Polskie bomby w hitlerowskim Berlinie

opublikowano: 2015-06-03 13:15
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Po klęsce wrześniowej podbita Polska drżała przed hitlerowskim terrorem. Polskie podziemie potrafiło się bardzo krwawo mścić.
REKLAMA

Dwunawowa hala dworca Berlin Friedrichstraße od samego rana wypełniała się gęstniejącym z minuty na minutę tłumem. Stojąca przy drugim peronie lokomotywa zasapała ciężko, wypuszczając z komina chmurę bladoszarego dymu, który uleciał wąską strużką aż pod półkulisty dach. Podwieszony pod nim zegar wybił godzinę siódmą.

Niewyraźne twarze podróżnych spoglądały zaspanymi oczami przed siebie, a tuż nad ich głowami zwisały kontrastujące z szarością dworcowych ścian krańce długich krwistoczerwonych flag z czarnym krzyżem swastyki pośrodku.

Dworzec U-Bahn Berlin Friedrichstraße, widok współczesny (fot. Standardizer; CC BY-SA 3.0)

Ludzie przebiegali to w jedną, to w drugą stronę, zatrzymując się jedynie na chwilę, aby kupić w kiosku gazety albo by dopalić papierosy, po czym rzucali niedopałki do popielniczki i ruszali dalej w stronę peronów.

Z dworcowej toalety wysunęła się szczupła sylwetka mężczyzny w średnim wieku o pociągłej, gładko ogolonej twarzy, na której widniało kilka zmarszczek dodających skupionemu obliczu pewnego majestatu. W prawej ręce trzymał skórzaną walizkę, w lewej – zgiętą wpół gazetę. Mężczyzna rozejrzał się dyskretnie po okolicy, a potem niespiesznym krokiem podszedł do ławeczki.

Raz jeszcze spojrzał na zegarek, potem złożoną gazetę wsunął do wewnętrznej kieszeni swojej marynarki, zerknął ukradkiem w lewo, potem w prawo, w końcu wsunął czarną walizkę pod ławkę i szybkim krokiem oddalił się w stronę wyjścia prowadzącego na ulicę.

Zdążył minąć pierwszą przecznicę, kiedy usłyszał dobiegający zza pleców dudniący odgłos wybuchu, od którego zachybotała się ziemia. Nad Friedrichstraße zawisła ciężka chmura kurzu i czarnego dymu.

– Podłożyli bombę na dworcu! – doszedł go rozgorączkowany głos dżentelmena w płowej marynarce, na której błysnęła odznaka NSDAP.

Ludzie rozbiegli się, z oddali słychać było kobiecy wrzask, zawyły donośnie syreny. Mężczyzna poprawił kapelusz, zapalił papierosa i ruszył przed siebie, nie odwracając się więcej.

Dwudziestego dziewiątego kwietnia 1943 roku dowódca Armii Krajowej, generał Stefan Grot-Rowecki wysłał wiadomość do centrali w Londynie. „Nie mogąc się doczekać od trzech lat należnego nam współdziałania i represji sprzymierzonych na bestialstwa niemieckie w Polsce, od jesieni ub.r. uruchomiłem własną wzmożoną akcję bojowo-dywersyjną, a ostatnio specjalnie terrorystyczną przeciw okupantom. Akcja ta osiągnęła swój zamierzony cel i jak dotąd walkę nerwów z okupantem wygrywamy. Teraz my likwidujemy Niemców, a represji na razie brak.

Aby przeciwdziałać komunistycznej propagandzie, biorącej na swój rachunek każdy nasz bojowy akt, zarządziłem ogłaszanie pewnych części naszych aktów bojowych w komunikatach KWP.

Nie wiadomo, czy meldując Londynowi o „wzmożonej akcji bojowo-dywersyjnej”, Rowecki miał na myśli operacje przeprowadzane wyłącznie na terenach okupowanej przez Niemców Polski. Niewykluczone, że wysłana pod koniec kwietnia, a odczytana w Anglii 5 maja 1943 roku informacja o nowych „terrorystycznych” atakach odnosiła się również do operacji podjętych poza granicami przedwojennej Rzeczypospolitej – na terenie Trzeciej Rzeszy i to nie byle gdzie, bo w samym jej sercu, a więc w stołecznym Berlinie.

REKLAMA

Generał „Grot” wiedział o działalności podziemia w Berlinie, zresztą pod koniec 1939 roku osobiście wydał rozkaz rozpoczęcia dywersji w Niemczech. Akcje zamierzano przeprowadzać w miejscach publicznych, a więc kierowano je również przeciw niemieckiej ludności cywilnej. Rowecki zdawał sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką pociągają za sobą podobne operacje, ale i bardzo szybko pojął reguły nowej wojny, które ustalili Niemcy przeprowadzający bestialskie mordy na ludności cywilnej już w pierwszym roku natarcia na Polskę. Zapewne więc, nie bez pewnych oporów, postanowił „Grot” odpowiedzieć nieprzyjacielowi, kierując się zasadą „oko za oko, ząb za ząb”.

Od tego momentu skromne, dwu- lub trzyosobowe zespoły docierały na teren Trzeciej Rzeszy z Warszawy i Śląska, a celem każdej ich podróży był akt sabotażu bądź dywersji dokonany już nie w tak odległej zwykłym Niemcom okupowanej Polsce, ale tutaj, na ich własnej ziemi, pod nosem Führera.

Helmuth Groscurth (Bundesarchiv Bild 146-1997-017-20; CC BY-SA 3.0)

Już 16 września 1939 roku przed budynkiem Prezydium Policji oraz gmachem Ministerstwa Lotnictwa w Berlinie wybuchły pierwsze bomby. Rozwścieczeni, ale i kompletnie przy tym zdezorientowani gestapowcy rozbiegli się po mieście, próbując złapać trop. Szef Oddziału Spraw Wojskowych w Naczelnym Dowództwie Wojsk Lądowych, podpułkownik Helmuth Groscurth dzień po zamachu zapisał w swoim dzienniku: „Wieczorem wiadomość o zamachach bombowych na Prezydium Policji i Ministerstwo Lotnictwa w Berlinie. Natychmiast tam pojechałem. Wiele szkła na ulicy, jedna osoba zabita. Bardzo niezręcznie zrobione. Detonacje słychać było jednak aż na Steglitz”.

REKLAMA

Przed wybuchem wojny Berlin i jego okolice zamieszkiwało kilkadziesiąt tysięcy Polaków, którzy przybywali tutaj licznie od drugiej połowy dziewiętnastego wieku. Mimo zmiany miejsca zamieszkania wielu z nich nadal czuło się Polakami, kultywowało na obczyźnie polskie tradycje, język i kulturę. A choć po dojściu Hitlera do władzy, a zwłaszcza po wybuchu wojny, każdy z nich znalazł się na cenzurowanym i został poddany ścisłej inwigilacji, wśród pochodzących z Polski obywateli Trzeciej Rzeszy, a wkrótce także pośród zesłanych tu polskich robotników przymusowych, znaleźli się i tacy, którzy postanowili walczyć z narodowym socjalizmem.

W Berlinie zaczęły powstawać komórki wywiadu. Polacy zakładali konspiracyjne lokale i punkty kontaktowe, prowadzili działalność propagandową, wreszcie, jeśli nadarzyła się ku temu okazja, dokonywali aktów sabotażu i dywersji. Za podziemną walkę w paszczy lwa płacili wysoką cenę. Armia Krajowa z mozołem budowała swój przyczółek w stolicy Trzeciej Rzeszy, a gdy w kwietniu 1942 roku Niemcy rozpracowali komendę berlińskiego Okręgu AK, generał Stefan Grot-Rowecki natychmiast zarządził jej odtworzenie i po kilku dniach w mieście pojawiła się kolejna grupa polskich bojowników, a pośród nich Zygmunt Siekierski.

Powyższy tekst pochodzi z książki „Rozkaz: Trzaskać! Zapomniane akcje polskiego podziemia”:

Remigiusz Piotrowski
„Rozkaz: Trzaskać! Zapomniane akcje polskiego podziemia”
cena:
44,90 zł
Liczba stron:
400
Data i miejsce wydania:
pierwsze
Format:
15x21 cm
ISBN:
9788377058572
EAN:
9788377058572
Generał Stefan Rowecki - Komendant Główny Armii Krajowej

Siekierski, osiągający w swej pracy w Niemczech znakomite wyniki, wraz z innymi działającymi na tym terenie członkami ZWZ-AK nawiązywał łączność podziemia z Berlinem, organizował przerzuty osób zbiegłych z obozów jenieckich i utrzymywał kontakt z Polakami sprowadzonymi na przymusowe roboty. Gestapo strzegło Berlina jednak pieczołowicie, nic więc dziwnego, że co rusz dochodziło tu w polskich szykach do dekonspiracji, a w konsekwencji i aresztowań. Każda zaś taka wsypa oznaczała dla ujętych przez Niemców mordercze śledztwo, a na końcu zsyłkę do obozu lub szybką egzekucję.

W czerwcu 1943 roku wpadł w Warszawie również Zygmunt Siekierski, zbieg słynnej ucieczki z oflagu. Zginął w Hohensalza (Inowrocławiu) zamordowany 2 listopada tego samego roku.

Bez względu na ryzyko związane z pracą w Niemczech i liczne straty, w 1940 roku w Warszawie przy Związku Odwetu powstał referat „Reich” w założeniu mający zajmować się sabotażem i dywersją na terenie Trzeciej Rzeszy. W ramach jego działalności zorganizowano specjalny dwumiesięczny kurs sabotażowy dla wybranych członków podziemia, którzy wkrótce mieli wyruszyć do Niemiec, a przy ulicy Hożej w Warszawie powstał nawet specjalny punkt kontaktowy. Dywersantom dostarczono niezbędnych materiałów i wyposażono ich w fałszywe, doskonale podrobione dokumenty.

REKLAMA

W grupie tej znaleźli się porucznik Pawela ps. Jarociński i pochodząca ze Śląska Zofia Gapińska. Jak napisał Juliusz Pollack w książce Wywiad, sabotaż, dywersja. Polski ruch oporu w Berlinie 1939–1945 : oboje „byli postrachem Berlina. Poza dywersją i sabotażem zajmowali się w Berlinie kolportowaniem ulotek antyhitlerowskich i fałszywych kartek żywnościowych […]”. Współpracowali również z brytyjskim wywiadem, a ich pełną sukcesów działalność przerwało aresztowanie na jesieni 1941 roku.

O Paweli wspomnieli również Jacek Wilamowski i Tadeusz Kopczuk w swojej książce pod tytułem Tajemnicze wsypy :

„Wśród tych dywersantów był m.in. młodszy oficer, który przed wojną służył w jednostce wojskowej, dowodzonej przez gen. Roweckiego. W towarzystwie niezidentyfikowanej łączniczki jeździł kilkakrotnie do Berlina jako handlowiec. Za każdym razem ta para konspiratorów wykonywała w głębi Rzeszy jakiś akt dywersji lub sabotażu. W połowie 1943 r. zostali ujęci na warszawskiej ulicy przez Gestapo i po bestialskich torturach podobno zamordowani”.

Wilamowski i Kopczuk nie wykluczają, że owym handlowcem był niejaki „Leon”, który nie został zamordowany, a nawet po zaledwie miesiącu aresztu wypuszczono go na wolność i odtąd jako podwójny agent działał na szkodę Polskiego Państwa Podziemnego. To jednak tylko poszlaki. Zdaniem Juliusza Pollacka porucznik Pawela zginął w Auschwitz, natomiast jego łączniczkę zamordowano w Ravensbrück. Oboje poddano wcześniej okrutnym torturom, majorowi, jeszcze przed śmiercią w czasie brutalnego śledztwa, Niemcy wybili oko i odbili nerki.

We znaki berlińczykom dał się też podporucznik saperów Wacław Smoczyk, którego Gestapo uznało za jednego z najbardziej niebezpiecznych dywersantów. Trudno się temu dziwić, skoro zespół Smoczyka dokonał na terenie Niemiec aż czterdziestu sześciu udanych zamachów bombowych! Nie były to może operacje szeroko zakrojone, ale wybuchy na kolei czy w berlińskiej rafinerii mocno uprzykrzały życie narodowym socjalistom, poza tym każda tego typu akcja przeprowadzona w Berlinie miała ogromne znaczenie psychologiczne.

REKLAMA
Anhalter Bahnhof, Berlin 1900

Sporo krwi Niemcom napsuł również zamach z 30 grudnia 1940 roku, kiedy to dwaj należący do stworzonej w dzielnicy Charlottenburg komórki Związku Odwetu zamachowcy – Urbańczyk i Kurpanik – podłożyli bomby na Anhalter Bahnhof. W wyniku wybuchu ładunków zostały poważnie zniszczone pomieszczenia dworcowe. Wkrótce na biurku szefa berlińskiego Gestapo Heinricha Müllera pojawił się raport:

„Zamach ten był aktem terroru dokonanym przez członków polskiego ruchu oporu. Z dochodzeń policyjnych wynika, że w przyszłości zamierzają oni dokonywać podobnych zamachów przy pomocy [sic!] bomb podkładanych w paczkach na innych dworcach”.

Berlińskie Gestapo nie myliło się w swych prognozach, nie podejrzewało jednak, że najgorsze dopiero przed nim.

Oddział „Zagra-Lin”, powołany 16 grudnia 1942 roku i podlegający Organizacji Specjalnych Akcji Bojowych „Osa” (potem „Kosa 30”, zmiana nazwy nastąpiła 1 lutego 1943 roku, gdy „Osa” została wcielona do Kedywu), był wydzieloną jednostką przeznaczoną do zadań poza terenem Generalnej Guberni. Jej kryptonim nietrudno rozszyfrować: „zagra” oznaczało „zagranicę”, a „lina” to stosowany przez podziemie kod Warszawy.

Na czele tej nowej komórki stanął wyznaczony przez szefa Kedywu, podpułkownika Józefa Franciszka Szajewskiego ps. Philips, pochodzący ze Śląska saper, porucznik Bernard Drzyzga ps. Jarosław, „Bogusław Jarosław”. Po klęsce wrześniowej Drzyzga znalazł się w niemieckiej niewoli i trafił do Oflagu XI B w Braunschweig w Dolnej Saksonii, potem zaś został przetransportowany do Oflagu II C w Woldenbergu.

Rekonstrukcja Oflagu IIc Woldenberg (fot. Izydorczak; domena publiczna)

Na warunki panujące w tym ostatnim obozie jenieckim polscy żołnierze nie mogli narzekać – Niemcy zezwolili na działalność obozowego koła artystycznego, prowadzenie biblioteki, organizację imprez sportowych, a nawet na powstanie kursów naukowych. Co więcej, jeńcom umożliwiono pracę także poza terenem oflagu i właśnie ten fakt postanowił wykorzystać Drzyzga. Podjęta przez niego 8 maja 1942 roku trzecia z kolei próba ucieczki powiodła się. Jeniec wykorzystał nieuwagę Niemców i zbiegł podczas ścinki drzewa. Potem pokonał długą drogę wiodącą przez Puszczę Nitecką, Poznań, aż wreszcie dotarł do Warszawy, gdzie po przymusowej kwarantannie został przydzielony do oddziału „Osy”-„Kosy 30”. Trafiali tam niemal wszyscy polscy oficerowi zbiegli z Oflagu II C w Woldenbergu.

W tym, że dowódca „Osy”-„Kosy 30”, podpułkownik „Philips” postanowił powierzyć Drzyzdze dowództwo nad „Zagra-Linem”, nie było przypadku – nieźle obeznany z materiałami wybuchowymi, a w dodatku mówiący perfekcyjną niemczyzną oficer zabrał się energicznie do pracy. W skład podzielonego na kilka komórek oddziału „Zagra-Lin” weszło w sumie tylko osiemnastu ludzi. Żaden z nich nie miał większych problemów z poruszaniem się po Trzeciej Rzeszy, każdy był przeszkolony z zakresu sabotażu i dywersji, a w dodatku świetnie posługujący się językiem niemieckim, z miejsca stawał się więc śmiertelnym zagrożeniem dla Niemców.

REKLAMA

Zanim Drzyzga zajął się formowaniem „Zagra-Lina”, otrzymał zadanie nawiązania kontaktów z polskimi jeńcami w obozie jenieckim w Brieg-Pampitz oraz innymi punktami polskiego podziemia działającymi na terenie Trzeciej Rzeszy. Wywiązał się z niego doskonale. W trakcie jednej z podróży zatrzymał się u przyjaciela w Częstochowie, gdzie poznał Józefa Lewandowskiego. Mężczyzna znakomicie władał językiem niemieckim, urodził się w Berlinie, a na stałe mieszkał w Bydgoszczy. W dodatku Lewandowski miał tak zwany dobry wygląd i mógł uchodzić za stuprocentowego aryjczyka, dzięki zaś zatrudnieniu w niemieckiej firmie budowlanej uzyskał dostęp do materiałów wybuchowych i raz na jakiś czas podróżował, zupełnie zresztą legalnie, do Niemiec. Ponadto jego biuro mieściło się w Warszawie, co również pozostawało nie bez znaczenia.

Powyższy tekst pochodzi z książki „Rozkaz: Trzaskać! Zapomniane akcje polskiego podziemia”:

Remigiusz Piotrowski
„Rozkaz: Trzaskać! Zapomniane akcje polskiego podziemia”
cena:
44,90 zł
Liczba stron:
400
Data i miejsce wydania:
pierwsze
Format:
15x21 cm
ISBN:
9788377058572
EAN:
9788377058572

„«Jur» [pseudonim Lewandowskiego – przyp. aut.] był człowiekiem ciągle podróżującym po Rzeszy i znał ją prawie całą. W stosunku do Niemców był arogancki. Każdego traktował z góry. Takiego właśnie człowieka potrzebowałem do mojej pracy w «Zagra-Linie»” – stwierdził Drzyzga.

Skaptowanie do organizacji „Jura” okazało się strzałem w dziesiątkę. Lewandowskiemu nie brakowało potrzebnej w tej pracy wyobraźni i zimnej krwi, a w „Zagra-Linie” pomagała mu wtajemniczona w działalność komórki rodzina: żona Stefania Lewandowska („Halina I”), kuzyn Wojciech oraz brat „Jan” (Jan Lewandowski).

„Nawet Berlin nie uchroni się od odwetu. Wszystko będzie w naszym zasięgu, a najważniejsze jest to, że akcje odwetowe w Rzeszy nie dadzą Niemcom podstaw do represji i egzekucji publicznych w Polsce” – powiedział Drzyzga Lewandowskiemu podczas spotkania w Warszawie, kiedy to po raz pierwszy wyjawił mu ich przyszłe zadanie. „Czy możesz sobie wyobrazić psychologiczne znaczenie odwetu w sercu Reichu ? Sami Niemcy się przekonają, że już nie są bezpieczni nawet pod własnym dachem”.

Za pierwszy cel obrali sobie stację kolejki podziemnej S-Bahnhof Friedrichstraße, miejsce często uczęszczane przez mieszkańców stolicy Trzeciej Rzeszy. Debiut wypadł okazale. Mniej więcej w połowie lutego 1943 roku nad centrum Berlina uniósł się czarny dym… Dla pewnych siebie i dumnych ze swego wodza berlińczyków był to ogromny szok. W samym środku miasta, w zatłoczonym dworcu przy Friedrichstraße, w miejscu skrzyżowania linii kolejki miejskiej i kolejki podziemnej, wybuch bomby ranił około sześćdziesięciu osób i zabił pięć. Przez kilka godzin po zamachu niemieccy policjanci szukali śladów mogących doprowadzić ich do dywersantów. Jak napisał Andrzej Gass: Niemcy znaleźli „małe strzępy materiału, dwa gwoździki, jeden nit, pogięte blaszki, fragmenty połamanego metalu, osmalone kawałki waty szklanej oraz trybiki i tylną ściankę koperty naręcznego zegarka z numerem – 17015551”.

REKLAMA

Dzięki specjalistycznym badaniom i przeprowadzonym w Szwajcarii konsultacjom Niemcy ustalili, że bomba przed detonacją została ukryta w podrzuconej na dworzec ciemnogranatowej walizce z tektury, polakierowanej w taki sposób, że przypominała drogą skórzaną walizkę. Jako zapalnik czasowy bomby wykorzystano zegarek marki Tavannes, niezwykle popularny i dość często spotykany w Polsce. Pozostałe poszlaki, w tym rodzaj użytego materiału wybuchowego wskazywały, że za wybuch na dworcu Friedrichstraße odpowiadają Polacy.

Z kolei Aleksander Kunicki, szef wywiadu „Osy”-„Kosy 30”, choć sam nie brał udziału w berlińskiej akcji, poznał kilka jej sekretów dzięki relacjom z drugiej ręki. „Rayski” napisał: „Była to bomba o dużej sile i dużym zasięgu rażenia, skonstruowana z dwóch kilogramów trotylu, dwunastu gramów plastiku i wypełniona dwoma kilogramami ostrych jednocalowych gwoździ”.

Kilka dni po pierwszym zamachu, wieczorem 24 lutego, w Berlinie rozległ się kolejny wybuch. Tym razem eksplozja nastąpiła na stacji miejskiej kolejki podziemnej S-Bahn. Atak wywołał wśród Niemców jeszcze większy szok, a zamach pociągnął za sobą ogromne straty: trzydziestu sześciu zabitych i siedemdziesięciu ośmiu rannych, w tym wielu ciężko. Taki bilans z pewnością rozbudził wyobraźnię przeciętnych Niemców, mieszkańców Berlina, którzy uświadomili sobie, że teraz nawet oni, znajdujący się daleko od frontu i partyzantów działających na terenach okupowanych, w każdej chwili mogą stać się ofiarami zamachu.

REKLAMA

Na pierwszej stronie dziennika „Berliner Nachtausgabe” podniesiono krzyk: „Zamachowcy muszą być za wszelką cenę ujęci. Taki jest rozkaz władz”. Prasa zwróciła się do Niemców, aby ci zachowali czujność zwłaszcza wobec wszystkich Polaków podróżujących na trasie Berlin–Warszawa.

Wkrótce szef Gestapo, SS-Gruppenführer und Generalleutnant der Polizei Heinrich Müller otrzymał wiadomość, że za atakami stoją Polacy, trop urywał się jednak na dworcu. Drzyzga miał rację, terrorystyczne zamachy w Berlinie, znacznie dot­kliwsze dla samej ludności niemieckiej, niż wszystkie operacje dywersyjne przeprowadzane na przykład w okupowanej Warszawie, Poznaniu czy Krakowie, nie pociągnęły za sobą żadnych konsekwencji.

Heinrich Müller (pierwszy z prawej) podczas narady kierownictwa niemieckiej policji; siedzą od lewej: oficer SS Franz Josef Huber, szef Kripo Arthur Nebe, szef SS i policji Heinrich Himmler i szef RSHA Reinhard Heydrich; listopad 1939 (Bundesarchiv Bild 183-R98680; CC BY-SA 3.0)

Niemcy dreptali w miejscu i mogli żywić co najwyżej nadzieję, że sabotażyści popełnią jakiś błąd lub zrezygnują z kolejnych ataków. Tymczasem podpułkownik „Philips” zachwycony dotychczasowymi wynikami, po uzyskaniu zgody od dowódcy Kedywu KG AK pułkownika Augusta Emila Fieldorfa „Nila”, nakazał przygotowania do kolejnej akcji. O zasługach Lewandowskiego i Drzyzgi wiedziało w tamtym czasie jedynie wąskie grono zaangażowanych w konspirację członków podziemia, ale właśnie dzięki temu „Jarosław” i „Jur” mogli obmyślać w spokoju kolejny plan.

Lewandowski spojrzał na zegarek. Dochodziło wpół do szóstej. Za oknem dojeżdżającego do centrum Berlina pociągu przewijał się monotonny krajobraz: kamienice, parki, jakaś ospała uliczka, na której dozorca w starych bufiastych spodniach zamiatał chodnik.

Pół godziny później lokomotywa stanęła na peronie wielopoziomowego dworca, wypluwając z komina ciężki kłąb dymu. Drzwi przedziałów otwarły się na oścież. Pierwsza na zewnątrz wyskoczyła Stefcia, tuż za nią pojawiła się Marysia. Obie w eleganckich garsonkach wtopiły się w szary berliński tłum. Tylko pewien dżentelmen w beżowym płaszczu łypnął okiem na nogi Marysi, kobieta odpowiedziała speszonym uśmiechem, ale potem zniknęła mu z oczu, pędząc z koleżanką w stronę stacji S-Bahn przy Friedrichstraße.

Po paru minutach spotkali się w knajpce Unter den Linden, gdzie zamówili kanapki i kawę. Jedli przez chwilę w milczeniu, potem Stefcia wstała od stolika i wraz z „Leonem” skierowała się w stronę podziemnych stacji.

– Hauptbahnhof to najlepszy wybór – wyszeptał „Leon” po powrocie.

– Zatem do roboty – odparł Drzyzga, dopił kawę i wymownym gestem ręki dał znać, aby powstać.

Kiedy dotarli na peron, Lewandowski nasunął trzymany dotąd w ręku kapelusz na głowę, wsunął w usta grube cygaro, a potem skręcił w kierunku dworcowej ubikacji. W środku nie było żywej duszy, wszedł więc do pierwszej z brzegu kabiny, zaryglował drzwi i otworzył tekturową, ciemnogranatową walizkę.

REKLAMA

Wprawne palce kilkoma szybkimi ruchami podłączyły zapalnik, a następnie nastawił zegar schowanej w środku bomby na godzinę siódmą dwie. Bomba została uzbrojona, do jej wybuchu pozostawało zaledwie kilka minut. Lewandowski zamknął walizkę, wychylił się ostrożnie z ubikacji, sprawdzając przy tym, czy w środku nie kręci się nikt podejrzany, a potem z walizką u boku skierował się do wyjścia.

Powyższy tekst pochodzi z książki „Rozkaz: Trzaskać! Zapomniane akcje polskiego podziemia”:

Remigiusz Piotrowski
„Rozkaz: Trzaskać! Zapomniane akcje polskiego podziemia”
cena:
44,90 zł
Liczba stron:
400
Data i miejsce wydania:
pierwsze
Format:
15x21 cm
ISBN:
9788377058572
EAN:
9788377058572

Na peronie zauważył siedzących na jednej z ławek oficerów w mundurach Wehrmachtu. Podszedł do nich jak gdyby nigdy nic, podniósł dłoń w narodowosocjalistycznym pozdrowieniu, a potem spoczął tuż obok. Usłyszał, że rozmawiają o urlopie, koledze, który właśnie powrócił ze wschodu z groźnymi odmrożeniami, a potem o jakiejś niezwykle urodziwej dziewczynie spotkanej wczorajszego wieczoru.

Niemcy gawędzili sobie w najlepsze, a dworcowy spiker zapowiedział przyjazd kolejnego pociągu, którym – jak dowiedział się wcześniej Lewandowski – podróżowali urlopowani żołnierze Wehrmachtu. W oddali, przy schodach zamajaczył patrol Bahnschutzu, obok kiosku przeszedł policjant Schutzpolizei.

Lewandowski wsunął walizkę pod ławkę i odczekał chwilę, upewniając się, że nie jest obserwowany. Upłynęło kolejnych kilkanaście sekund… „Jur” zaciągnął się łapczywie cygarem, podniósł się z ławki i ruszył spokojnym krokiem w stronę podziemnej stacji miejskiej kolejki.

W gęstym tłumie śpieszących się ludzi dojrzał Stefcię i Marysię. Tuż obok stał Drzyzga. Ich wzrok spotkał się, Lewandowski dyskretnie skinął głową, a przez jego twarz przeleciał ledwo zauważalny, subtelny uśmiech. Stanęli obok siebie, wyszeptując pod nosem kilka słów, a potem ruszyli – każdy w innym kierunku. Kilkadziesiąt sekund później, z jedną ręką w kieszeni – w drugiej trzymał zakupioną przed momentem od ulicznego sprzedawcy gazetę – szedł nieśpiesznym krokiem przez Siegesallee w kierunku Bramy Brandenburskiej Bernard Drzyzga.

W pewnym momencie zerknął na zegarek, przystanął i odwrócił się w stronę dworca. Po sekundzie usłyszał potężny grzmot, po którym rozbiegana ulica znieruchomiała na kilka sekund niczym wprowadzona w stan głębokiej hipnozy. W górę wzbił się słup ognia; po dworcowym dachu przeskakiwały czerwone jęzory płomieni, a pod niebo uniosła się potężna smuga ciemnego dymu. Po raz kolejny w ciągu ostatnich kilku tygodni na twarzach pewnych siebie berlińczyków pojawiło się przerażenie, coś, co dotychczas nieznane było temu miastu i wobec czego żaden mieszkaniec stolicy nie wiedział, jak się zachować.

Na miejscu śmierć poniosło czternastu Niemców. Sześćdziesięciu zostało rannych. W swoich wspomnieniach Drzyzga zanotował: „Część długu została Niemcom spłacona”.

REKLAMA

To był ostatni zamach „Zagra-Lina” w Berlinie. Dziesiątego kwietnia 1943 roku pięcioosobowy zespół w składzie: Bernard Drzyzga, Józef Lewandowski, jego żona Stefania Lewandowska („Halina I”), Maria Gajowska-Wasilewska („Halina W”) i Leon Hartwig wysiedli na Dworcu Głównym w Berlinie. Trwającą prawie dwa dni podróż odbyli tymi samymi pociągami. Lewandowska i Wasilewska zajęły miejsca w zwykłych przedziałach, „Jur” w wagonie pierwszej klasy „Nur für Deutsche” w towarzystwie oficerów SS, a legitymujący się dokumentami białoruskiego komisarza do spraw zatrudnienia robotników w Niemczech Drzyzga – w wagonie drugiej klasy. Lewandowscy, zanim spotkali się po akcji już w Berlinie, okazję do ponownego omówienia operacji mieli w trakcie podróży tylko raz, w Bydgoszczy, gdzie przenocowali w mieszkaniu matki „Jura”. To zresztą właśnie pani Lewandowska przygotowaną przez cichociemnego Ewarysta Jakubowskiego „Brata” i schowaną w walizce bombę przyniosła na bydgoski dworzec i wręczyła synowi. Po chwili walizka znalazła się na półce w przedziale pierwszej klasy, tuż nad głowami nieświadomych niczego esesmanów.

Tuż po wybuchu Lewandowski w towarzystwie swojej żony, Wasilewskiej oraz „Leona” powędrowali w stronę dworca Berlin Ostbahnhof.

– O której odchodzi pociąg do Eberswalde? – zapytał po niemiecku wciąż mocno zaspaną i ziewającą kasjerkę w dworcowym okienku.

– Za dziesięć minut.

– Doskonale, jeden pierwszej klasy poproszę.

Kasjerka przyjęła banknot, wydała resztę i wciąż ziewając, podała bilet.

Zanim Lewandowski ruszył do Generalnego Gubernatorstwa i opuścił teren Trzeciej Rzeszy, wieczorem raz jeszcze odwiedził dworzec, aby na własne oczy przekonać się o skali zniszczeń, a przy okazji kupić berlińskie gazety. Niezmiernie go ciekawiło, co niemiecka prasa napisze o kolejnym zamachu.

Gmach politechniki w Berlinie (domena publiczna).

Hitler wpadł ponoć we wściekłość i zażądał od Himmlera natychmiastowego ujęcia sabotażystów. Za ich złapanie wyznaczono nagrodę w wysokości dziesięciu tysięcy Reichsmarek. Na próżno. „Śledztwo trwało bardzo długo, prowadzili je najwybitniejsi specjaliści i zatoczyło ogromne kręgi. Przyniosło też pewne rezultaty. Ustalono, że eksplozja spowodowana została przez bombę zegarową, wypełnioną trotylem, umieszczoną w niewielkiej, dość tandetnie wykonanej walizce. Na podstawie innych śladów ustalono także, że sprawcami sabotażu byli prawdopodobnie Polacy, członkowie polskich organizacji odwetowych bądź przybyli do Berlina spoza granic Rzeszy, bądź znajdujący się tu na robotach przymusowych. Ale to było wszystko, co osiągnięto w toku śledztwa. Sprawcy pozostali nieuchwytni” – wspominał Aleksander Kunicki. Przyznał też: „Niestety, ciągle brak pełnego wykazu tych akcji, nie mówiąc o szczegółach. Ciągle pozostają też nieznane nazwiska, a nawet pseudonimy wykonawców tych brawurowych uderzeń”. Dzięki relacjom uczestników akcji – Bernarda Drzyzgi i Józefa Lewandowskiego – dziś wiemy nieco więcej, ale operacja wciąż skrywa wiele tajemnic.

Powyższy tekst pochodzi z książki „Rozkaz: Trzaskać! Zapomniane akcje polskiego podziemia”:

Remigiusz Piotrowski
„Rozkaz: Trzaskać! Zapomniane akcje polskiego podziemia”
cena:
44,90 zł
Liczba stron:
400
Data i miejsce wydania:
pierwsze
Format:
15x21 cm
ISBN:
9788377058572
EAN:
9788377058572
Funkcjonariusz Schutzpolizei , styczeń 1937 (Bundesarchiv Bild 183-C00772; Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Germany license.)

Dwunastego kwietnia, dwa dni po eksplozji bomby na dworcu Berlin Hauptbahnhof, w swym warszawskim mieszkaniu przy Nowym Świecie 26 Lewandowski usłyszał pukanie do drzwi. Zerknął przez judasza, a potem przekręcił zamek. W progu stanął uśmiechnięty Drzyzga.

– Czternastu oficerów bezpieczeństwa i wojskowych – oznajmił lakonicznie Drzyzga, siadając przy stole.

– I…? – zapytał Lewandowski.

– Sześćdziesięciu rannych… Przynajmniej takie liczby ustalili nasi kolejarze w Berlinie. Niemiecka prasa łże, zresztą jak zawsze. Napisali tylko o kilkunastu rannych, ale do diabła z nimi – odparł Drzyzga po pobieżnym przejrzeniu podanej mu przez gospodarza gazety. – A jak krajobraz po bitwie? Odwiedziłeś dworzec przed swoim wyjazdem?

„– Stała tylko mała bariera. Zniszczenie szklanego dachu całkowite, a peron poważnie uszkodzony. Kupiłem gazetę, dla ciebie i dla «Philipsa». Żandarmeria [Schutzpolizei – przyp. aut.] i Gestapo były zaalarmowane, a stacje w Berlinie pod obserwacją”.

Na podpułkowniku „Philipsie”, pułkowniku „Nilu” i pozostałych wtajemniczonych w operację członkach podziemia wyczyny „Zagra-Lina” nie po raz pierwszy zrobiły ogromne wrażenie.

W londyńskim Instytucie Polskim i Muzeum imienia generała Sikorskiego (IPMS) znajduje się lakoniczny, ledwie kilkuzdaniowy raport Drzyzgi: „Zespół nasz wysiadł w Berlinie na Friedrichstraßebahnhof i przygotował bombę. Po jej przygotowaniu i dokładnym ustawieniu na czas nadejścia dwóch pociągów, zespół wyszedł na peron. Na pięć minut przed nadejściem pociągów bomba przygotowana w dużej teczce została podłożona na odpowiednim peronie. Na dwie minuty przed nastąpieniem eksplozji zespół opuścił perony”.

Ponieważ wszyscy członkowie małego oddziału zdołali szybko wyjechać z powrotem do Bydgoszczy i Warszawy, a o ich pracy wiedzieli wówczas nieliczni, nikt ani w kraju, ani tym bardziej na terenie Trzeciej Rzeszy nie mógł sypnąć zamachowców. Niemcom tymczasem grunt palił się pod nogami. Na dworcach wprowadzono nowe środki bezpieczeństwa, nie zdołano jednak trafić na żaden prowadzący do zamachowców trop – brakowało punktu zaczepienia, czegokolwiek, co powiązałoby krwawe wybuchy z lutego i kwietnia z jakąkolwiek organizacją i konkretnymi ludźmi.

Tak spektakularnych zamachów, jak te z lutego i kwietnia 1943 roku, w Niemczech już nie powtórzono, ale zanim doszło do wsypy w warszawskim kościele Świętego Aleksandra i rozbicia „Osy”-„Kosy 30”, a co za tym idzie – przedwczesnego zakończenia działalności „Zagra-Lina”, Drzyzga z Lewandowskim zdążyli jeszcze kilkukrotnie napsuć Niemcom krwi.

Kościół św. Aleksandra w Warszawie, wygląd przedwojenny

W powietrze wyleciał pociąg z amunicją pod Rygą. W tym też mieście wybuchła bomba w restauracji „Nur für Deutsche”. Zginęło wówczas około stu Niemców, w tym funkcjonariusze policji i urzędnicy komisariatu Rzeszy Ostland. A 23 kwietnia 1943 roku o tym, co przeżyli berlińczycy, przekonali się na własnej skórze niemieccy mieszkańcy Breslau (Wrocławia). Podłożona na dworcu bomba wybuchła w momencie, gdy na peron wjechał pociąg z żołnierzami Wehrmachtu wracającymi ze wschodu. Śmierć czterech żołnierzy i poważny stan kilkunastu innych przypomniały Niemcom, że nigdzie nie mogą czuć się bezpiecznie.

Warto dodać, że w 1943 roku Lewandowski zaplanował pod Bydgoszczą jeszcze jeden atak. W zagajniku na zakręcie, mniej więcej osiem kilometrów od miasta, zamachowcy podłożyli, już kilkanaście godzin przed planowanym atakiem, dwa ładunki wybuchowe. Tym razem celem zamachu był… Adolf Hitler, który według uzyskanych przez „Jura” informacji (od oficera SS) miał tędy przejeżdżać. Przygotowania poszły zgodnie z planem, wszystko dopięto na ostatni guzik, pięcioosobowy zespół wspierany przez zwerbowanych przez „Jura” kolejarzy wyczekiwał na swych pozycjach. Niestety, Hitler w ostatniej chwili zmienił decyzję i odwołał podróż.

W Berlinie krwawe zamachy z lutego i kwietnia na długo pozostały w pamięci mieszkańców stolicy Trzeciej Rzeszy. A choć cała działalność polskiego podziemia na terenie Niemiec ograniczyła się w trakcie drugiej wojny światowej do kilku zamachów bombowych, akcji propagandowej z użyciem prasy „N”, podpalenia kilkudziesięciu wagonów, sabotażu w fabrykach oraz działalności wywiadu, jak napisał historyk Jerzy Ślaski, „przecież nie o liczby tu chodziło”. Liczyło się wrażenie, a to polski ruch oporu wywarł w sercu Reichu spore.

Powyższy tekst pochodzi z książki „Rozkaz: Trzaskać! Zapomniane akcje polskiego podziemia”:

Remigiusz Piotrowski
„Rozkaz: Trzaskać! Zapomniane akcje polskiego podziemia”
cena:
44,90 zł
Liczba stron:
400
Data i miejsce wydania:
pierwsze
Format:
15x21 cm
ISBN:
9788377058572
EAN:
9788377058572
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Remigiusz Piotrowski
Autor książek Ślepy Maks. Historia łódzkiego Ala Capone (Warszawa 2014), Rozkaz: Trzaskać! Zapomniane akcje polskiego podziemia (Warszawa 2015).

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone