on bardzo życzliwie nastawiony do Francuzów. Nie można jednak powiedzieć, że Gall - jak uważają Plezia i Janson - kształcił się w okolicach Tours. Moim zdaniem jest to zupełnie nieuzasadnione, gdyż nadzwyczajne nasycenie veloxem świadczy, iż Gall kształcił się na obszarze Niziny Padańskiej. Tylko tam mógł się nauczyć stosować w tak dużym stopniu cursus velox, natomiast kiedy później pojechał do Francji, poznał cursus trispondaicus i zacząć go używać. Zresztą możemy powiedzieć, że on go traktował jako rodzaj veloxu, jego wzmocnienie, co odkrył niemiecki uczony Karl Polheim. Ale to może jest mniej ważne. Najważniejsze jest to, co napisał kiedyś Pohorecki w 1930 roku; brzmiało to mniej więcej tak: kto znajdzie dzieło, które będzie miało tyle veloxu i równocześnie tyle trispondaicusa, co nasz Gall, ten rozwiąże jego zagadkę. No i mamy teraz dwa dzieła, które są nie tylko identyczne w różnych innych aspektach, ale mają też identyczną proporcję obu cursusów, o których pisał Pohorecki.

REKLAMA

A co sprawiło, że zainteresował się Pan sprawą pochodzenia Galla?

Czytając u Galla opis Słowiańszczyzny, zauważyłem, że tak naprawdę to on zna rejon południowy: Epir, Dalmacja, Chorwacja, Istria... - któż inny niż Wenecjanin wymieniałby te kraje, szczególnie w tej kolejności? Natomiast o Słowiańszczyźnie środkowej i północnej Gall nie pisze prawie nic. Jeżeli nie wywodziłby się ze wschodniej Italii, a był Francuzem, to by się w ogóle na tych ziemiach nie skupił. Tymczasem Dalmacja, Chorwacja i Istria wchodziły do tytulatury dożów weneckich. Postawiłem sobie pytanie, czy mógł to napisać Francuz, i stwierdziłem, że jest bardzo mało prawdopodobne, by miał taką perspektywę. Potem zapytałem, czy mógł taką wiedzę na temat Słowiańszczyzny posiadać Francuz przebywający przez pewien czas na Węgrzech, jak to dotąd przypuszczano. To oczywiście jest bardziej prawdopodobne, ale taki człowiek wymieniłby przede wszystkim większe i położone w sąsiedztwie Węgier kraje, przede wszystkim Bułgarię, a także Słowenię, Krainę, a to wszystko jest w kronice Galla pominięte. Zamiast tego jest maleńka Istria, o której nie wspomniałby nikt, poza właśnie Wenecjaninem, bowiem z Istrii wywodziły swoje korzenie znakomite rody weneckie. Ponadto przez kraje, które wymienia Gall, wiodła słynna starożytna droga via egnatia prowadząca z Konstantynopola do Wenecji. Kiedy to sobie uświadomiłem, doszedłem do wniosku, że to jest absolutnie perspektywa wenecka i wówczas przypomniałem sobie o pracach prof. Wojciechowskiego i pani prof. Borawskiej.

Kiedy zacząłem czytać „Translację”, zobaczyłem, jak bardzo podobna jest do kroniki Galla. Podczas gdy pani Borawska wskazała na 9 czy 10 bardzo zbliżonych i charakterystycznych fraz, zwrotów i chwytów retorycznych, ja porównując oba teksty słowo po słowie, odnalazłem ich 60-80. Są to sposoby zawieszania akcji i powracania do niej, tytuły Chrobrego i Krzywoustego oraz św. Marka i św. Mikołaja (który był również nazywany wielkim sternikiem, tak jak później Mao Tse-tung), podziw dla młodzieży, personifikacje ojczyzny, konstrukcje gramatyczne, zwracanie się przez "ty" do ulubionych bohaterów, wyrażanie uczuć przez płacz... można by tak jeszcze długo wymieniać. Każdy z tych elementów samodzielnie nie jest rozstrzygającym argumentem, ale wszystkich razem nie sposób zignorować.

Mamy jeszcze rzecz najbardziej zadziwiającą, mianowicie słynną modlitwę. Otóż u Galla akcja jest tak skonstruowana, że całe dzieje Polski zmierzają ku cudownemu narodzeniu Bolesława Krzywoustego, w tym miejscu skupiają się jak w soczewce i dalej znów się rozwijają. Wszystko, co się dzieje przed przyjściem na świat księcia, jest zapowiedzią tego zdarzenia, a to co dzieje się później, jest jego konsekwencją. I tam pojawia się wspomniana modlitwa, w której opat Odilon prosi św. Idziego, by mógł narodzić się następca polskiego tronu, co rzeczywiście się dzieje. Mam olbrzymie bazy tekstów średniowiecznych, badałem je i okazało się, że jest to modlitwa zupełnie wyjątkowa, nigdzie podobna nie występuje. Jedynie w „Translacji” występuje identycznie sformułowana modlitwa, a co ważniejsze, spełnia ona taką samą funkcję jak w kronice Galla: soczewki skupiającej akcję. Za sprawą modlitwy biskupa Henryka udaje się odnaleźć relikwie św. Mikołaja. Mamy więc powtórzony chwyt retoryczny, taki sam punkt kluczowy. To mnie przekonało ostatecznie, iż rzeczywiście autor „Translacji” i Gall to ta sama osoba.

REKLAMA

Ciekawie wygląda sprawa języków znanych Gallowi.

Tak, otóż okazuje się, że Mnich z Lido, autor „Translacji” znał grekę. W przypadku Wenecjanina nie jest żadna sensacja, gdyż Wenecjanie byli najlepszymi tłumaczami greki, znamy dwóch współczesnych Gallowi tłumaczy: Jakuba Greka i Cerbanusa Cerbani. Zresztą Wenecjanie czuli się częścią Cesarstwa Bizantyjskiego. W przypadku Galla zakładano dotąd z góry, że nie mógł on znać greki. Stwierdzono jednak, iż znał on jako jedyny w swojej epoce dwa dzieła łacińskie. Powiedziałem sobie: chwileczkę, przecież jest niemożliwe, by nikt do nich nie dotarł, a Gall tak. Natomiast, w wersji greckiej oba utwory były bardzo popularne. Więc mówię: Gall nie odnalazł łacińskich tekstów, tylko po prostu przeczytał je po grecku. Mamy więc człowieka, który znał włoski, znał łacinę i grekę, znał być może francuski bo był we Francji...

I wiele wskazuje na to, że posługiwał się również słowiańskim.

Właśnie. W kronice pada wiele poprawnie zapisanych i tłumaczonych na łacinę słów słowiańskich, z Gnieznem na czele. I znowuż w przypadku Wenecjanina jest to łatwe do wyjaśnienia, gdyż księża w słowiańskiej Dalmacji, Chorwacji i Istrii wywodzili się najczęściej z Wenecji i jest bardzo możliwe, że tam Gall mógł sobie ten język przyswoić. Zdarzały się zresztą nieliczne przypadki patrycjatu weneckiego pochodzenia słowiańskiego. A skąd miałby znać język słowiański Francuz?

Czy możemy zacząć myśleć o zidentyfikowaniu naszego anonima?

Tak, trzeba zacząć badać dokumenty weneckie i próbować odnaleźć tam naszego kronikarza. Należy przejrzeć wszelkiego rodzaju nekrologi, o ile te z klasztoru na Lido się zachowały. Tamtejsza dokumentacja dotrwała do naszych czasów, ale starsze dokumenty zawierają praktycznie tylko informacje na temat 2-3 opatów, poza tym nic się tam nie znajdzie. Pozostaje nam przeglądanie dokumentów weneckich. One nie są, niestety, wydane drukiem, o ile wiem, do końca XIII wieku jest 30 tomów w maszynopisie. Czyli trzeba kiedyś tam pojechać i to przebadać, ja wciąż się do takiej wyprawy przygotowuję, poznałem inne translacje, z których „Translacja św. Szczepana” ma ogromne zbieżności z „Translacją św. Mikołaja” i kroniką Galla. Jest też jedna osoba, o której w pierwszej chwili myślałem, że to jest właśnie nasz Gall Anonim i Mnich z Lido, mianowicie Cerbanus Cerbani, wspominany już tłumacz języka greckiego. Jego życiorys uzupełnia się z gallowym, jednak styl, którym się posługiwał jest kompletnie inny. Wiemy wprawdzie, że pisał również w inny sposób, być może podobnie jak Gall, jednak nie zachowało się żadne jego dzieło w owym drugim stylu napisane. Powiedziałbym, że jest jakieś 5% prawdopodobieństwa, iż Gall i Cerbanus Cerbani to ta sama osoba, a 99,9%, że Gall jest tożsamy z Mnichem z Lido.

REKLAMA

A zatem nie traci pan nadziei?

Tak, oczywiście. Mam teraz wprawdzie inne obowiązki, ale zamierzam do Galla powrócić, mam już dziesiątki pomysłów jak te badania nad nim poprowadzić, a ostatecznym celem jest oczywiście wizyta w archiwum państwowym i kościelnym w Wenecji. Historyk nie może się nigdy poddawać, aczkolwiek, jak mówię moim studentom, jeżeli czytamy jakiś tekst, to mamy 1% szansy, że spostrzeżemy coś, czego nie dostrzegł nikt przed nami. A jeśli już nam się to uda, to znów mamy 1% szansy, że to jest coś warte. Taka jest praca mediewisty: raz na tysiąc trafi się ślepej kurze ziarnko, ale jeśli nie będziemy sprawdzać, to i tego nie uda się odnaleźć.

Wróćmy może na chwilę do tych dawnych koncepcji związanych z pochodzeniem Galla, czyli do hipotezy prowansalsko-węgierskiej. Przywoływano za nią szereg argumentów, takich jak związki Galla z klasztorami św. Idziego w Saint-Gilles w Prowansji oraz w Samogyvár na Węgrzech, dobra znajomość królów węgierskich, o których Gall dość ciepło pisał...

Tak, powiedzmy sobie szczerze: za Prowansją nie przemawia w zasadzie nic, poza tym św. Idzim. Ale jest to przecież fakt historyczny, iż wysłano poselstwo do św. Idziego i że Krzywousty się mniej więcej w tym czasie urodził, więc Gall mógł o tym napisać. Poza tym rzeczywiście jest taki moment, kiedy Gall mówi o sobie, że widział, jak Krzywousty pościł przez czterdzieści dni po zabójstwie swojego brata, a jak wiemy, część tego postu przypadła w czasie pielgrzymki pokutnej na Węgry, m. in. do klasztoru św. Idziego. Czy jednak Gall był w tym klasztorze? Nie ma na to żadnych dowodów. Nie wiemy nawet, czy Gall udał się razem z księciem na Węgry. A jego znajomość Węgier tłumaczyłbym licznymi wówczas kontaktami wenecko-węgierskimi. Zresztą nie da się wykluczyć pobytu Galla na Węgrzech, przecież mnisi dużo wówczas wędrowali.

Oczywiście teoria prowansalsko-węgierska byłaby bardzo ciekawa, gdyby u Galla nie występował ów, tak charakterystyczny, włoski cursus i rym dwuzgłoskowy, którego w Prowansji w ogóle nie stosowano. Ostatecznie sprawę przesądzają podobieństwa między Gallem a „Translacją”, a także opis Słowiańszczyzny.

A co myśli Pan o hipotezie prof. Plezi, który sugerował, że Gall mógł być również autorem zaginionej kroniki węgierskiej „Gesta Ungarorum”?

REKLAMA

Nie można tego wykluczyć, ale „Gesta Ungarorum” w ogóle się nie zachowały; znamy jedynie dzieła, które wykorzystywały „Gesta Ugarorum”, a podobieństwa między tymi dziełami a Gallem są znikome i trudno na tej podstawie dowodzić czegokolwiek.

Pańska teza dotycząca pochodzenia Galla spotyka się wśród badaczy z pewnym sceptycyzmem...

Przeważa jednak aprobata. Otrzymałem ostatnio kilka listów od wybitnych polskich historyków, m. in. od profesorów Janusza Bieniaka i Romana Michałowskiego. Opowiadają się za moim poglądem. Bardzo to mnie cieszy, gdyż to wybitni znawcy Galla. Oczywiście wszyscy zdajemy sobie sprawę, że to dopiero początek badań. Ale powiedzmy szczerze, gdyby Wojciechowski opublikował swoje „Szkice” dwa lata później, myślę, że inaczej by to wszystko wyglądało. Otóż w 1905 r., a więc rok po ukazaniu się „Szkiców”, wydano po niemiecku niedoścignione do dziś dzieło poświęcone historii Wenecji (H. Kretschmayr, Geschichte von Venedig), którego autor przedstawił m. in. historiografię wenecką XI w. Jestem przekonany, że gdyby tak skrupulatny badacz, jakim był Wojciechowski, zajrzał do tej książki i idąc za nią dotarłby do „Translacji św. Mikołaja”, to dziś już od 100 lat byłoby powszechnie przyjmowane, że Gall był w istocie Włochem. No a teraz hipoteza napotyka na pewne opory, mimo że argumenty są bardzo mocne. Badacze, a zwłaszcza zwykli ludzie (a rozmawiałem m.in. z nauczycielami, z innymi przedstawicielami inteligencji), przyjmują często, że jeżeli coś się długo powtarza, to uważają, że jest to dowód.

Zadam więc może nieco przewrotne pytanie: Gall Anonim Wenecjaninem - hipoteza czy odkrycie?

Ja bym powiedział tak: na pewno pani Borawska znalazłszy „Translację” dokonała wielkiego odkrycia, natomiast moje tezy uważam za dobrze udokumentowaną hipotezę. Chcę powiedzieć historykom polskim: nie brnijmy w ślepy zaułek, przestawmy się na właściwy tor, idźmy tropem weneckim. Moim zdaniem nie można powiedzieć, że Gall na 100% był Wenecjaninem; trzeba jednak zauważyć, iż jest to o wiele ciekawszy kierunek badań, niż Prowansja, tam się już nic nie da zrobić.

Najwięcej zamieszania wokół pochodzenia Galla zrobił poświęcony pańskiej hipotezie artykuł w „Gazecie Wyborczej”. Po jego lekturze odnosiło się wrażenie, że pańskim głównym argumentem jest niechęć Galla do solonych ryb...

Ja jestem wdzięczny pani Kolbuszewskiej, że narobiła tyle zamieszania, bo mimo iż opublikowałem wcześniej na temat Galla artykuł w „Kwartalniku historycznym”, najważniejszym polskim naukowym czasopiśmie historycznym, to jednak historykom dzisiaj nawet do „Kwartalnika” ciężko jest dotrzeć @@, więc dobrze, że i tą drogą można się było z tą hipotezą zapoznać. Trzeba pamiętać, że język mediów rządzi się zupełnie innymi prawami niż język nauki, a dziennikarz myśli inaczej niż historyk i jego zadaniem jest również poszukiwanie sensacji. Ja tekst w „Wyborczej” widziałem przed publikacją i uznałem, że tam jest wszystko w porządku, a te ryby jako taka ciekawostka również mogą się pojawić, tym bardziej że uważam, iż należy podać wszystkie dowody, od najważniejszych do najmniejszych poszlak, choć te ryby to oczywiście mała część promila całej mojej argumentacji. Niektórzy jednak czytelnicy byli przekonani, że to mój główny argument.

REKLAMA

Osoba, która chce popularyzować historię, stoi często przed trudnym wyborem między precyzją przekazu a jego przystępnością i atrakcyjnością dla zwykłego czytelnika. Jak daleko można się pana zdaniem posunąć w różnego rodzaju uproszczeniach?

Nie można się oczywiście posunąć do przeinaczeń. Dużo zależy od tego, kim jest popularyzator. Oczywiście musi pisać przystępnie, w sposób przykuwający uwagę, ale jeśli jest historykiem, nie powinien posuwać się do robienia sensacji, do czego dziennikarz ma prawo. Myślę, że wszyscy już jesteśmy przyzwyczajeni do konkurencji między mediami, do tego, że muszą one walczyć o odbiorcę. Jeśli nauka pojawia się na łamach mediów obok samych sensacyjnie przedstawionych wydarzeń, musi również, niestety, być opisana podobnym językiem. Trzeba jednak zauważyć tę lepszą stronę medalu: bardzo dużo ludzi czyta artykuły o nauce w „Wyborczej”. Tak samo byłem zdumiony wielką liczbą wyświetleń wywiadu, który ukazał się swego czasu na portalu Wirtualna Polska. Ja rozumiem ten język sensacyjności i uważam, że jest to ofiara, którą musimy ponieść na ołtarzu, który się nazywa: propagowanie nauki. A uważam, że nauka ma teraz ogromne szanse, żeby stać się stałym elementem kultury, nawet tej masowej. A to przekłada się na większe zrozumienie dla nauki i lepsze jej finansowanie, a po drugie pozwala to przeciętnemu człowiekowi lepiej zrozumieć otaczający świat. Na przykład dziś nawet dziecko wie, co to jest DNA, że jest ono skręcone itd. I podobnie jest z historią. Ja byłem przekonany, że tym Gallem pies z kulawą nogą się nie zainteresuje i moje zdumienie było ogromne, bo okazało się, że udzieliłem dziesiątki wywiadów: a to pismo z Kołobrzegu, a to Program Pierwszy Polskiego Radia, a to Program Drugi, a to telewizja Polonia itd. Podobnie byłem zdziwiony, kiedy na mój wykład tutaj, na wydziale historycznym, przyszło mnóstwo ludzi, zapełniła się największa aula.

Uważam, że nie tylko dziennikarz ma prawo do pewnej prowokacji, ale również zwykli badacze powinni pisać tak, żeby zainteresować czytelnika, nie posuwając się oczywiście do zmyślania sensacyjnych wątków. Historyk może bowiem pokazać swój warsztat niejako od kuchni, tak jak to na przykład robi w swoich książkach prof. Strzelczyk, który dokonuje analizy źródeł tak, że wciąż jest to przystępne i zrozumiałe i przykuwa uwagę. Niehistoryk tego nie potrafi, tak jak ja nie mógłbym popularyzować fizyki. Ja pisząc nawet prace naukowe staram się przedstawiać i dochodzić do moich tez na zasadzie swego rodzaju śledztwa, rozmawiając ze źródłami, tak żeby nawet artykuł naukowy mógł być ciekawy i wciągający.

REKLAMA

My, jako redakcja „Histmaga”, również stawiamy sobie za cel popularyzację historii, chcemy pokazywać, że niesłusznie kojarzy się ona jedynie z uczeniem się dat na pamięć, a jednocześnie ubolewamy, że dzisiejsi historycy nie piszą już tak, jak jeszcze w początkach XX wieku, kiedy opracowania naukowe czytało się często jak dobrą powieść.

Oczywiście, zgadzam się, a jednocześnie uważam, że historycy powinni też współpracować z mediami, one są teraz otwarte i jeśli ktoś dokona ważnego odkrycia, to powinien o tym dziennikarzy poinformować. Oczywiście części artykułów naukowych nie da się sprzedać w formie spopularyzowanej, ale trzeba z tymi mediami żyć i niech one robią szum, bo powinny.

Zastosował pan w swoich badaniach nad Gallem komputerową metodę analizy tekstów, czy nie obawia się pan, że niektórzy badacze, zwłaszcza starsi, będę sceptycznie podchodzić do tak osiągniętych wyników?

Ja bardzo wcześnie zostałem zmuszony do wykorzystania komputera. Mianowicie wydając kodeks dyplomatyczny Wielkopolski pierwszej połowy XV wieku, miałem, jak wielu innych historyków, ogromny problem z dokumentami, w których wyrazy miały poobcinane końcówki. Właściwie nawet najlepszy historyk, bardzo dobrze znający łacinę nie może sobie z uzupełnianiem czegoś takiego poradzić. Ja napisałem wtedy takie wielkie makro, wówczas jeszcze w programie Word Perfect, które pozwalało zobaczyć dany wyraz we wszystkich jego kontekstach, jakie pojawiały się we wprowadzonych do komputera dokumentach. Dzięki temu, porównując, mogłem te teksty uzupełniać. Podobną metodę wykorzystywałem przy rekonstruowaniu tekstów zatartych. Dzisiaj, kiedy studenci mają problem z odczytaniem jakiejś łacińskiej frazy, nawet w siedemnastowiecznym dokumencie, mówię im, żeby wyszukali odcyfrowywany fragment za pomocą Google i tam spróbowali odnaleźć kontekst tych słów. I to się często udaje. Google są czasami nieocenione. Jeśli ja tłumaczę tekst i mam w dokumencie dwa różne określenia pszenicę (triticum oraz siligo), to nie można tego tak przetłumaczyć, że ktoś ma oddać dwa korce pszenicy i jeden korzec pszenicy. Jedno i drugie słowo musi znaczyć coś innego. W naszych słownikach tego nie ma. Tymczasem ja wyszukuję te dwa słowa w Google, czytam dokumenty, które się pojawiły i po dwudziestu minutach już wiem, że jeden wyraz oznacza pszenicę jarą, a drugi ozimą. I tego nikt przede mną nie wiedział.

Mam oczywiście ogromne bazy dokumentów, które się na świecie sporządza, mam w internecie wielkie ilości rękopisów dostępnych w formie fotokopii (między innymi „Translację św. Mikołaja” o której mówiliśmy)... przeszukiwanie i porównywanie takich tekstów tradycyjnymi metodami jest praktycznie niemożliwe, a łatwy dostęp do rzadkich dzieł jest rzeczą bezcenną.

Staram się zresztą inspirować Ministerstwo Edukacji i Nauki, by dofinansowało projekty dygitalizacji archiwaliów, zresztą już raz taki grant udało się uzyskać. Wiemy też, że Google planują zeskanować całe zasoby Biblioteki Kongresu USA, są podobne plany odnośnie europejskich zbiorów i mam nadzieję, że już za dziesięć lat każdy będzie mieć w domu wszystkie ważniejsze książki u siebie w domu.

Miejmy nadzieję, że tak będzie. Dziękuję panu za rozmowę.

Ja również dziękuję.

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Roman Sidorski
Historyk, redaktor, popularyzator historii. Absolwent Uniwersytetu Adama Mickiewicza. Przez wiele lat związany z „Histmagiem” jako jego współzałożyciel i członek redakcji. Jest współautorem książki „Źródła nienawiści. Konflikty etniczne w krajach postkomunistycznych” (2009). Współpracował jako redaktor i recenzent z oficynami takimi jak Bellona, Replika, Wydawnictwo Poznańskie oraz Wydawnictwo Znak. Poza „Histmagiem”, publikował między innymi w „Uważam Rze Historia”.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone