Bolesław Wieniawa –Długoszowski – niedoszły prezydent RP

opublikowano: 2015-12-04 13:45
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Bolesław Wieniawa –Długoszowski był nie tylko ulubionym kawalerzystą Marszałka Piłsudskiego. Niewiele brakowało, a zostałby również Prezydentem RP.
REKLAMA
Boiesław Wieniawa Długoszowski (1882–1942)

To był tylko epizod. Raczej obojętny dla dogorywającego kraju, chyba przykry dla Wieniawy, na pewno żenujący dla niepodległej Polski.

Wobec pewnej już przegranej, zadaniem najważniejszym stało się utrzymanie ciągłości władzy, zdolnej reprezentować naród przed światem. Nie mógł tego uczynić internowany w Rumunii rząd, nie mógł pozbawiony swobody w pałacyku w Bicaz prezydent. Odejść musiał Naczelny Wódz, który opuścił kraj, gdy walczyła w nim jeszcze jego armia. Polska znalazła się w stanie bezkrólewia.

„To nowe uderzenie postawiło Wieniawę na nogi – pisał Marian Romeyko. – Pojmował on dobrze i mówił, że w podobnej chwili gra idzie nie o przejściowe eliminowanie z wojny jednego ze zwyciężonych partnerów, lecz gra może iść głębiej... O istnienie Polski. W braku rządu polskiego, głosu Polski, mogłyby być powzięte – na forum międzynarodowym – postanowienia fatalne dla Polski”.

Jeszcze 19 września Wieniawa spotkał się z ambasadorem Polski przy Watykanie, Kazimierzem Papee, radcą tejże ambasady Stanisławem Janikowskim, radcą Aleksandrem Zawiszą i Romeyką. „Zdaniem Wieniawy – notował Romeyko – istniała obawa «likwidowania» wojny kosztem Polski, co spotkałoby się nie tylko z poparciem ze strony Mussoliniego, o ile by nie wyszło z jego inicjatywy”. Wobec tego, wywodził ambasador Długoszowski, konieczne jest sformowanie niezwłocznie choćby prowizorycznego rządu spośród osób nie uwięzionych w Rumunii.

Następnego dnia przybył do Rzymu wprost z Bukaresztu prymas Hlond, przywożąc najnowsze i zasmucające wiadomości. Po rozmowie z kardynałem Wieniawa i ambasador Papee postanowili zaproponować utworzenie w Paryżu, u boku aliantów, tymczasowego rządu ambasadorów. Wejść w jego skład miało pięciu europejskich posłów: Długoszowski z Rzymu, Papée z Watykanu, Julian Lukasiewicz z Paryża i bracia Raczyńscy: Edward z Londynu i Roger z Bukaresztu. Z takim projektem wysłał Wieniawa do Paryża pułkownika Romeykę.

Marian Romeyko wyjechał wieczorem 21 września i już następnego dnia mógł przedłożyć Łukasiewiczowi propozycję rzymskiego ambasadora. Łukasiewicz ocenił projekt jako interesujący i słuszny, ale poprosił o dzień zwłoki na przygotowanie odpowiedzi. Gdy spotkali się po raz kolejny, oświadczył, „że projekt Wieniawy uważa za nieaktualny, że sprawa rządu polskiego będzie rozwiązana na innej drodze, jeszcze nie ustalonej, o czym Wieniawa będzie poinformowany w najkrótszym czasie”.

Gdy attaché wojskowy wrócił do Rzymu, zaskoczony dowiedział się od woźnego, „że nasz pan ambasador został panem prezydentem”. Bolesława Długoszowskiego nie było już w Rzymie, a źródłem niedyskrecji stała się sama pani ambasadorowa, która zdradziła, że mąż musiał wyjechać dla objęcia „bardzo wysokiego stanowiska, najwyższego stanowiska”. Nakazała też pakowanie rządowych sreber, dywanów i zastaw, gdyż niedaleki miał być dzień przeprowadzki. Szoferzy wszystkich konsulatów musieli pozostawać w pogotowiu.

REKLAMA

„Znając Wieniawę, jego bezinteresowność, obce mu uczucie karierowiczostwa, dziwiłem się tej decyzji” – napisał Romeyko.

Decyzję o sukcesji adiutanta Piłsudskiego podjął prezydent Ignacy Mościcki na podstawie uprawnień, jakie przyznawała mu konstytucja z kwietnia 1935 roku. Zgodnie z jej treścią miał prawo na wypadek wojny wyznaczyć swego następcę. Ten przypadek nastąpił, prezydent nie mógł dłużej reprezentować kraju, nie mógł nawet reprezentować jego namiastki poza granicami. W takiej sytuacji po rozmowach 19 września z szefem Kancelarii Cywilnej Prezydenta Stanisławem Łepkowskim i 20 września z ambasadorem Rogerem Raczyńskim prezydent Mościcki postanowił ustąpić. Pozostawało wybrać następcę. Ale pośród kandydatów, których nazwiska rozważano podczas konferencji w Bicaz, zabrakło Wieniawy. Pierwszym, o którego zapytał prezydent, był Kazimierz Sosnkowski. Nikt jednak nie wiedział, co działo się z generałem. Nie słyszano o nim ani w kraju, ani w przedstawicielstwach Polski na Węgrzech i w Rumunii. Dobrym kandydatem mógłby być Ignacy Paderewski, ale Mościcki obawiał się, czy podeszły wiek i zły stan zdrowia nie przeszkodzą mu w sprawowaniu tak trudnej funkcji. Kardynał Hlond, choć ze względu na swój autorytet i rolę, jaką historia wyznaczała polskim prymasom, bardzo odpowiedni, mógłby stawać przed zbyt wieloma wyborami między politycznymi powinnościami prezydenta a ograniczeniami płynącymi z kardynalskiej purpury. Niedobre też wydały się prezydentowi Mościckiemu kandydatury Augusta Zaleskiego, byłego ministra spraw zagranicznych, i wojewody pomorskiego Władysława Raczkiewicza.

Dopiero o jedenastej wieczorem 20 września prezydent wezwał do siebie Raczyńskiego, wręczył mu dużą zalakowaną kopertę i polecił dostarczyć ją jak najspieszniej ambasadorowi Łukasiewiczowi. Rzecz cała miała pozostać tajemnicą nawet dla premiera Składkowskiego i ministra Becka. Nadto prezydent polecił przekazywać sobie bezzwłocznie wszelkie wiadomości, jakie nadejdą z Paryża o rodzinie Koneckich. Taki był umówiony szyfr.

Tekst jest fragmentem książki Mariusza Urbanka „Wieniawa. Szwoleżer na Pegazie”:

Mariusz Urbanek
„Wieniawa. Szwoleżer na Pegazie”
cena:
39,90 zł
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
356
Format:
165 x 235
ISBN:
978-83-244-0414-8
EAN:
9788324404148

Raczyński dotarł do Bukaresztu 21 września wczesnym popołudniem. Kopertę prezydenta złożył u ambasadora Francji Leona Noëla, prosząc, by ten jak najszybciej przekazał ją do polskiej ambasady w Paryżu. Tak było bezpieczniej. Koperta zawierała dwa listy. Jeden dla Łukasiewicza, drugi miał paryski ambasador przekazać jak najszybciej Wieniawie. W liście prezydent pisał:

REKLAMA
Kochany Panie Generale! Nie jest rzeczą wykluczoną, że ani ja, ani marszałek Rydz-Śmigły, ani rząd – nie będziemy mieli możliwości działania. Gdyby ten stan rzeczy utrzymał się przez czas tak długi, że byłoby to ze szkodą dla najżywotniejszych interesów Państwa – w takim razie zrezygnowałbym z urzędu, ażeby Panu, którego w załączonym zarządzeniu wyznaczam na następcę Prezydenta R.P., umożliwić powołanie nowego rządu i podjęcie odpowiednich prac i akcji. [...] Cała sprawa wiadoma jest i będzie do czasu tylko Panu i mnie. Gdy dojdzie do jej ogłoszenia i następnie realizacji, całym sercem życzę kochanemu Panu szczęścia w Jego wielkim zadaniu.

List znalazł się w Paryżu 24 września, a następnego dnia zjawił się tam także Wieniawa. Na telefoniczną prośbę ministra Łepkowskiego czekał nań w Mediolanie, skąd już razem pojechali do Francji.

Począwszy od 25 września bukareszteńska ambasada stała się skrzynką pocztową dla depesz krążących między Paryżem a Bicaz. Jeszcze przed południem nadeszła pierwsza z Paryża.

„Proszę zakomunikować natychmiast Panu Prezydentowi R.P. «wszyscy zdrowi Podkomitet», telegrafować natychmiast naszą drogą, czy w sytuacji Pana Prezydenta zaszły zmiany. (-) Wieniawa-Długoszowski, podpisał Łepkowski”. Oznaczało to, że Wieniawa zgadza się przyjąć najwyższy urząd.

Odpowiedź z Bicaz nadeszła natychmiast:

„Proszę poprosić Wieniawę, ażeby zajął się rodziną Koneckich”. Zgodnie z ustalonym szyfrem stanowiło to przyzwolenie na ogłoszenie aktu wyznaczającego Długoszowskiego następcą prezydenta. Łepkowski przywiózł z sobą dwa jednobrzmiące zarządzenia, jedno wymieniające nazwisko Wieniawy i drugie in blanco. Mogło się wydawać, że to nadmiar ostrożności, okazało się, iż tylko mądre przewidywanie.

Konstytucja kwietniowa wymagała ogłoszenia aktu nominacyjnego w gazecie rządowej. Bez tego nie był prawomocny. W małej, przestarzałej, dysponującej tylko jednym linotypem drukarence Wincentego Bystrzanowskiego na bulwarze Faubourg Poissonnière składano pierwszy na obczyźnie numer „Monitora Polskiego”. Zgromadzeni w ambasadzie politycy w napięciu czekali na pojawienie się egzemplarzy sygnalnych.

REKLAMA

„Wieniawa zachowywał się z godnością, zdradzającą przy tym pewne zażenowanie – wspominał Edward Raczyński. – Nazywaliśmy go dalej jak zwykle «generałem».

Gdy przyniesiono wreszcie arkusze jednostronnie odbijanego pisma, konstytucyjny wymóg został spełniony. Ogłoszona na terenie Rzeczypospolitej Polskiej, czyli w pokojach ambasady, decyzja prezydenta Mościckiego otrzymała moc prawną.

„Na podstawie art. 24 ust. 1 Ustawy Konstytucyjnej wyznaczam generała Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego na następcę Prezydenta Rzeczypospolitej na wypadek opróżnienia się urzędu Prezydenta Rzeczypospolitej przed zawarciem pokoju” – głosiło zarządzenie. Datowane było na 17 września w Kutach, ostatni dzień i ostatnie miejsce, gdy Ignacy Mościcki był jeszcze w Polsce. Julian Łukasiewicz mógł zawiadomić prezydenta, że wszystko odbyło się zgodnie z jego wolą. „Proszę zakomunikować natychmiast p. Prezydentowi R.P. «rodzina Koneckich w porządku»” – depeszował do Bukaresztu. Wieczorem tę samą wiadomość powtórzyło trzykrotnie paryskie radio.

Podpisanie konstytucji kwietniowej przez Prezydenta Ignacego Mościckiego, 23 kwietnia 1935

„Wyznaczenie takiego błazna, jakim był Wieniawa-Długoszowski, prezydentem R.P. było ostatnim policzkiem wymierzonym narodowi przez zapadający się obóz sanacyjno-legionowy” – napisał zawsze niechętny Długoszowskiemu generał Tadeusz Machalski, wtedy pułkownik i attaché wojskowy w Atenach.

To nie była opinia tylko jednego człowieka.

„Zaraz po nadejściu wiadomości o wyznaczeniu Wieniawy następcą Prezydenta – wspominał Adam Pragier – odwiedziłem Augusta Zaleskiego w hotelu «Chatham», by usłyszeć, co o tym myśli. Nigdy nie widziałem go tak bardzo wzburzonego. Istotnie groziło, że zamiast rekonstrukcji władz naczelnych dojdzie do rozgardiaszu i zamętu, w którym utoną sprawy najważniejsze, a jak nieraz w Polsce bywało, na czoło wysuną się, podrzucone z psoty czy z głupoty, zatargi błahe a szkodliwe”.

Zebrani także w Paryżu przedstawiciele opozycji: Władysław Sikorski, Stanisław Stroński, nawet Adam Koc postanowili storpedować kandydaturę Wieniawy. Sikorski powiedział Łukasiewiczowi, że ta nominacja jest katastrofą dla Polski. Na propozycję spotkania z Długoszowskim odrzekł, że nie wie, o czym miałby mówić z ambasadorem, który jest przecież alkoholikiem. We Francji w środowiskach rządowych i dyplomatycznych poczęły wkrótce krążyć plotki, iż Wieniawa to morfinista, hazardzista i pijak, że już w pociągu z Mediolanu skandalicznie się upił, odgrażając się, że dopiero teraz pokaże, co naprawdę potrafi. Te oszczerstwa powtarzano potem na posiedzeniu francuskiego gabinetu i w oficjalnej korespondencji dyplomatycznej. Nikt nie stanął w obronie Bolesława Długoszowskiego.

REKLAMA

Tekst jest fragmentem książki Mariusza Urbanka „Wieniawa. Szwoleżer na Pegazie”:

Mariusz Urbanek
„Wieniawa. Szwoleżer na Pegazie”
cena:
39,90 zł
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
356
Format:
165 x 235
ISBN:
978-83-244-0414-8
EAN:
9788324404148
Adam Pragier

„Postępowanie Sikorskiego nie jest tu wzorem do naśladowania – mówiła po latach generałowa Jadwiga Sosnkowska – bo nie wolno mu było mówić publicznie, i to za granicą, źle o polskim kandydacie na stanowisko prezydenta”.

Ale chodziło nie tylko o plotki. Sikorski, Stroński i Zaleski postarali się o spotkanie z ambasadorem Noëlem w jego prywatnym mieszkaniu.

„Powiedzieliśmy mu – pisał Stanisław Stroński – że powołanie jenerała Wieniawy-Długoszowskiego na stanowisko prezydenta nie może w ogóle wchodzić w rozsądne zamierzenia [...] oraz zarysowaliśmy mu nasz pogląd na odbudowanie władz państwa na obczyźnie. Rozstając się wiedzieliśmy, że rząd francuski ani nie przyjmie zawiadomienia o powołaniu jenerała Wieniawy-Długoszowskiego na stanowisko prezydenta, ani nie zezwoli na urzędowe ogłoszenie tej zmiany we Francji, tj. poza gmachem ambasady polskiej”.

Tymczasem Bolesław Długoszowski podjął swą pierwszą prezydencką decyzję. Polecił wysłać do prymasa Hlonda depeszę z propozycją objęcia przez kardynała stanowiska premiera rządu polskiego w Paryżu. „Podkreślić – brzmiały ostatnie słowa telefonogramu Wieniawy – że udział kardynała w rządzie miałby najdonioślejsze znaczenie”.

To było jeszcze 25 września. Odpowiedź nadeszła nazajutrz. Polska ambasada przy Watykanie zasięgnęła rady „czarnego papieża”, generała jezuitów Włodzimierza Ledóchowskiego. Opinia ojca Ledóchowskiego, który lubił ambasadora Wieniawę, była jednoznaczna. Kardynał Hlond bardziej potrzebny sprawie polskiej jest w Watykanie. Nie dostanie też zgody papieża.

„Panie Prezydencie! – telegrafował osobiście prymas – Dziękując serdecznie za zaszczytną propozycję, muszę z obowiązku sumienia oświadczyć, że jej niestety przyjąć nie mogę, nie mając żadnego przygotowania do tak odpowiedzialnego stanowiska. Panu Prezydentowi i Jego rządowi udzielę atoli całkowitego moralnego poparcia wobec kraju i emigracji, życząc błogosławieństw Bożych i najlepszego powodzenia”.

Jednak jeszcze tego samego dnia zdarzyła się rzecz najmniej spodziewana. Ambasadora Raczyńskiego w Bukareszcie poprosił o niezwłoczne przybycie ambasador francuski w Rumunii Adrien Thierry. Przekazał mu następującej treści oświadczenie swego premiera Édouarda Daladiera:

Rząd francuski został poinformowany przez Ambasadora R.P. w Paryżu, że Prezydent R.P. desygnował swego Ambasadora w Rzymie, jako ewentualnego swego następcę. Proszę natychmiast zakomunikować ustnie p. Mościckiemu, że rząd francuski, nie mając zaufania do wyznaczonej osoby, nie widzi ku żywemu swemu żalowi możliwości uznania jakiegokolwiek rządu powołanego przez gen. Wieniawę.
REKLAMA

Jednocześnie tę samą notę Francuzi przekazali Anglikom. Edward Raczyński dowiedział się o francuskim sprzeciwie w londyńskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych w chwili, gdy po powrocie do Anglii informował lorda ministra Edwarda Halifaxa o nominacji Wieniawy. Suwerenna decyzja podjęta przez głowę państwa na podstawie Konstytucji Rzeczypospolitej została podważona przez sprzymierzony rząd. Najwyższe władze Polski zostały potraktowane jak bezduszne marionetki, których ruchami można dowolnie sterować, a mylne kroki poprawiać. Sojusznicza Francja, ukochana nie spełnioną miłością przez polskiego szwoleżera, skorzystała z pierwszej okazji, by zademonstrować zwyciężonej Polsce, kto teraz naprawdę będzie decydować.

„A tymczasem nasz własny sojusznik potraktował jeden z naszych skarbów jako błahy, nic nie znaczący liczman – pisał Edward Raczyński. – Trzeba pamiętać, że było to na dwa dni przed kapitulacją Warszawy, kiedy stolica płonęła od końca do końca i każdy z nas żył w stanie wrażliwości graniczącej z histerią”.

Gen. Władysław Sikorski wraz z Winstonem Churchillem i gen. Charlesem de Gaulle

Skromną paryską drukarenkę pana Bystrzanowskiego otoczył kordon francuskiej policji i „aresztował” cały wydrukowany nakład „Monitora” z zarządzeniem o sukcesji Wieniawy. Oczywiście część egzemplarzy zdążyła już pójść w świat i nowy rząd generała Sikorskiego musiał za spore sumy wykupywać krążące wśród ludzi numery niefortunnego druku.

Dlaczego Bolesław Długoszowski tak bardzo nie spodobał się Francuzom? Niektórzy skłonni byli sądzić, że to sława hulaki i bon vivanta, która dawno już przekroczyła granice Polski, tak bardzo mu zaszkodziła. Że Francuzi bali się kłopotów, których mógłby przysporzyć prezydent o duszy cygana bardziej niż polityka i wojskowego. Ale chodziło o co innego. Objęcie najwyższych zaszczytów przez adiutanta i druha Piłsudskiego oznaczało kontynuację rządów sanacji, której czas, zdaniem wielu, przeminął. Opozycja otrzymała wymarzoną sposobność do przejęcia władzy i wykorzystała ją. To, co się stało, Władysław Pobóg-Malinowski nazwał wprost zamachem stanu „à la Polonaise”.

Oficjalnie Francuzi zarzucili Długoszowskiemu nazbyt zażyłe stosunki z ministrem Ciano. Francja, choć nie walczyła, była w stanie wojny z hitlerowskimi Niemcami. Włochy, choć także bierne, były tych Niemiec sojusznikiem. A przecież między Francją a Włochami istniał nieprzedawniony wciąż spór o Tunis i Korsykę. Wieniawa zaś – argumentowali Francuzi – nadto był powolny pomysłom Ciana.

REKLAMA

Tekst jest fragmentem książki Mariusza Urbanka „Wieniawa. Szwoleżer na Pegazie”:

Mariusz Urbanek
„Wieniawa. Szwoleżer na Pegazie”
cena:
39,90 zł
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
356
Format:
165 x 235
ISBN:
978-83-244-0414-8
EAN:
9788324404148

Generał Bolesław Wieniawa-Długoszowski zbyt był inteligentny, by szybko nie wyczuć, jak wiele mocy sprzysięgło się przeciw niemu, jak w istocie szkodliwe dla Polski stało się desygnowanie właśnie jego na prezydenta i jak wiele jeszcze szkód mogłoby przynieść upieranie się przy decyzji Mościckiego. Wieniawa wolny był od dygnitarskich ambicji. Jeszcze po południu 26 września do Bukaresztu nadeszła kolejna depesza z Paryża:

Proszę zakomunikować komu należy, że Bolesław gotów wszystko wykonać, prosi jednak profesora o rozważenie, czy inny wybór nie byłby w danej sytuacji wskazany”.

Raczyński natychmiast telefonował do prezydenta, że „nastąpiło veto francuskie na Bolcia”, a wkrótce potem ruszył do Bicaz osobiście. Tymczasem korespondencja trwała. Kolejna depesza Łukasiewicza, już z 27 września, głosiła:

„Zwracamy uwagę, że formalne ogłoszenie dekretu o gen. Wieniawie-Długoszowskim nastąpiło, jest więc prawomocne. W razie nowych decyzji należałoby korzystać z technicznej możliwości danej przez p. Prezydenta R.P. p. Łepkowskiemu, dokonać wyznaczenia nowej osoby zarządzeniem z tej samej daty co poprzednie, anulując w tekście to ostatnie. Jest to wskazane, gdyż czas nagli”.

Także tego dnia Wieniawa zwrócił się osobnym listem do Ignacego Mościckiego.

„Najdostojniejszy Panie Prezydencie! Dziękując Panu Prezydentowi za okazane mi zaufanie i wiarę w to, że w każdym wypadku postąpię mając na widoku jedynie tylko dobro Rzeczypospolitej – składam niniejszym na ręce Pana Prezydenta zrzeczenie się godności następcy Prezydenta Rzeczypospolitej. [...] Mam zaszczyt prosić Pana Prezydenta o przyjęcie mojej rezygnacji w tym przekonaniu, że działam w interesie sprawy publicznej”.

W rzymskiej ambasadzie po kolejnym telefonie od męża pani Wieniawina kazała rozpakować przygotowane do przeprowadzki skrzynie.

Ambasador Długoszowski podziękował prezydentowi za wiarę w to, że nigdy nie postąpi inaczej, jak tylko mając na względzie dobro Rzeczypospolitej. „[...] zostało ustalone – wspominał Roger Raczyński rozmowę z Mościckim – że gen. Wieniawa wyznaczy ze swej strony i złoży natychmiast swój urząd w ręce ostatecznego kandydata, którego miał mu definitywnie wskazać Prezydent Mościcki”.

REKLAMA
Kazimierz Sosnkowski

Tym ostatecznym kandydatem miał być Kazimierz Sosnkowski. Bolesław Wieniawa-Długoszowski stał się więc tylko depozytariuszem najwyższego urzędu. Ale depozytariuszem, uważał Mościcki, najlepszym z możliwych. „Pan Prezydent – notował Raczyński – [...] znając gen. Wieniawę jako człowieka honoru, miał zupełną moralną pewność, że zobowiązania swego dotrzyma i że dołoży wszelkich starań dla utrzymania ciągłością najwyższej władzy”.

Ignacy Mościcki był pewny, że zawsze lojalny i uczciwy Wieniawa nie zawaha się ani chwili przed złożeniem otrzymanych godności i władzy. Nie mylił się. Gdy okazało się, że upór bardziej zaszkodziłby, niż pomógł Polsce, generał Długoszowski ustąpił miejsca Władysławowi Raczkiewiczowi, na którego ostatecznie dali zgodę wszyscy.

W „Monitorze Polskim” noszącym datę 29 września 1939 roku ogłoszone zostało zarządzenie o wyznaczeniu następcy prezydenta Rzeczypospolitej, desygnujące na to stanowisko Władysława Raczkiewicza. „Z chwilą ogłoszenia niniejszego zarządzenia – głosił akt – zarządzenie Prezydenta Rzeczypospolitej z dn. 17 września 1939 r. O wyznaczeniu generała Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego na następcę Prezydenta Rzeczypospolitej traci moc obowiązującą”.

Stanisław Cat-Mackiewicz napisał potem, że działano wbrew prawu, bo prezydent uprawniony przez konstytucję do wyznaczenia swego następcy, co przecież uczynił, nie był już władny uchylić tej nominacji na rzecz kogoś innego. Taką decyzję mógł wtedy podjąć już tylko Bolesław Wieniawa-Długoszowski, począwszy od 25 września 1939 roku następca prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej.

Stanisław Stroński miał później w zaprzyjaźnionym gronie powiedzieć, że wolałby rozmawiać z pijanym Wieniawą niż z trzeźwym Raczkiewiczem. „Nie wiem – pisał ksiądz Walerian Meysztowicz – czy Wieniawa nie byłby lepiej się wywiązał z obowiązków prezydenckich i czyby nie potrafił ocalić dla władz na emigracji skarbu R.P., który słaby Raczkiewicz pozwolił przepuścić i zmarnować”.

Powracającego z Rzymu w towarzystwie Stanisława Janikowskiego Wieniawę ujrzał na mediolańskim dworcu Jerzy Kuncewicz. Ambasador siedział z nisko pochyloną głową; milczał. Przywitali się bez słów. Janikowski odciągnął Kuncewicza na bok.

– Zostaw go, dokąd jedziesz?

– Do Paryża.

– On właśnie stamtąd – mówił Janikowski – przeżył tam wielką przykrość. Wracam do niego, chcę mu pomóc, zostaw nas samych.

Ambasador Długoszowski wrócił do Rzymu.

„Obawiałem się, że ujrzę go przygnębionego – wspominał Marian Romeyko. – Nie odczułem tego na szczęście. Nigdy – przynajmniej mnie – nie zwierzył się ze swych przejść paryskich, rzecz prosta, że nikt z nas nie ośmielił się go o to zapytać. Cała historia poszła po prostu w zapomnienie...”

Tekst jest fragmentem książki Mariusza Urbanka „Wieniawa. Szwoleżer na Pegazie”:

Mariusz Urbanek
„Wieniawa. Szwoleżer na Pegazie”
cena:
39,90 zł
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
356
Format:
165 x 235
ISBN:
978-83-244-0414-8
EAN:
9788324404148
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Mariusz Urbanek
Publicysta, pisarz, prawnik. Pracował w tygodnikach „itd”, „Przegląd Tygodniowy”, „Wprost ”. Był reporterem w tygodniku „Polityka”, a także redagował „Wieżę Ciśnień”, dodatek do wrocławskiej „Gazety Wyborczej”. Kieruje działem publicystyki i historii w miesięczniku „Odra”. Napisał m.in. „Broniewski. Miłość, wódka, polityka” (Iskry, 2011).

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone