UB i traktory – wspomnienie z Ziem Odzyskanych

opublikowano: 2012-09-06 11:18
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
„Pamiętajcie, że musicie żyć ze mną w zgodzie. Ja wam we wszystkim pomogę, ale muszę o wszystkim wiedzieć. O wszystkim! A tu jeszcze działa Wehrwolf. Za mało nas jeszcze, aby ich zlikwidować, ale zlikwidujemy, nie obawiajcie się, zlikwidujemy. A z bronią umiecie się obchodzić?”
REKLAMA

W połowie kwietnia Staszek [przyjaciel autora z czasów okupacji] uzyskał mój adres w oddziale PPTiMR w Katowicach i pojawił się w Strzelcach. Chciał zorientować się w możliwościach pracy w „traktorach”. W mojej stacji mógł zaangażować się natychmiast, brakowało ludzi do roboty. Doszliśmy jednak razem do wniosku, że nie było to najlepsze rozwiązanie. Lepiej było jechać do oddziału wojewódzkiego w Opolu, gdzie organizowali powiatowe stacje traktorowe. Liczyliśmy, że może udałoby się nam zaangażować razem. Staszek pojechał tam i wrócił po dwóch czy trzech dniach z nominacją: dla siebie na kierownika i dla mnie na kierownika technicznego stacji powiatowej w Grodkowie Opolskim. Stacja oczywiście jeszcze nie istniała. Należało ją zorganizować.

[…]

Regularna komunikacja na tej trasie jeszcze nie istniała. Korzystało się z tak zwanej okazji, czyli samochodów, najczęściej wojskowych, jadących w odpowiednim kierunku. Powszechnym środkiem płatniczym była wódka, a jeszcze lepszym spirytus. Wszystkie miasteczka, przez które przejeżdżaliśmy, były niemal całkowicie spalone i dokładnie rozszabrowane. Wiedzieliśmy już, że zniszczenia powstałe w wyniku działań wojennych były tu niewielkie, a okolice zostały złupione i spalone już po zajęciu przez Rosjan.

W rowach leżały jeszcze tu i ówdzie niemieckie samochody, działa, a nawet czołgi. Niektóre spalone lub rozbite, inne w zaskakująco dobrym (na pozór) stanie. Walały się także resztki różnego rodzaju uzbrojenia i wyposażenia wojskowego; jakieś skrzynki po amunicji, kotły kuchni polowych, karabiny maszynowe bez zamków i z uszkodzonymi celownikami i tak dalej.

Zabudowania leżące dalej od szosy sprawiały wrażenie, jakby nie uległy zniszczeniu. Nie było też widać, z małymi wyjątkami, śladów działań wojennych na pobliskich polach, choć w kilku miejscach widoczne były jeszcze duże tablice z napisami w języku rosyjskim i polskim ostrzegające przed minami.

„Musicie mieć broń. Wszyscy muszą”

Do Grodkowa dojechaliśmy we wczesnych godzinach popołudniowych na skrzyni małego furgonu. Pamiętam, że słońce dobrze prażyło, gdy wysiedliśmy na środku mocno zniszczonego i zupełnie pustego rynku. W zasięgu wzroku nie było ani jednej żywej duszy. Po dobrej chwili znaleźliśmy repatrianta zza Buga, który pięknym śpiewnym dialektem poinformował nas, że wszystkie władze powiatowe urzędują w ocalałej części ratusza.

W ratuszu, w wielkiej, mrocznej sali rozstawione były pod ścianami stoły i biurka, przy których siedzieli przedstawiciele polskich władz, które dopiero przed kilkunastoma dniami przejęły miasto i powiat od wojska. Nad stołami lub na przypiętych do nich kartkach znajdowały się dość niezdarnie zrobione napisy: „Starostwo”, „Urząd Bezpieczeństwa”, „Milicja Obywatelska”, „Poczta”, „Urząd Ziemski”, „Urząd Repatriacyjny: i tak dalej. Przy większości biurek siedziała jedna osoba, niektóre były puste, a przy części z nich siedziały nawet dwie osoby.

REKLAMA

Podeszliśmy do biurka z napisem „Starostwo” i próbowaliśmy wyjaśnić, po co przyjechaliśmy. Uzyskaliśmy informację, że w pierwszej kolejności należy zameldować się w Urzędzie Bezpieczeństwa. Trzeba było przejść dwa biurka dalej. Facet, jak się okazało sam komendant powiatowego UB, ubrany był w bryczesy i długie wojskowe buty z cholewami pomarszczonymi w harmonijkę oraz cywilną marynarkę, na której miał pas oficerski z kaburą od szturmowego parabellum. Wyglądał raczej na partyzanta z oddziału, który od pół roku nie wychodził z lasu, niż na wysokiego urzędnika powiatowego.

Wziął od nas bez słowa nasze nominacje i kenkarty, długo oglądał je ze wszystkich stron, następnie taksował nas wzrokiem, znów oglądał dokumenty… Wreszcie przemówił i w tym momencie zorientowaliśmy się, że jest kompletnie pijany. Wygłosił mętne przemówienie o odzyskaniu odwiecznych polskich ziem i naszej roli w ich zagospodarowaniu. Jeszcze raz przyjrzał się kolejno Staszkowi i mnie, po czym życzliwie wybełkotał:

— Dobrze, że przysłali was młodych, potrzeba tu takich. Ale pamiętajcie, że musicie żyć ze mną w zgodzie. Ja wam we wszystkim pomogę, ale muszę o wszystkim wiedzieć. O wszystkim! A tu jeszcze działa Wehrwolf. Wiemy, że na terenie powiatu mają swoich ludzi, co najmniej jeden ich oddział tu się kręci. Za mało nas jeszcze, aby ich zlikwidować, ale zlikwidujemy, nie obawiajcie się, zlikwidujemy. A z bronią umiecie się obchodzić?

— Umiemy.

— A skąd? Kto was nauczył?

— Na przysposobieniu wojskowym w szkole, przed wojną.

— A to dobrze, znaczy się nie w partyzantce AK?

— Nie.

— Znaczy się, dobrze.

Wyciągnął szufladę biurka. Leżało w niej kilkanaście różnych pistoletów i kilka rewolwerów.

— Wybierz sobie — zwrócił się do mnie. — Musicie mieć broń. Wszyscy muszą. Tu i Wehrwolf i różni maruderzy, i zwyczajni bandyci też się mogą trafić. Bez broni ani rusz.

Wybrałem sobie pistolet FN kalibru 7,65 mm, tak zwaną „policyjną efenkę” — taką samą, z jaką wyruszyłem do Powstania.

— No, dobrze wybrałeś, dobra broń. Znaczy się znasz się na tym. Tu wybierają albo takie wielkie armaty przydatne na froncie czy w partyzantce, albo takie zabaweczki, co to na dziesięć metrów skórzaną kurtkę nie zawsze przebiją. Masz tu pełen magazynek i jeszcze trochę naboi luzem. Przyjdź za parę dni, może znajdzie się zapasowy magazynek. Poczekaj, jeszcze dam ci pozwolenie na broń.

Wyrwał kartkę ze szkolnego zeszytu, coś na niej nagryzmolił, przystawił pieczątkę i dając mi powiedział:

— Ale to pozwolenie ważne jest tylko na terenie mojego powiatu. Jak cię złapią z bronią w innym powiecie, to zamkną. Pewno cię wyciągnę, ale co posiedzisz, to twoje.

Obeszliśmy następnie całą salę dokoła, przedstawiając się kolejno przedstawicielom wszystkich instytucji urzędujących w powiecie Grodków. Ustaliliśmy, że możemy przebierać w ocalałych budynkach i wybrać taki, który będzie nam najbardziej pasować na umieszczenie w nim stacji traktorowej. Na co dzień mieliśmy współpracować przede wszystkim z Urzędem Ziemskim, który przejął już prawie wszystkie poniemieckie majątki ziemskie. Było ich w tym powiecie sporo i to przeważnie dość dużych, dobrze utrzymanych. O uzyskaniu wykwalifikowanych traktorzystów i mechaników maszyn rolniczych mogliśmy tylko marzyć.

REKLAMA

Niemcy i repatrianci

Stale przychodziły transporty repatriantów ze wschodu i wśród nich mieliśmy szukać kandydatów na naszych pracowników. Musieliśmy ich też sami przeszkolić, z reguły nie mieli żadnego zawodu. Na terenie miasta była jeszcze spora grupa Niemców czekających na wyjazd do radzieckiej strefy okupacyjnej. Byli oni skoszarowani w barakach na terenie miasta i doprowadzani pod strażą do pracy tam, gdzie byli potrzebni. Przeważały wśród nich kobiety i dzieci oraz niewielka grupa mężczyzn niezdatnych do służby wojskowej. Mogliśmy zgłosić zapotrzebowanie na tego rodzaju pracowników i dostalibyśmy ich bez trudności, powiedziano nam jednak, że są oni przydatni praktycznie tylko do prac porządkowych i nie wymagających żadnych kwalifikacji.

Po kilku dniach urzędowaliśmy już w domu na skraju miasta. Była to spora willa obok dużego warsztatu mechanicznego oraz placu, na którym można było postawić co najmniej dwadzieścia traktorów i dużych maszyn rolniczych. Urządziliśmy w niej biuro stacji oraz stołówkę, a początkowo tam również mieszkaliśmy.

Znaleźliśmy także dwóch doskonałych majstrów: emerytowanego pana Rucińskiego, przed wojną zawodowego sierżanta, zbrojmistrza, znakomitego uniwersalnego mechanika, ślusarza, tokarza i spawacza, któremu weszły na szczęście w krew wojskowe nawyki porządku i dyscypliny; oraz pana Ogonowskiego — mechanika i kierowcę, nieprzeciętnego cwaniaka, dla którego nie istniały rzeczy niemożliwe do zrobienia lub załatwienia. Pierwszy z nich patrzył trochę krzywym okiem na kierownictwo stacji, które łącznie liczyło sporo mniej lat niż on. Do prowadzenia biura i spraw finansowych zaangażowaliśmy też dwie panie repatriantki w wieku około czterdziestu lat, które miały pewne doświadczenie w tym zakresie — niestety, nie pamiętam już ich imion i nazwisk.

Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!

Maciej Bernhardt
„Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego t.2”
cena:
Wydawca:
Histmag.org
Okładka:
miękka
Liczba stron:
240
Format:
140x195 mm
ISBN:
978-83-930226-9-4

Państwowy Urząd Repatriacyjny (PUR) przekazał nam kilkunastu młodych chłopców chętnych do nauczenia się zawodu traktorzysty. Dostaliśmy również kilku starych Niemców do prac porządkowych na placu i pomocy w warsztacie oraz dwie młode Niemki do pracy w kuchni i sprzątania całego domu.

Repatrianci byli zupełnie surowi, nie mieli najmniejszego pojęcia o technice, a niektórzy z nich po raz pierwszy w życiu jechali koleją w transporcie repatriacyjnym. Mieli jednak wielki zapał do pracy i chcieli się czegoś nauczyć. Niemcy natomiast byli początkowo bardzo wystraszeni. Gdy ich pierwszy raz przyprowadzono do pracy na stacji, meldowali się z czapką w ręku i kłaniali się nisko z obrzydliwą służalczością. Jedynie młode Niemki z trudem ukrywały swą wściekłość, choć to co im kazano, robiły dość sumiennie.

REKLAMA

Chyba na trzeci dzień zebrałem podczas przerwy obiadowej całą niemiecką grupę (dostawali taki sam obiad jak my, tyle że jedli osobno), łącznie z dziesięć osób, i przez tłumacza (jeden z nich rozumiał po polsku, choć mówił bardzo źle) wygłosiłem do nich „mowę”, która brzmiała mniej więcej tak:

— Obrzydzenie mnie bierze, gdy patrzę, jak jesteście przestraszeni i jak się płaszczycie przed nami. My nie jesteśmy Niemcami i nie znęcamy się nad bezbronnymi cywilami. Ja mam osobiste powody, aby was nienawidzić. Zamordowaliście mi matkę, siostrę, narzeczoną i stryja. Ale ja moje porachunki wyrównałem na froncie i z dobrym procentem wam odpłaciłem. Nie jestem tu wyjątkiem. Niemal wszyscy pracownicy stacji mają podobne porachunki. Jeżeli będziecie pracować sumiennie, nic złego wam się tu nie stanie. Jesteśmy na siebie skazani. Ja potrzebuję waszej pracy, wy zaś przyzwoitego jedzenia, które tu dostajecie (o ile pamiętam, nie otrzymywali zapłaty w pieniądzach). Wiem, że niedługo się rozstaniemy, zostaniecie przewiezieni do radzieckiej strefy okupacyjnej. Mam do was jedną, prywatną prośbę: przestańcie się płaszczyć i podlizywać, bo nas na to nie nabierzecie, a niedobrze się robi, jak się na to patrzy.

Któryś z Niemców powiedział coś do tłumacza, czego nie dosłyszałem. Zaczął on kiepską polszczyzną odpowiadać mi, zginając się w pół, że oczywiście zastosują się do moich rozkazów. Następnego dnia zachowywali się dokładnie tak samo, jak przed moją przemową. Obrzydliwość — nie rozumieli, że pokonanego można traktować jak człowieka.

Kłopoty z paliwem

W warsztacie stacji zastaliśmy trzy czy cztery niesprawne traktory. Kilka ściągnęliśmy z terenu miasta i najbliższej okolicy, o wielu zawiadomili nas administratorzy poniemieckich majątków, którzy o rozpoczęciu działalności stacji zostali bardzo szybko poinformowani przez Urząd Ziemski.

Niektóre z tych maszyn były sprawne, ale brakowało im paliwa, inne wymagały napraw. Nie mogliśmy ściągnąć uszkodzonych ciągników z dalszej odległości, bo nie było czym. Nie mogliśmy wysłać do nich ekipy remontowej, bo też nie było czym. A do tego wszędzie brakowało paliwa.

Pewnego dnia otrzymaliśmy z Opola transport kilku nowiuteńkich traktorów amerykańskich firm John Deere i Farmall oraz dla wszystkich pracowników paczki żywnościowe z UNRRA. Były wspaniałe: konserwy, makaron, sery topione, masło, orzeszki, czekolada, kakao, kawa, suchary, a nawet cukier, sól… i wykałaczki. Z żywnością było w Grodkowie nie najgorzej, choć bardzo brakowało mięsa. Nikt nie chodził jednak głodny, jedynie jadłospis był bardzo monotonny. Z pobliskich majątków dostaliśmy w ramach pomocy sąsiedzkiej ziemniaki, kapustę, marchew i tym podobne, a także mąkę i kaszę oraz, w bardzo ograniczonych początkowo ilościach, mleko i masło.

REKLAMA

Niewielkie ilości paliwa podrzucano nam samochodami z Opola. Mieliśmy na przełomie kwietnia i maja ponad dwadzieścia traktorów, które prowadziły orkę w różnych majątkach. Poniemieckie wymagały oleju napędowego, zaś unrowskie i kilka starych Fergussonów — nafty traktorowej oraz benzyny do uruchamiania i nagrzewania.

W powiecie część ziemi leżała od ponad roku odłogiem, gdyż Niemcom brakowało paliwa oraz części do traktorów Administratorzy majątków alarmowali, że zagospodarowanie ugorów wymaga ich jak najszybszego zaorania. Przebiegało to bardzo wolno i wymagało dużo większych ilości paliwa niż orka pól uprawnych.

Sytuacja paliwowa stawała się krytyczna. W porozumieniu z Oddziałem w Opolu postanowiliśmy przywieźć paliwo własnym transportem z najbliższej pracującej rafinerii, czyli z Trzebini, oddalonej o niemal dwieście kilometrów. Zdecydowaliśmy się wysłać dwa traktory, każdy z dwiema przyczepami. Dysponowaliśmy wyłącznie przyczepami rolniczymi o ładowności trzech ton. Trzeba było zebrać ponad czterdzieści beczek na około sześć ton paliwa i oleju. Więcej nie mieściło się na przyczepach.

Ja byłem „wodzem” tej wyprawy, jechał także majster Ruciński, dwóch traktorzystów oraz magazynier organizowanej stacji paliw. Niemal przez cała drogę prowadziłem pierwszy ciągnik — nasi traktorzyści nie mieli żadnego doświadczenia w jeździe po szosie i w miastach. Na drodze największe niebezpieczeństwo przedstawiali kierowcy wojskowych samochodów sowieckich, którzy nie respektowali żadnych zasad ruchu i z reguły byli kompletnie pijani.

Traktory osiągały maksymalną prędkość około czterdziestu kilometrów na godzinę. Średnia prędkość jazdy, uwzględniając liczne kontrole drogowe, postoje przed zamkniętymi przejazdami kolejowymi, przerwy na posiłki, przeglądy pojazdów, mocowania beczek i tym podobne, wynosiła około dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę. Prowadzenie traktora w takich warunkach i przez długi czas było zajęciem bardzo nudnym i męczącym.

[…]

Do Trzebini dojechaliśmy w nocy. Zajęliśmy miejsce w długiej kolejce samochodów oraz ciągników i już następnego dnia po południu ruszyliśmy w drogę powrotną. W Grodkowie witano nas niemal jak bohaterów, najważniejsze jednak, że mieliśmy paliwo i można było przystąpić na serio do prac polowych.

Wkrótce po tym uzyskaliśmy wreszcie prawdziwe środki transportu. Znaleźliśmy poniemiecki trójkołowy samochodzik „Tempo”, który udało nam się uruchomić. Nadawał się do przewożenia na niewielkie odległości ładunków o wadze do trzystu-czterystu kilogramów z zabójczą prędkością maksymalną około pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. W sam raz do przewiezienia ekipy remontowej i beczki paliwa do traktora, który uległ awarii gdzieś w powiecie. Dostaliśmy także ciężarowego Studebakera z wojskowego demobilu. Ułatwił nam bardzo wyprawy do Trzebini po paliwo.

REKLAMA

Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!

Maciej Bernhardt
„Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego t.2”
cena:
Wydawca:
Histmag.org
Okładka:
miękka
Liczba stron:
240
Format:
140x195 mm
ISBN:
978-83-930226-9-4

Smutny los pałacu w Rysiewicach

Jeździliśmy teraz po całym powiecie w poszukiwaniu traktorów i odwiedzając przejęte przez państwo majątki ziemskie, naszych głównych klientów. Podczas jednego z takich rekonesansów zajechaliśmy do wielkiego pseudozamczyska w Rysiewicach. Budynek powstał w końcu XIX lub na początku XX wieku. Był równie wielki jak i brzydki. Coś pośredniego pomiędzy ogromnym pałacem i zamkiem. Majątek nie był jeszcze formalnie przejęty przez Urząd Ziemski.

Wejście do budynku było zamknięte. Z trudem znaleźliśmy starego Niemca, który jak nam powiedział, służył w zamku. Uparcie twierdził, że nie ma klucza do drzwi wejściowych. Nasze uprzejme prośby, aby postarał się o klucz, nie odnosiły żadnego rezultatu. Wobec tego wyciągnąłem swą „efenkę” i powiedziałem mu, że jeżeli drzwi nie zostaną w ciągu minuty otwarte, to zamki otworzę pistoletem, a przy tym jemu także może stać się krzywda.

Usłyszałem w odpowiedzi, że w jedną minutę nie zdąży przynieść klucza z domu, ale za pięć minut drzwi otworzy. Zgodziłem się na tę rozsądną propozycję, ale na wszelki wypadek, nie chowając pistoletu, poszedłem razem z nim, aby się nie zdematerializował. Facet był niemal cztery razy starszy ode mnie, z trudem jednak dotrzymywałem mu kroku.

Zamek był w idealnym stanie, choć „oczyszczony” ze wszystkiego, co dało się względnie łatwo wynieść. Według starego Niemca wszystkie ruchomości wyszabrowali Rosjanie. Myślę, że nie była to prawda, gdyż w zamku był niemal idealny porządek. Piękne posadzki były wyfroterowane, wielkie kredensy i szafy — tyle że puste — stały na swych miejscach, podobnie stoły, przy których mogło siąść ze czterdzieści osób. Ogromne portrety rodzinne wisiały na ścianach. Dziwne — nie pamiętam nazwiska właścicieli, które figurowało na większości portretów, natomiast zapamiętałem nazwisko malarza — Hummel. Po obrazach mniejszego formatu pozostały tylko ślady na ścianach.

W całym budynku nie było żadnego krzesła, komódki ani innego mebla niewielkich rozmiarów. Nie było też ani jednego garnka czy talerza, choćby rozbitego. Widziałem już wiele budynków rozszabrowanych przez wojsko rosyjskie i przedstawiały zawsze obraz rozpaczliwy. W tym wypadku, moim zdaniem, właściciele wywieźli lub schowali wszystko, co tylko dało się wynieść. Także w kaplicy pałacowej panował idealny porządek, ale wyniesiono z niej dokładnie wszystko. Zapamiętałem wiszący wysoko nad ołtarzem piękny, stary obraz głowy Chrystusa w ozdobnej okrągłej ramie.

REKLAMA

Jedyny wyjątek stanowiła biblioteka mieszcząca się w dwóch (lub trzech) dużych pokojach. Regały pełne były książek różnego rodzaju, a wśród nich znajdowała się chyba cała klasyka literatury europejskiej w oryginałach francuskich, angielskich (pamiętam komplet dzieł Shakespeare’a) i włoskich, a także w tłumaczeniach niemieckich. Oprócz tego było tam wiele encyklopedii i albumów z malarstwem, oczywiście bardzo dużo tytułów niemieckich, a jeden z regałów zajęty był przez stare książki w pięknych oprawach. Tylko na nim panował pewien nieład i można było podejrzewać, że część książek została z niego zdjęta.

Ku zdumieniu oprowadzającego Niemca w bibliotece spędziliśmy ze Staszkiem Witoszyńskim sporo czasu, przeglądając książki i wymieniając uwagi na ich temat. Mieliśmy wielką ochotę zabrać ze sobą choć po kilka najbardziej interesujących nas książek, nie zrobiliśmy tego jednak — przecież wszystko to było własnością państwa. Może choć w części mogło powetować straty, jakie poniosły podczas wojny nasze biblioteki i muzea.

Wychodząc z zamku podziękowaliśmy uprzejmie staremu Niemcowi za otwarcie drzwi i oprowadzenie. Daliśmy mu też dużą puszkę konserw z UNRRA. Był zaszokowany i mamrotał jakieś przeprosiny, że różni tu już byli, ale my pierwsi zachowaliśmy się przyzwoicie.

Wkrótce po tej wyprawie przyjechał do nas na kontrolę dyrektor oddziału wojewódzkiego PPTiMR w Opolu. Po zakończeniu wszystkich spraw urzędowych zapytał, czy w powiecie jest jakiś obiekt wart obejrzenia. Bez wahania wymieniliśmy zgodnie Rysiewice.

Pojechaliśmy tam. Zastaliśmy rozbite drzwi wejściowe. Wewnątrz ogarnęło nas przerażenie. Na najpiękniejszych posadzkach ślady ognisk. Wszystkie obrazy porąbane szablami i postrzelane, podobnie meble. Okrągła rama nad ołtarzem w kaplicy — pusta. W bibliotece wszystkie regały przewrócone, część książek podarta i pognieciona brudnymi butami, kilkaset, w tym starodruki, zwalone na stos i częściowo spalone. Szyby w oknach pobite, a na trawniku rozrzucone setki, a może tysiące książek. Obraz przerażający.

Starego Niemca nie znaleźliśmy. W parku spotkaliśmy jakąś kobietę. Wyjaśniła nam, że przed kilku dniami zatrzymał się na jedną noc w Rysiewicach oddział Rosjan wracających z frontu. Komentarze były zbyteczne. Nie mogłem odżałować, że jednak nie wziąłem tych książek, które tak mnie zainteresowały. Przynajmniej te ocalałyby od zniszczenia.

[…]

„Sabotaż”

Takiego zapału i sumiennego podejścia załogi do pracy nigdy więcej już nie spotkałem. Zarówno traktorzyści jak i mechanicy dosłownie wychodzili z siebie. Niedostateczne przygotowanie techniczne powodowało, że dobre chęci miały czasami fatalne skutki. Trudno było mieć o to pretensje.

REKLAMA

Pamiętam traktorzystę, któremu podczas nocnej zmiany zabrakło paliwa — oleju napędowego. Na polu stała przyczepa z naftą traktorową dla ciągników z UNRRA, które pracowały w tym samym rejonie. Ich traktorzyści nie zgodzili się jednak na pożyczenie tego paliwa, gdyż obawiali się, że może być im potrzebne zanim przyjedzie nowy transport. Wiedzieliśmy, że można awaryjnie stosować naftę traktorową bez złych skutków do silników diesla i pozwalaliśmy na takie postępowanie pod pewnymi ściśle określonymi warunkami.

W opisywanym przypadku traktorzysta nalał do baku swego traktora benzynę, której kilka kanistrów znajdowało się także na przyczepie. Skutki były żałosne. Po kilkunastu minutach pracy nastąpiła poważna awaria silnika, który wymagał następnie generalnego remontu.

Wezwany na miejsce awarii, zastałem nieszczęsnego traktorzystę zalanego łzami i mówiącego, że poważnie uszkodził silnik, że z jego winy obrobimy o kilkadziesiąt hektarów mniej i w kraju będzie mniej chleba i ziemniaków. Łkał, że przecież mógł nic nie robić i czekać na dostawę paliwa, ale on chciał właśnie zrobić więcej, nie tracić czasu. Niestety, nie zapamiętał z okresu szkolenia, że do Diesla nie wolno używać benzyny.

Miałem sporo kłopotu, aby wybronić go przed Urzędem Bezpieczeństwa, który wszędzie doszukiwał się sabotażu. Odpowiednio duża ilość spirytusu oraz spreparowany naprędce plan napraw, z którego wynikało, że ten nieszczęśliwy traktor miał za dwa tygodnie iść do generalnego remontu, pozwoliły na załagodzenie sprawy. Przekonaliśmy pijanego ubeka, że bardzo intensywna eksploatacja spowodowała wprawdzie, że traktor poszedł do naprawy nieco wcześniej, ale wykonał więcej niż od niego można było wymagać i na dobrą sprawę traktorzyście należy się nagroda. Kompletnie zalany ubek kupił moje wyjaśnienie i koniecznie chciał osobiście wręczyć nagrodę zasłużonemu traktorzyście. Z trudem mu to wyperswadowaliśmy. Była bowiem obawa, że przerażony i dobroduszny traktorzysta przyzna się do swej „zbrodni” i wszystko zepsuje.

Winowajca dostał ode mnie solidną reprymendę, a „za karę” musiał wysłuchać długiego wykładu na temat tego, dlaczego silnikowi Diesla nie można kazać pracować na benzynie. Ku memu zdumieniu, ten chłopak z niedokończoną szkołą podstawową, do której chodził gdzieś na Kresach Wschodnich pod okupacją kolejno sowiecką, niemiecką i ponownie sowiecką, zrozumiał sens fizyczny problemu, który wcale nie jest oczywisty dla niektórych obecnych studentów.

W Grodkowie na pewno palnąłem niejedno głupstwo i z całą pewnością wypiłem zbyt dużo alkoholu, ale bardzo dobrze wspominam ten okres i to nie tylko dlatego, że byłem wówczas o ponad sześćdziesiąt cztery lata młodszy. Pierwszy raz w życiu miałem okazję do samodzielnego działania i obserwowania jego wyników. To była ogromna przyjemność przyglądać się, jak stacja powstaje od zera i rozwija się, jak przybywa traktorów i rośnie liczba hektarów: zaoranych, skoszonych, zasianych i tak dalej.

Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!

Maciej Bernhardt
„Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego t.2”
cena:
Wydawca:
Histmag.org
Okładka:
miękka
Liczba stron:
240
Format:
140x195 mm
ISBN:
978-83-930226-9-4

Redakcja: Roman Sidorski

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Maciej Bernhardt
Profesor dr inż., emerytowany wykładowca Politechniki Warszawskiej i pracownik naukowy Instytutu Transportu Samochodowego. Ur. w 1923 roku, uczestnik powstania warszawskiego w 1944 (podchorąży "Zdzich" 237 plut. II komp. Batalionu "Żubr", Obwodu Żoliborz). Autor wydanej przez nasz portal w formie książkowej wspomnień: „Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego”

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone