Amerykanie w Mauthausen

opublikowano: 2015-08-27 06:17
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Po latach niewyobrażalnego koszmaru, w maju 1945 r. jednostki alianckie wyzwalały niemieckie obozy koncentracyjne. Co zastali Amerykanie w Mauthausen - jednym z najcięższych obozów w III Rzeszy?
REKLAMA

Pierwszą oznaką obecności Amerykanów w Mauthausen był odgłos, którego Priska nie słyszała od lat: śmiech – najcudowniejszy odgłos na świecie! Wydawało jej się, że z oddali dobiega też muzyka.

Priska uniosła się powoli z wiązki brudnej słomy i wyjrzała przez okno. Mrużąc oczy w słońcu południowej pory, dostrzegła trzy nieznane pojazdy wojskowe. Siedzieli w nich młodzi żołnierze w mundurach, które na pewno nie były niemieckie. To byli Amerykanie. Od tak dawna marzyła o przybyciu alianckich wyzwolicieli, że teraz ich widok wydawał się iluzją. Wszystko w nich było nowe: mundury, hełmy, nawet zapach czy sposób, w jaki się poruszali i mówili.

Po całym obozie niosły się szlochy i wiwaty. „Witajcie!”, „Pokój!”, „Jesteśmy wolni!” – krzyczeli więźniowie w najróżniejszych językach. Inni leżeli nieruchomo, apatyczni, niewzruszeni. Jeszcze inni siedzieli skuleni, a po ich policzkach spływały łzy – łzy nadziei, że pojawienie się żołnierzy nie jest okrutnym złudzeniem. Na widok przystojnych szeregowców zawstydzone swoim upiornym wyglądem dziewczęta szczypały się w policzki i próbowały ułożyć rozczochrane i polepione brudem włosy, w których roiło się od wszy.

Więźniarki obozu Ravensbrück przy pracy (autor nieznany, udostępniono na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0 Niemcy)

Jednym z przybyłych był młody sanitariusz kapral LeRoy Petersohn. Ten dwudziestodwulatek pracował dla pewnej gazety w Aurorze w stanie Illinois i podróżował z dowództwem przy generale Pattonie. Na jego hełmie i opasce naramiennej widniał duży czerwony krzyż. Pete, bo tak na niego mówiono, „połatał” już wielu żołnierzy i został odznaczony Purpurowym Sercem za odwagę i rany odniesione w Bitwie o Ardeny. Po dotarciu wraz z oddziałem do Mauthausen przez niemal dwa tygodnie opiekował się tymi rannymi i umierającymi, którzy najbardziej potrzebowali jego pomocy.

„Naoglądałem się wielu rzeczy, zanim tu dotarłem” – wspominał – „ale jednak najgorszy był widok zagłodzonych ludzi, z których została sama skóra i kości”. Pewnego razu wszedł do baraku, w którym wychudzeni mężczyźni spali po pięciu na jednej pryczy. U jednego z tych „szkieletów” wyczuł słabe tętno; zaraz potem ten człowiek umarł na jego oczach. „Okropne. Kosztowało mnie to wiele sił”. Młody sanitariusz nie nosił broni. Został ostrzeżony, aby nie wchodzić w zbyt bliski kontakt z więźniami i nie obejmować ich z uwagi na choroby i pasożyty, którymi są zainfekowani. Stwierdził, że pozwalał im po prostu „tłoczyć się” wokół. Chodził od baraku do baraku, udzielając pomocy chorym i umierającym, był jednak bezradny, gdy żądni odwetu więźniowie skatowali na śmierć niemieckich strażników.

Stojąc chwiejnie przy oknie, Priska usłyszała głosy na zewnątrz i natychmiast rozpoznała język. Ta młoda nauczycielka, która dawniej uczyła angielskiego w swoim ogrodzie, przywołała w trawionym gorączką umyśle jak najwięcej obco brzmiących słów i zawołała o pomoc. „Krzyknęłam po angielsku, żeby przyszli do naszego baraku” – wspominała. „Na szczęście jeden z nich był sanitariuszem. Zobaczył moje zawiniątko, rozwiązał je i pochylił się nad maleńkim dzieckiem pokrytym ropnymi wrzodami z niedożywienia”.

REKLAMA

Pete nie mógł uwierzyć, że w tak straszliwych warunkach ocalała matka z żywym noworodkiem. Priska i jej córeczka były wycieńczone, chore i odwodnione, do tego dziewczynkę niemal pokrywały wszy – „większe od niej samej”. Kapral pośpiesznie zameldował o tym odkryciu swojemu przełożonemu, majorowi Haroldowi G. Stacy’emu. Major był głównym lekarzem dywizji. Znalazł się pod ostrzałem razem z Pete’em, gdy w bitwie o Ardeny próbowali zastąpić dwóch poległych sanitariuszy.

Przeczytaj:

„Spytałem: »Doktorze, może pan pójść ze mną? Chcę panu coś pokazać«. Zaprowadziłem go do baraku i okazało się, że rzeczywiście ta mała dziewczynka miała ledwie kilka tygodni. Urodziła się w innym obozie”. Pete spytał kogoś o imię dziecka. „Hana. Ma na imię Hana – padła odpowiedź. – Przysłali je tutaj na śmierć. Szczęśliwym trafem tego dnia, gdy przyjechały, skończył się gaz”.

Przybyli uznali, że dziecko ma nikłe szanse przeżycia z powodu niedożywienia i ogólnie złego stanu zdrowia. Poza tym obaj mieli mnóstwo pracy przy więźniach cierpiących na tyfus i inne choroby zakaźne. Mimo to major i jego podkomendny postanowili, że spróbują uratować noworodka. Podjęli decyzję o niezwłocznej operacji.

Pete chciał uzyskać zgodę Priski; starał się przekonać zdenerwowaną matkę, że zrobi wszystko, aby ocalić dziecko. Po raz drugi w ciągu kilku dni Priska miała oddać swoją córeczkę obcemu człowiekowi; panicznie bała się stracić ją z oczu. Łamaną angielszczyzną błagała, aby pozwolono jej jechać z dzieckiem. Wreszcie major Stacy, mówiąc po niemiecku, uspokoił ją. „Matka za wszelką cenę chciała iść z nami” – wspominał Pete. „Major (…) wyjaśnił, że zwrócimy jej córkę całą i zdrową i to ją uspokoiło”. Priska była zbyt osłabiona, żeby toczyć spory. Patrząc, jak odchodzą, zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek ujrzy swoją córeczkę o pięknych niebieskich oczach i zadartym nosku.

Dwaj żołnierze wskoczyli do jeepa. Major trzymał Hanę na rękach, a Pete usiadł za kierownicą i zawiózł ich do 131. Ewakuacyjnego Szpitala Polowego w pobliskim Gusen. Był to jedyny szpital w okolicy mający niezbędny sprzęt. Następnie major wysłał Pete’a nad Dunaj, gdzie stacjonował 81. Batalion Medyczny. Kapral miał zabrać stamtąd porcję penicyliny, nowego „cudownego” leku, który był od niedawna dostępny, trzymanego w specjalnych chłodniach.

Gdy Pete wrócił z lekarstwem, major Stacy już operował malutką Hanę, rozcinając jej liczne wrzody i mozolnie usuwając każdy zainfekowany fragment skóry. Pete podążał za jego ruchami jak cień, uważnie nakładając penicylinę na rany. Gdy zakładali szwy, które miały już na zawsze pozostawić blizny, buzię rozwrzeszczanej Hany wykrzywiały grymasy bólu.

REKLAMA

Mijały godziny, przerażona Priska czekała na wieści o córce. Następnego dnia pojawiła się zapłakana amerykańska pielęgniarka z zawiniątkiem z bandaży w rękach.

Priska przebywała już wtedy w prowizorycznej izbie chorych, w której w pomieszczeniach trzymano tylko po trzech pacjentów, a każdy z nich miał własne łóżko. Spojrzała na pielęgniarkę i krzyknęła zrozpaczona: „Nie żyje?”.

„Żyje, żyje! Wszystko jest dobrze!”. Kobieta wysunęła ręce do przodu, a Priska chwyciła dziewczynkę w objęcia, poprzysięgając sobie, że już nigdy jej nie zostawi.

Puszki po cyklonie B w obozie na Majdanku (fot. Roland Geider , domena publiczna)

Pete Petersohn monitorował rekonwalescencję Hany, regularnie odwiedzając matkę i dziecko. Major Stacy wyjaśnił, że tygodnie spędzone w węglarce nieomal doprowadziły do śmierci dziecka. „Powiedział, że nabawiła się zakażenia, które rozprzestrzeniło się po całym ciele”. Obaj usiłowali nakłonić Priskę do wyjazdu do Stanów Zjednoczonych, gdy ona i dziecko nabiorą sił. „Major próbował ją namówić, by zabrała dziecko do Ameryki” – opowiadał Pete. „Chciał nawet poczynić przygotowania przed ich przyjazdem (…), bo uważał, że mała wymaga dalszego leczenia, które mogliśmy jej zapewnić, ale matka nie chciała słuchać. Chciała wrócić do Czechosłowacji [z] powodu męża (…). Miała nadzieję, że on się pojawi”. Odrzucając wielkoduszną ofertę, Priska starannie złożyła ubranko Hany – małą białą sukieneczkę i czepek, które zrobiły dla niej kobiety z Freibergu – i modliła się o jej szybkie wyzdrowienie, żeby mogła zabrać ją do domu.

Kilka baraków dalej przebywała Anka ze swoim dzieckiem, które wciąż było zawinięte w papier. Nie miała żadnych pieluch ani niczego miękkiego – tylko więcej gazet. Nadal nie wiedziała o Prisce i Hanie ani o Racheli i Marku – każda z trzech matek wierzyła, że jej maleństwo jest jedynym dzieckiem cudownie ocalałym w Mauthausen. Reakcja wyzwolicieli utwierdziła ich w tym fałszywym przekonaniu. „Kiedy przyszli Amerykanie, patrzyli na nas, jakbyśmy byli siódmym cudem świata” – mówiła Anka. „Nagrała mnie kronika filmowa. Nie mogli się nadziwić. Kobieta ważąca trzydzieści kilogramów i niespełna półtorakilogramowe dziecko, oboje żywi. Nigdy nie widzieli czegoś podobnego w takim miejscu!”

Wspominała potem, że oprócz poświęconej jej uwagi najlepszą rzeczą była czekolada, którą dostała od amerykańskich żołnierzy. „To było wspaniałe poza tym, że najpierw powiedzieli, że możemy się częstować, a potem, że nie wolno nam zjeść wszystkiego. Co to była za męka!” W końcu wydzielono im po jednym małym kawałku. Po kilku dniach Anka przywołała jedną z amerykańskich pielęgniarek do swojego łóżka. „Poprosiłam ją, żeby wykąpała mojego synka, bo on jeszcze nigdy nie był umyty. Spojrzała na mnie, jakbym postradała zmysły. »Jak to? – spytała. – Przecież masz córeczkę!« (…) Wpadłam w histerię, po raz pierwszy po tym wszystkim. Jak to możliwe, że mam córeczkę, skoro mówili, że to synek? (…). Nie wiedziałam, co myśleć. Nigdy o czymś takim nie słyszałam”.

REKLAMA

Tekst jest fragmentem książki Wendy Holden „Urodzeni, by żyć”:

Wendy Holden
„Urodzeni, by żyć”
cena:
Tytuł oryginalny:
„BORN SURVIVORS”
Tłumaczenie:
Jerzy Rosuł, Przemysław Hejmej
Okładka:
broszura ze skrzydełkami
Liczba stron:
432
Format:
143X205 mm
ISBN:
978-83-7999-194-5

Anka narobiła takiego rabanu, że nadbiegło kilku lekarzy. Na jej prośbę wszyscy po kolei zbadali Martina i potwierdzili, że jej dziecko to dziewczynka, a nie chłopiec. Wreszcie jeden lekarz wyjaśnił, że błędy w określaniu płci maleńkich lub przedwcześnie urodzonych dzieci zdarzają się dość często, bo genitalia są powiększone i nabrzmiałe. „Byłam wniebowzięta” – stwierdziła Anka. „Zawsze chciałam mieć małą córeczkę! (…) Była jak aniołek. Rozcierałam jej stópki dłońmi”.

Tuląc do piersi swoje dziecko po pierwszej kąpieli, Anka wybrała dla niego imię Eva, ponieważ nie można go było skrócić i brzmiało tak samo w każdym języku. To wydawało się jej bardzo istotne, bo przeżyła czasy, kiedy imiona ludzi i języki decydowały o życiu i śmierci. I choć jej córeczka urodziła się 29 kwietnia na drewnianym wozie przed bramą obozu, postanowiła, że mała będzie obchodziła też drugie urodziny – 5 maja, kiedy to została wyzwolona i „narodziła się powtórnie” jako Eva Nathanová, wolna obywatelka. Podobną decyzję niezależnie podjęły pozostałe dwie matki.

Sala, siostra Racheli, jako pierwsza z sióstr Abramczyk zdała sobie sprawę, że Amerykanie oficjalnie wyzwolili Mauthausen – 6 maja, a więc dzień po tym, gdy sierżant Kosiek przyjął kapitulację Niemców, usłyszała artylerię. Potem zobaczyła żołnierzy rozmawiających i chodzących po obozie. „Nadjechały amerykańskie jeepy z żołnierzami i wtedy się rozpłakałam, wszyscy krzyczeli, leżący na wozach ludzie klaskali w dłonie z radości, że przyjechali Amerykanie. Tak właśnie umarli – klaszcząc i dziękując im za przybycie. Przynajmniej wiedzieli, że Amerykanie już są, ale, och, tak wielu ludzi wtedy umarło! Byli tak chorzy i wycieńczeni, że nie dali rady”.

Sala pragnęła podzielić się nowiną ze swoją starszą siostrą, więc pośpieszyła do jej baraku. „Powiedziałam: »Rachelo! Rachelo! Wojna skończona!«. Aż mnie spoliczkowała, bo myślała, że zwariowałam! (…) To był dzień, kiedy wszyscy narodziliśmy się na nowo, zwłaszcza mały Mark. Amerykańscy żołnierze byli dla nas bardzo dobrzy. Niech Bóg błogosławi Amerykę!”.

W końcu do Racheli dotarło, że jej młodsza siostra mówi prawdę, ale była zbyt słaba, aby wstać z łóżka i zobaczyć wybawców na własne oczy. W obozie zapanował już wtedy chaos. Przemożna ulga z powodu wyzwolenia i widok białej flagi powiewającej nad bramą wywołały w więźniach nieopisaną radość, ale także niebywałą wściekłość w reakcji na wyrządzone im krzywdy. Dorośli ludzie płakali, zachowywali się jak obłąkani. Dyszący pragnieniem zemsty więźniowie strącili na ziemię i potłukli ogromnego drewnianego nazistowskiego orła (Reichsadler), który zdobił blok SS. Wszyscy strażnicy, którym nie udało się uciec, zostali skatowani lub zabici, a zespoły więźniów w łachmanach grały na rozstrojonych instrumentach albo śpiewały podniosłe patriotycznie pieśni.

REKLAMA

Jednym z żołnierzy obecnych tamtego dnia w obozie był lekarz kapitan Alexander Gotz wraz z oddziałem medycznym 41. Szwadronu Zwiadowczego Kawalerii Pancernej. Opisał ten dzień jako „makabryczno-groteskowy spektakl odegrany przez aktorów ledwo przypominających istoty ludzkie”. Nawet gdy już Amerykanie zaprowadzili pewien spokój i odzyskali kontrolę nad obozem, ocalonym więźniom wciąż groziło niebezpieczeństwo. Nowym nieoczekiwanym nieprzyjacielem było współczucie.

Przeczytaj:

Amerykańscy żołnierze otrzymali wyraźny zakaz karmienia więźniów, dopóki personel medyczny nie oceni ich stanu. Po wcześniejszym wyzwoleniu innych obozów dowództwo przekonało się boleśnie, że karmienie głodujących może mieć fatalne skutki. Lecz młodzi Amerykanie z 11. Dywizji Pancernej, którzy dotarli do Mauthausen, nie mieli takich doświadczeń i nie potrafili odmówić zagłodzonym tłumom. Skutki tego okazały się tragiczne. Żołnierze bez wahania oddali swoje racje żywnościowe – w tym słodycze i kartony papierosów – nie zdając sobie sprawy z konsekwencji. Ludzie, którzy dotąd żywili się tylko lurą uzupełnianą korą z drzewa i źdźbłami trawy, teraz pożerali papierosy zamiast je palić. Inni połykali całe listki gumy do żucia, choć nie wiedzieli, co to jest. Jeszcze inni ostrymi kamieniami otwierali puszki z fasolą, po czym pochłaniali całą zawartość wraz z wielkimi ilościami bekonu, sera i batonów czekoladowych. Nikt nie umiał się powstrzymać.

Po kilku latach życia w skrajnej nędzy wycieńczeni więźniowie nie byli w stanie trawić pokarmów stałych. Szacuje się, że tysiąc trzystu więźniów Mauthausen, wyniszczonych i odwodnionych, zmarło wskutek niestrawności i biegunki wywołanych nietolerowaniem żywności otrzymanej po wyzwoleniu obozu. Kolejne dwa tysiące zmarło z chorób – głównie z powodu tyfusu i dyzenterii.

Trzem matkom i ich dzieciom również groziło podobne niebezpieczeństwo. Z zarobaczonych baraków zostały przeniesione do lepszych kwater i dostały coś do jedzenia i picia. Ale potem inne kobiety zaczęły masowo umierać. „Amerykanie nie wiedzieli, jak się z tym uporać” – wspominała Rachela. „Nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z zagłodzonymi ludźmi. Oddali nam wszystko”.

Pewien szeregowiec podarował Racheli czekoladę zawiniętą w brązowy papier. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz widziała czekoladę, więc przez długą chwilę po prostu siedziała nieruchomo i patrzyła na nią bez słowa. Sądząc, że Rachela nie wie, co trzyma w rękach, żołnierz powiedział powoli: „Pogryź i połknij”. Jego słowom towarzyszyły wymowne gesty, które doprowadziły ją do łez. „Spytał mnie, dlaczego płaczę. Nie potrafiłam mu wyjaśnić, więc odszedł”. Potem wrócił i spytał ponownie. „Płakałam, bo zacząłeś mi tłumaczyć, co to jest czekolada” – odparła. Przerażony, przeprosił ją i dodał: „Kiedy ostatni raz widziałaś siebie w lustrze?”.

REKLAMA

Rachela pomyślała, że było to chyba przed rokiem, w maju 1944 roku, kiedy wciąż przebywała w łódzkim getcie z ukochanym Monikiem i swoją cudowną rodziną.

Heinrich Himmler w czasie wizyty w Dachau, 1936 rok (fot. ze zbiorów Bundesarchiv, Bild 152-11-12, na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Germany)

„Kiedy tu przyjechaliśmy, myśleliśmy, że jesteście dzikusami” – powiedział żołnierz skruszonym tonem. „Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że jesteście normalnymi ludźmi”.

Wraki ludzkie z obozu zdążyły zapomnieć, co znaczy „normalność”. Inni – żywe trupy – byli zbyt wycieńczeni, aby cieszyć się z wolności i odejścia nazistów. Jedna z ocalonych kobiet powiedziała, że na początku nie potrafili ogarnąć umysłem, co to znaczy, choć przecież od tak dawna czekali na wybawienie. Dodała, że byli „zbyt słabi i wypaleni, żeby czuć szczęście”.

Wielu pragnęło uciec jak najszybciej na wypadek powrotu nazistów, wyszli więc z obozu chwiejnym krokiem – jak pijacy – przez otwartą na oścież bramę. W niektórych przypadkach ten wysiłek okazał się zbyt wielki – ludzie padali nieżywi tuż za murami. Inni dotarli do miasteczka i okolicznych gospodarstw, żebrząc o żywność i ubrania – najczęściej spotykali się z pozytywną reakcją. Niektórzy, najbardziej otępiali, osuwali się po prostu na ziemię, niezdolni pojąć, że są już wolni, że w cudowny sposób przeżyli najgorsze.

Ale gehenna trwała. W następnych tygodniach i miesiącach przetrwali tylko najsilniejsi. Niewielu wiedziało, że 7 maja 1945 roku w małym budynku szkolnym we francuskim Reims nazistowska Rzesza podpisała „bezwarunkową kapitulację” i że nazajutrz na całym świecie miliony ludzi radośnie fetowały Dzień Zwycięstwa. Złamani na ciele i umyśle, prawie na pewno straciwszy najbliższych, więźniowie przebywający w zatłoczonych barakach Mauthausen mieli mało powodów do świętowania.

Tekst jest fragmentem książki Wendy Holden „Urodzeni, by żyć”:

Wendy Holden
„Urodzeni, by żyć”
cena:
Tytuł oryginalny:
„BORN SURVIVORS”
Tłumaczenie:
Jerzy Rosuł, Przemysław Hejmej
Okładka:
broszura ze skrzydełkami
Liczba stron:
432
Format:
143X205 mm
ISBN:
978-83-7999-194-5

W ciągu tygodni, które nastąpiły po kapitulacji, alianci podzielili między siebie dotychczasowe państwo niemieckie. Po Mauthausen rozeszła się wieść, że choć obóz wyzwolili Amerykanie, tę część Austrii przejmą Sowieci. Termin przekazania nadzoru ustalono na 28 lipca 1945 roku – wtedy to Amerykanie mieli się wycofać na południe od Dunaju, a Armia Czerwona miała przejąć kontrolę nad obozem i przebywającymi w nim więźniami. Dla wielu Żydów, którzy bali się Rosjan prawie tak samo jak nazistów, data ta stała się ich ostatecznym terminem ucieczki na tereny okupowane przez Amerykanów.

Chcąc powstrzymać wypływ więźniów dotkniętych chorobami zakaźnymi i ledwo powłóczących nogami, Amerykanie znowu zamknęli bramę obozu. Zapewnili wszystkich, że będą mogli odejść, gdy zostaną wyleczeni. „Chcieliśmy po prostu wrócić do domu” – powiedziała Sala, która była w lepszym stanie niż większość współwięźniów – „ale odparli, że nie możemy, bo w okolicy wciąż są siły SS. Wielu ludzi nie zrozumiało albo nie przyjęło tego do wiadomości, więc nam wyjaśnili, że jesteśmy objęci kwarantanną”. Pragnąc nieść pomoc, Sala zgłosiła się na pielęgniarkę w prowizorycznej izbie chorych zorganizowanej przez Amerykanów dla ponad sześciuset pacjentów, jak również w szpitalu polowym założonym dla z górą tysiąca osób. Przez dziesięć dni podawała witaminy i robiła zastrzyki, opiekowała się chorymi i umierającymi. „Musiałam coś robić, choćby to było podanie komuś ostatniego posiłku w jego życiu”.

REKLAMA
Grupa węgierskich Żydów na rampie, lato 1944 roku (fot. Ernst Hofmann lub Bernhard Walte, ze zbiorów Bundesarchiv, Bild 183-N0827-318, na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Germany)

Potem zaraziła się tyfusem. „Niewiele z tego pamiętam, bo miałam gorączkę i zostałam objęta kwarantanną. Pamiętam tylko, że włoski lekarz powiedział, że nie przeżyję. Od tego dnia to moja siostra Estera utrzymywała mnie przy życiu. Otwierała okno i wpełzała do środka, żeby dawać mi jedzenie. W ogóle się nie przejmowała, czy zarazi się tyfusem. Przez tydzień byłam jedną nogą na tamtym świecie, ale siostra trwała u mego boku, bo nie mogłam wstawać ani nic nie widziałam. Pewnego razu poprosiłam ją o truskawki i jakimś cudem – nie wiem skąd – przyniosła mi ich trochę, ale miałam gorączkę i odpowiedziałam, że nie chcę żadnych truskawek! Biedna Estera. Uratowała mi życie”.

Rachela też starała się robić co w jej mocy. Wspierani przez pracowników Czerwonego Krzyża i innych ochotników Amerykanie powołali pion żywieniowy, który przyrządzał posiłki, monitorował wartość odżywczą potraw i starannie porcjował prowiant. Liczba ludzi wymagających wykarmienia była przytłaczająca; uzbrojeni wartownicy musieli pilnować zapasów. Po pewnym czasie uznano, że najlepszym rozwiązaniem będzie zainstalowanie pieców w każdym baraku i rozdzielenie żywności, aby starczyło na trzy lub cztery posiłki dziennie. Rachela stanęła na czele swojego baraku; wydając polecenia innym więźniarkom, zabrała się do gotowania zupy. „Miałam do wykarmienia dziecko, a moje siostry były osłabione, więc znalazłam mały garnek i zaczęłam gotować” – wspominała. Znów matkowała innym, podobnie jak swemu młodszemu rodzeństwu w dzieciństwie spędzonym w Pabianicach.

Stan Sali się pogarszał, tyfus wyniszczał jej ciało. Dopiero po upływie tygodni największe niebezpieczeństwo minęło. „Byłam tak bardzo chora” – opowiadała. „Biegałam do łazienki, ale wszystko było przepełnione, wyglądało straszliwie (…). Wszędzie widziałam tylko martwych ludzi. Wszędzie były trupy”. Pewnego dnia do jej pokoju wszedł lekarz i oznajmił, że nastał czerwiec. „Powiedział, żeby otworzyć okna. Że jest lato i stan wszystkich się poprawia. No i mój też się poprawił. Wydobyłam się z tego”.

W następnych tygodniach trzy matki i ich dzieci odzyskiwały stopniowo siły, a nawet przybierały na wadze. Przez cały czas przebywały w oddzielnych częściach obozu objętego kwarantanną. Amerykanie musieli otoczyć opieką tysiące ocalonych więźniów, panowało więc to, co nazwali „zorganizowanym chaosem”, kontrolowanym tylko dzięki temu, że większość ludzi była zbyt osłabiona, aby wstać z łóżka.

Rachela słyszała pogłoski, że w obozie znajdują się inne dzieci, natomiast pozostałe dwie matki nie wiedziały niczego o sobie nawzajem. W Auschwitz kobiety wspierały się i dzieliły doświadczeniem; podczas pobytu we Freibergu i podróży pociągiem każda sądziła, że jej sytuacja jest wyjątkowa. Czy możliwe, żeby jakakolwiek inna kobieta z noworodkiem przetrwała takie piekło? Poza tym trzy matki miały inne zmartwienia: przede wszystkim musiały odzyskać siły i zadbać o swój wygląd z myślą o dniu, kiedy zostaną wypuszczone z obozu i – oby! – połączą się na nowo z Tiborem, Monikiem i Berndem.

REKLAMA

Przeczytaj:

„Wciąż nie pozwalali nam opuścić Mauthausen, bo bali się, że pozarażamy Niemców, więc zostaliśmy na kolejny miesiąc” – wspominała Rachela. „Ale po kilku dniach niektóre dziewczyny zeszły do miasteczka, a mieszkańcy dali im trochę ubrań i sukienek, umyłyśmy więc twarze i zaczęłyśmy znowu wyglądać jak normalni ludzie”.

Wśród więźniarek znalazła się krawcowa – podarła koce i wykonała z nich spódnice; kobiety przerobiły też męską bieliznę i koszule, zabrane z kwater esesmanów albo ściągnięte z zabitych strażników. Inne pocięły jaskrawe zasłonki, zdarły kraciaste narzuty z łóżek w barakach SS i kapo i zrobiły z nich spódnice i bluzki. Największe szczęściary splądrowały domy wyższych rangą funkcjonariuszek SS i wybrały sobie stroje. Ocalona Esther Bauer powiedziała: „Dostałam ciemnozieloną garsonkę z wełny, z futrzanym kołnierzem. Byłam taka szczęśliwa!”.

Kiedy do obozu przybyli alianccy dowódcy, w reakcji na zastane tam potworności wydali rozkaz otwarcia obozu Mauthausen i sprowadzenia ludzi z miasteczka, żeby zobaczyli, co naziści urządzili pod ich bokiem. Przyciskając chusteczki do nosów, płaczący mieszkańcy zarzekali się, że nie mieli pojęcia, co działo się za murami obozu – pomimo nieustającego smrodu i dymu, który spowijał okolicę jak całun. Następnie władze zażądały, aby mieszkańcy zgłosili się do opieki nad więźniami. Do ich obowiązków należało mycie ocalonych wodą pompowaną z Dunaju, wyjaławianie i palenie ubrań i płótna oraz spryskiwanie azotoksem w celu odwszenia.

Cenny Sportsplatz, boisko do piłki nożnej, został zamieniony w masowy grób – pochowano tam prawie tysiąc ofiar. Nagie zwłoki były w większości niezidentyfikowane, wiele w stanie zaawansowanego rozkładu. Od 56. Pancernej Kompanii Inżynieryjnej wzięto spychacze i czołgi z przymocowanymi kubłami, żeby wykopać rowy długie na trzydzieści metrów, głębokie na dwa i szerokie na trzy metry. Wśród żołnierzy odkomenderowanych do tego zadania znalazł się sierżant Ray Buch, przybyły do Mauthausen 10 maja: „Pracowaliśmy, żeby wykopać te rowy (…) na boisku piłkarskim, gdzie esesmani zbudowali platformę z kamieni (…). Kopanie spychaczem szło strasznie ciężko. Musieliśmy znaleźć kogoś, kto rękami wygrzebywałby większe kamienie. Kilka próbowaliśmy wysadzić dynamitem, ale granit to najtwardszy kamień (…). Starali się kłaść ludzi głowa w nogi (…) żeby pochować jak najwięcej zwłok bez konieczności usypywania ich w sterty. Pięćset w każdym kopcu. Na jednym wozie leżało dwieście zwłok. Ciała były tak upchnięte, że aż trudno było odgadnąć ich liczbę”.

REKLAMA

Niemieccy jeńcy wojenni, w tym byli strażnicy i oficerowie SS, zostali zmuszeni do chowania zwłok – z poszanowaniem godności zmarłych. Cywilów z Mauthausen, którzy odnosili korzyści z pobytu SS na swym terenie, wezwano do obozu w odświętnych ubraniach. Płacząc i krzycząc, kobiety i mężczyźni kopali pod przymusem kolejne mogiły, ładowali zwłoki na wozy i układali je w dołach rzędami po sto pięćdziesiąt. Następnie groby zasypano kamieniami i ziemią, po czym miejsce ostatecznego spoczynku każdego pochowanego więźnia oznaczano białym krzyżem albo gwiazdą Dawida. Na wielu mogiłach widniały tabliczki z nazwiskiem i datą śmierci, ale przeważał napis „Osoba nieznana”. Odmówiono modlitwy za zmarłych; mieszkańców okolicy wraz z dziećmi zmuszono do uczestnictwa w masowych pochówkach.

Fotografia obozu zagłady w Birkenau wykonana 25 sierpnia 1944 roku z amerykańskiego samolotu wojskowego. Widoczne m.in. krematoria II i III (fot. Dino A. Brugione i Robert G. Poirier, domena publiczna)

Minęła już pierwsza radość z wyzwolenia i przetrwania gehenny – kiedy tak wielu innych zginęło. Ocaleni wciąż wyładowywali gniew na swoich oprawcach. W chwilach wolnych od kopania grobów niemieccy jeńcy musieli czyścić latryny, burzyć i palić najbardziej zarobaczone baraki, pracować w kamieniołomie i wykonywać różne upokarzające roboty, do których wcześniej zmuszali tysiące więźniów.

Pomimo prób odizolowania obozu dochodziło do częstych wtargnięć do okolicznych domów, sklepów i gospodarstw, a miejscowi – przerażeni, zawstydzeni i targani wyrzutami sumienia – oddawali straszliwie wyniszczonym więźniom żywność, napoje i ubrania.

W maju coraz cieplejsze słońce zaczęło ogrzewać wyziębione ciała; ogólna sytuacja uległa poprawie. Naznaczeni piętnem śmierci i przeźroczyście bladzi dotychczasowi więźniowie setkami wypełzali z prycz, żeby pospać na trawie lub w jakimkolwiek miejscu na zewnątrz. Wydawało się, że słońce łagodzi nieludzką scenerię, a dochodzące zewsząd ptasie trele przyćmiewają najbardziej bolesne wspomnienia. Wielu nie mogło się już doczekać odjazdu z miejsca, które stało się dla nich piekłem na ziemi, nie brakowało jednak i takich, którzy z lękiem myśleli o nowym życiu poza murami. Alianci zgodzili się objąć repatriacją wszystkich wyzwolonych więźniów, ale wielu czuło się niezdolnych do powrotu do takich krajów jak Niemcy, Polska i Związek Sowiecki, gdzie zgładzono całe społeczności i gdzie wciąż nienawidzono Żydów. Zadręczali się pytaniami o los bliskich, tęsknili do dawnych ojczyzn, ale na co się narażą, jeśli wrócą i będą usiłowali odzyskać swoje mienie zawłaszczone przez innych? Czy w ogóle mieli jeszcze jakiś „dom”?

Starzy i młodzi jednakowo przeżyli tak wielką traumę, że właściwie nie wiedzieli, czego chcą. Rany psychiczne były bardzo głębokie i miały w nich pozostać na całe życie. Pewna liczba więźniów popełniła samobójstwo – nie potrafili stawić czoła nowej rzeczywistości, która teraz na nich czekała. Inni, uwięzieni od bardzo dawna, zachłysnęli się myślami o wolności i chcieli jak najszybciej rozpocząć nowe życie. Tysiące planowało masowy wyjazd do „ziemi obiecanej”, do Brytyjskiego Mandatu Palestyny, obszaru nazywanego „Erec Israel”, lub do Ameryki, Kanady i Australii – krajów, w których pragnęli odbudować swoje życie w bezpieczeństwie. Nie mieli jednak niczego, więc początki zapowiadały się niezbyt zachęcająco. Więźniowie byli boleśnie świadomi, że kraje o rygorystycznych przepisach imigracyjnych nie powitają z otwartymi ramionami rzeszy wyniszczonych uchodźców.

REKLAMA

Tekst jest fragmentem książki Wendy Holden „Urodzeni, by żyć”:

Wendy Holden
„Urodzeni, by żyć”
cena:
Tytuł oryginalny:
„BORN SURVIVORS”
Tłumaczenie:
Jerzy Rosuł, Przemysław Hejmej
Okładka:
broszura ze skrzydełkami
Liczba stron:
432
Format:
143X205 mm
ISBN:
978-83-7999-194-5

Takie rozterki – dokąd jechać, co robić? – wywołały pośród więźniów masowy kryzys, któremu początkowo musieli zaradzić alianci. W obozach dla przesiedleńców prowadzonych przez wojsko i organizacje charytatywne, takie jak kwakierski Komitet Pomocy Ofiarom Wojny, Administracja Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy (UNRRA) oraz Czerwony Krzyż, należało osadzić od ośmiu do dziewięciu milionów ludzi. Niektóre mniejsze obozy założono w szkołach, hotelach i szpitalach, jednak najbardziej oczywistymi miejscami do umieszczenia rzeszy ocalonych były garnizony, obozy pracy czy wręcz te same baraki, w których nieszczęśnicy byli dotąd przetrzymywani. Na kilka tygodni, do końca lipca 1945 roku, obóz koncentracyjny Mauthausen stał się swoistym obozem dla przesiedleńców – jednym z dwóch i pół tysiąca w Niemczech, Włoszech, Francji, Szwajcarii, Anglii i Austrii. W obrębie drutów kolczastych – do niedawna pod wysokim napięciem – ludzie ci znaleźli schronienie, otrzymali odzież, żywność, pomoc lekarską, zostali zarejestrowani i zaklasyfikowani do repatriacji. Następnie musieli czekać, aby jakiś kraj zgodził się ich przyjąć lub krewni opłacili planowaną podróż. W niektórych przypadkach ten proces trwał latami, a długotrwała opieka nad ludźmi, którzy stracili swoje domy i stanęli teraz w obliczu bardzo niepewnej przyszłości, była często mniej humanitarna, niż mogłoby się wydawać.

Czerwony Krzyż ze wszystkich sił starał się przyśpieszyć procedury, a UNRRA powołała Centralne Biuro Poszukiwań, pomagające w odnajdowaniu krewnych dzięki zamieszczaniu w gazetach list ocalonych ludzi i codziennym audycjom radiowym. Wolontariusze przepytywali więźniów i wypełniali liczne formularze. W końcu udało się objąć repatriacją od sześciu do siedmiu milionów ludzi, a półtora miliona wyemigrowało – było to jednak gigantyczne, długotrwałe i często kontrowersyjne przedsięwzięcie.

Ruiny krematorium wysadzonego przez Niemców (fot. Sharx, na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – na tych samych warunkach 2.5 zlokalizowana)

Repatriacja ponad czterdziestu tysięcy ludzi z Mauthausen – przedstawicieli dwudziestu czterech narodowości – okazała się logistycznym koszmarem. Nie dość, że byli oni wyniszczeni fizycznie i psychicznie, to w dodatku nie mieli ubrań, pieniędzy ani dokumentów. W tamtych dniach Europa przypominała tygiel. Większość pociągów, statków i samochodów zarekwirowano, aby przewozić dostawy, wojsko i sprzęt, zatem brakowało środków transportu do obsługi rzeszy ludzi chcących dotrzeć do najrozmaitszych zakątków świata. Przewóz repatriantów był darmowy, należało jednak podjąć decyzję, kto sfinansuje ich powrót – alianci czy rządy ponoszące odpowiedzialność za ich wysiedlenie. W końcu w większości przypadków koszty podzielono po równo.

Innym problemem było to, że prawie nikt nie potrafił udowodnić, że jest tym, za kogo się podaje. Wszyscy ocaleni z obozów pracy, obozów koncentracyjnych i obozów zagłady – każda kobieta, mężczyzna i dziecko – musieli okazać dokumenty tożsamości, a większość nie miała niczego oprócz numeru wytatuowanego na ramieniu lub zapamiętanego z codziennych apeli. Wiele niemieckich archiwów spalono albo wywieziono, nie było więc możliwości ustalenia, skąd pochodzą konkretne osoby.

Nawet gdy ludzie otrzymali już stosowne dokumenty, narastała niepewność, co czeka tych, którzy byli członkami społeczności wymazanych z powierzchni ziemi. Zaczęły krążyć pogłoski o pechowcach, których ponownie wypędzono, a nawet zabito, gdy wrócili do domu. Wdowy i sieroty uważano za osoby szczególnie bezbronne, więc wielu amerykańskich żołnierzy przekonywało je, że o wiele lepszy los czeka je w Stanach Zjednoczonych.

Do takiego wyjazdu została skuszona Klara Löffová. Zaprzyjaźnił się z nią dziewiętnastoletni szeregowiec o imieniu Max z nowojorskiego Brooklynu. Max bardzo ją polubił i przynosił jej dodatkowe racje żywnościowe i drogocenne amerykańskie papierosy, które stały się walutą obiegową w obozie. Kiedy nadszedł czas wyjazdu Klary, Max przedstawił się jej „oficjalnie”, wyciągając rękę. W pierwszym odruchu zareagowała podobnie, ale zaraz cofnęła ramię ze wstydu, bo wciąż była zawszona i miała brud wtarty w skórę. Max jednak ujął jej dłoń i pocałował. Nigdy nie zapomniała tego aktu dobroci; w końcu wyjechała do Ameryki, a historia o szlachetnym żołnierzu stała się tak istotnym elementem tradycji jej rodziny, że na jego cześć jej wnuka nazwano Max.

Patrząc z nostalgią na wody Dunaju hen w dole, Priska czuła bolesną tęsknotę za Bratysławą; chciała wrócić tam jak najszybciej ze swoją córeczką. Była przekonana, że w ich mieszkaniu będzie czekał Tibor, otoczony swoimi notatnikami i fajkami. Minęły miesiące, odkąd widziała go ostatni raz – za drutami w Auschwitz – ale zgodnie z przykazaniem, aby skupiać się tylko na rzeczach pięknych, nie dopuszczała do siebie myśli, że mógł zginąć.

W przypadku Racheli i jej sióstr – wszystkie były przed trzydziestką – w grę wchodziło tylko jedno miejsce. „Nasz ojciec zawsze mówił, że gdybyśmy zostali rozdzieleni, to zaraz po wojnie powinniśmy wszyscy wrócić do Pabianic i spotkać się ponownie” – powiedziała Sala. „A więc gdy tylko odzyskałyśmy siły, tam właśnie chciałyśmy jechać”. Rachela doszła do wniosku, że jeśli Monik przeżył, to ją tam znajdzie i wreszcie pozna swojego syna, o którego istnieniu nawet nie wiedział. Nie miała pojęcia, czy zachowali rodzinne fabryki, ale tak czy owak, należało zacząć wszystko od nowa.

Anka z małą Evą mogła jechać tylko do Czechosłowacji, ale była „zdezorientowana”, bo nie wiedziała, czego może się spodziewać. „Zdawałam sobie sprawę, że rodzice i siostry nie żyją – tak podpowiadał rozum – ale nadal nic nie wiedziałam o moim mężu Berndzie”. Czy cokolwiek ostało się dla nich w Třebechovicach pod Orebem? Czy ojcowska fabryka wyrobów skórzanych i willa siostry Ruzeny wciąż będą ich własnością, czy zostały przejęte przez kogoś, a może nawet spalone? Czy w ogóle zechce pozostać w Europie, gdyby się okazało, że straciła wszystko i wszystkich?

Panowała powszechna niepewność i zamieszanie. Wojna dotknęła wszystkie kraje Europy, cały kontynent był w stanie wrzenia. Ścigając nazistów, alianci gromadzili coraz więcej świadectw popełnionych przez nich potworności. Tysiące Niemców uciekło lub zostało zmuszonych do opuszczenia swoich domów. Setki oficerów SS i wysokiej rangi dowódców aresztowano, osądzono i stracono, ale o wiele więcej wymknęło się z potrzasku; wśród nich był komendant Freibergu Unterscharführer Richard „Siara” Beck – nigdy nie stanął przed obliczem sprawiedliwości.

Dwudziestego drugiego maja 1945 roku pojmano Heinricha Himmlera, najbliższego współpracownika Hitlera i człowieka obciążanego główną odpowiedzialnością za Holokaust. Reichsführer SS, który nadzorował obozy koncentracyjne i osobiście wizytował Auschwitz i Mauthausen, aby na własne oczy przekonać się o wdrażaniu ostatecznego rozwiązania, przegryzł ampułkę z cyjankiem ukrytą w ustach. Popełnił samobójstwo, aby uniknąć procesu sądowego.

Ciało Himmlera po samobójczej śmierci (domena publiczna).

W czerwcu 1945 roku Amerykanie zatrzymali doktora Josefa Mengelego – Anioła Śmierci – lecz miesiąc później omyłkowo wypuścili go na wolność. Udając robotnika rolnego, Mengele zmienił nazwisko i przez resztę życia się ukrywał – aż do momentu utonięcia w Brazylii w 1979 roku. Wkrótce po wojnie żona się z nim rozwiodła, a syn się go wyparł. Mengele nigdy nie wyraził skruchy za popełnione uczynki, twierdząc z uporem, że tylko wykonywał rozkazy. Nigdy nie słyszał o Prisce, Racheli i Ance ani o ich dzieciach, które wymknęły się z jego wypielęgnowanych dłoni w Auschwitz.

Dzięki szczęściu, odwadze i determinacji trzy kobiety przetrwały wojnę – tych samych cech potrzebowały teraz, gdy rozmyślały nad swoim życiem „po”. Wszystko uległo zmianie. Były tylko pytania bez odpowiedzi. Gdzie są ich bliscy? Jak będzie odtąd wyglądało ich życie? Jeden z więźniów powiedział: „W kategoriach fizycznych i emocjonalnych byłem wielkim znakiem zapytania”.

Przed zaaranżowaniem podróży do domu wszystkie trzy matki musiały dopełnić jeszcze jednej istotnej formalności – uzyskać metryki urodzenia dla swoich dzieci. Troje noworodków należało zarejestrować w ratuszu w Mauthausen – stało się to w dniach 14–17 maja 1945 roku. Po odzyskaniu sił Rachela i Anka ruszyły ze wzgórza do miasteczka i uiściwszy opłatę, wypełniły stosowne dokumenty. Priska – niezdolna do spojrzenia w oczy mieszkańcom miasteczka – poprosiła męża swojej przyjaciółki Magdy Gregorovej, aktora Martina Gregora (który odnalazł żonę w obozie), aby ją wyręczył.

Trzy matki otrzymały oficjalne austriackie Geburtsurkunde (metryka urodzenia). Hana została niewłaściwie zarejestrowana jako Edith Hana Löwenbein, urodzona we Freibergu 12 kwietnia 1945 roku, z dopiskiem Gefangenen-Bahntransport („uwięziona w transporcie kolejowym”). Nie wspomniano o narodzinach bez pomocy lekarskiej, na desce w niemieckiej fabryce pracy przymusowej ani o ewakuacji koleją. Jako ojciec został wpisany Tibor, „Piri” jako matka; o obojgu stwierdzono: „Jetziger wohnort unbekannt” („obecny adres nieznany”), po czym dopisano dawny adres w Bratysławie.

Za miejsce urodzenia Marka i Evy uznano Mauthausen lub „Mauthausen früheres Konzentrationslager” („były obóz koncentracyjny Mauthausen”), a jako daty podano odpowiednio 20 i 29 kwietnia. Oni też nie mieli stałego miejsca zamieszkania. Urzędnik, który wystawił metrykę dla Marka, nigdy by się nie domyślił, że chłopczyk urodził się w otwartej węglarce w deszczu niedaleko czeskiego Mostu. W metryce Evy, urodzonej na brudnym wozie w cieniu obozowej bramy, stwierdzono, że przyszła na świat o wpół do dziewiątej wieczorem, nie wspomniano jednak o straszliwych okolicznościach, które temu towarzyszyły.

Wyposażone w metryki, tymczasowe dokumenty tożsamości z nazwiskiem i datą urodzenia oraz zaświadczenie z Czerwonego Krzyża informujące, że były więzione w obozie, trzy kobiety zostały wreszcie uznane za zdatne do wyjazdu. Dodatkowo każda otrzymała zaświadczenie podpisane przez zastępcę nowego komendanta Maut­hausen, że nie jest nosicielką chorób zakaźnych. Czerwony Krzyż wydawał ludziom tyle ubrań i czapek, ile tylko było można – niektórzy wciąż mieli na sobie podarte pasiaki, w które wciśnięto ich przed kilku laty. Ocaleni bili się o upragnione swetry z metką „Made in the USA”. A potem musieli czekać z pozostałymi uchodźcami na transport, który umożliwiłby im dotarcie do upragnionego celu.

Niemieccy cywile zmuszeni przez amerykańskich żołnierzy do przejścia wzdłuż ciał 30 kobiet, które zginęły w czasie marszu śmierci na terenie Czech (5 listopada 1945 roku). Ciała te, pochowane w płytkich grobach, zostały ekshumowane przez niemieckich cywilów pracujących pod nadzorem lekarzy z V Dywizji Piechoty amerykańskiej 3. Armii i pochowane na cmentarzu w Volarach (fot. ze zbiorów National Archives and Records Administration , domena publiczna)

W przypadku trzech kobiet niewola trwała od ośmiu miesięcy do prawie czterech lat. Dla każdej jednak była to cała wieczność. Miały od dwudziestu sześciu do dwudziestu dziewięciu lat; mniej „żydowskie” niż większość Żydów, zmieniły się nie do poznania – fizycznie i psychicznie. Ledwo pamiętały dawne życie, pełne swobód i beztroskiej radości z bycia zakochanymi dziewczętami. Jak powiedziała Rachela: „Gdy wyszłam stamtąd jako dwudziestosześciolatka, byłam starą kobietą”.

Pierwsi opuścili obóz sowieccy jeńcy wojenni, którzy cudem przetrwali nieludzkie warunki – 16 maja 1945 roku nastąpiło wzruszające pożegnanie. Gdy ludzie zgromadzili się na placu apelowym, Sowieci złożyli tak zwaną „przysięgę Mauthausen”, zobowiązując się do tego, że będą kroczyć wspólną drogą ku wolności, przeciwstawiać się nienawiści między narodami oraz walczyć o sprawiedliwość społeczną. „Brama jednego z najgorszych i najbardziej morderczych obozów koncentracyjnych jest otwarta” – obwieścili. „Niedługo powrócimy do naszych ojczyzn (…). Wyzwoleni więźniowie (…) z głębi serca składają podziękowania za wyzwolenie zwycięskim narodom sprzymierzonym (…). Niech żyje wolność!”

Amerykanie i Czerwony Krzyż wyposażyli ich w papierosy, przybory toaletowe i prowiant. Pozostali więźniowie patrzyli, jak Rosjanie odchodzą, jednocześnie wyobrażając sobie własny powrót do ojczyzny. Gdzieś daleko za tymi szarymi murami toczyło się życie, którego niemal już nie pamiętali. Ci, którzy wyrwali się z nazistowskiej machiny zagłady, zajmowali się teraz codziennymi sprawami, naprawiali domy, odbudowywali miasta, wychowywali dzieci i starali się o kolejne. Zwykli ludzie wracali do zwykłych zajęć i zapominali o trudach wojny. Więźniowie Mauthausen też próbowali zapomnieć.

Wiedzieli, że wielu spośród ich bliskich i przyjaciół straciło życie, ale wciąż podtrzymywali w sobie nadzieję, że mają do czego wracać. Dwudziestodziewięcioletnia Priska zastanawiała się, czy Gizka, jej przyjaciółka z dzieciństwa, wciąż mieszka w Złotych Morawcach. I czy udało jej się ukryć rodzinne precjoza. Sieci łączności w całej Europie zostały zniszczone, nie było więc możliwości zatelefonowania, nawet gdyby pamiętała numer. Zbierając się do wyjazdu, Priska obiecała swej opiekunce Edicie, że utrzyma z nią kontakt, że będą się informować o wszystkim, co je spotka po powrocie do domu.

Mimo śmierci krewnych w Auschwitz Rachela zdawała sobie sprawę, że powinna się uważać za szczęśliwca, bo przeżyły trzy z czterech jej sióstr. Spotkała wiele osób, które straciły całe rodziny – ona zaś, Sara, Estera i Bala były razem.

Dwudziestoośmioletnia Anka miała u boku swoją wierną przyjaciółkę Mickę. Trwały przy sobie od czterech lat. Obie otarły się o śmierć, co wzmocniło ich więź na resztę życia. Miała też inne przyjaciółki, kobiety, które bardzo jej współczuły z powodu śmierci Dana i były zawsze w pobliżu, gdy urodziła się Eva.

Tekst jest fragmentem książki Wendy Holden „Urodzeni, by żyć”:

Wendy Holden
„Urodzeni, by żyć”
cena:
Tytuł oryginalny:
„BORN SURVIVORS”
Tłumaczenie:
Jerzy Rosuł, Przemysław Hejmej
Okładka:
broszura ze skrzydełkami
Liczba stron:
432
Format:
143X205 mm
ISBN:
978-83-7999-194-5

Trzy młode kobiety nic nie wiedziały o losie swoich mężów – Tibora, Monika i Bernda. Bystry dziennikarz, lojalny właściciel fabryki i przystojny architekt – ci trzej przyzwoici mężczyźni snuli wielkie plany i zdobyli serca trzech kobiet, ożenili się z nimi tuż przed tragicznymi wydarzeniami, które brutalnie wywróciły ich życie do góry nogami. Czy przeżyli? Czy była jakakolwiek szansa na szczęśliwe zakończenie? Czy pomimo okrutnych działań nazistów każda z tych kobiet odzyska męża, a każde dziecko ojca? A może ich marzenia obrócą się w proch i pył? Był tylko jeden sposób, żeby się przekonać. I zobaczyć, jak teraz wyglądają kraje, w których dorastały i w których toczyły się ich różne losy.

Sowieci wyzwolili Słowację wiosną 1945 roku. Z dziewięćdziesięciu tysięcy słowackich Żydów przeżyło jedynie dwadzieścia tysięcy. Pojawienie się wojsk sowieckich było wstępem do przyłączenia Czechosłowacji do Bloku Wschodniego trzy lata później, przez co kraj stał się państwem komunistycznym na ponad czterdzieści lat. W pierwszej kolejności wypędzono obywateli niemieckich. Później do austriackiego portu w Enns wysłano statki, które miały sprowadzić słowackich więźniów Mauthausen do domu. Podróż po stosunkowo ciepłych wodach Dunaju trwała niecały tydzień. Priska przepłynęła dwieście siedemdziesiąt kilometrów na wschód i wreszcie znalazła się z powrotem w ukochanej Bratysławie. Od nabrzeża tylko krótki spacer dzielił ją od mieszkania, w którym została aresztowana z Tiborem po święcie Jom Kippur we wrześniu 1944 roku. W tym samym czasie Edita wracała na Węgry, do kraju zniszczonego wojną, aby się przekonać, czy ocaleli jej bliscy. Te dwie kobiety już na zawsze utrzymały ze sobą kontakt.

Polska zmieniła się nie do poznania. Jako kraj o najliczniejszej populacji żydowskiej w całej Europie, znalazła się w samym epicentrum Holokaustu i została doszczętnie zniszczona. Ucierpiały nie tylko zbombardowane miasta, zginęły też miliony ludzi. Po nadejściu Armii Czerwonej osiadli w Polsce Niemcy musieli wyjechać. Wielu Polaków odmówiło powrotu do domu i pozostało na terenach kontrolowanych przez Amerykanów i Brytyjczyków. Rachela i jej siostry też się zastanawiały nad tym rozwiązaniem, jednak uznały, że najważniejsza jest obietnica złożona ojcu.

Sterta okularów należących do zamordowanych Żydów (fot. nieznanego autorstwa, ze zbiorów Bundesarchiv, Bild 183-R69919, na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Germany)

Władze polskie i amerykańskie zorganizowały wagony towarowe dla tych, którzy chcieli wracać do ojczyzny. Wagony wysprzątano; w trakcie jazdy drzwi pozostały niezaryglowane, aby podróż nie przypominała ludziom wcześniejszych koszmarnych przeżyć. Rachela, jej trzy siostry i mały Mark dostali jedzenie i wodę oraz wygodne miejsca na drewnianych ławkach. Ruszyli w długą drogę powrotną – osiemset kilometrów – do kraju, który stracił prawie całą mniejszość żydowską i wbrew woli jego obywateli stał się miejscem usytuowania najstraszliwszych obozów zagłady.

Anka miała do przebycia najkrótszą odległość, jednak nie wiedziała, co zastanie po powrocie. Jechała do Pragi, oddalonej o dwieście kilometrów od Mauthausen. Miasto przeżyło trzydniowe krwawe powstanie, które wybuchło 5 maja, w dniu wyzwolenia obozu. Sowieci i Czesi z Gwardii Rewolucyjnej obalili rządy nazistów dwa dni przed oficjalną kapitulacją Niemiec. Przez radio nawoływali obywateli do zabicia każdego napotkanego Niemca. Wzburzony tłum wyległ na ulice i w akcie zemsty zabił setki niemieckich wojskowych i cywili, często w brutalny sposób. Milicjanci podpalili kilku oficerów SS i Wehrmachtu, robiąc z nich żywe pochodnie, a tłum ścigał mężczyzn, kobiety i dzieci, nie zważając na ich postawę w czasie wojny. Wśród okaleczonych, zastrzelonych i zlinczowanych Niemców znaleźli się wybitni lekarze i profesorowie.

Dziewiątego maja, dzień po zakończeniu powstania, przybyła Armia Czerwona. Niebawem rozpoczął się proces wysiedlania trzech milionów Niemców z Czechosłowacji, w wyniku czego zginęło kolejne kilka tysięcy ludzi. Bernd, mąż Anki, miał niemieckie pochodzenie, co stawiało ją w trudnej sytuacji. Co prawda – jako Żyd – na mocy ustaw norymberskich stracił niemieckie obywatelstwo, a wraz z nim straciła je jego żona, mimo to Anka była uważana przez władze czeskie za Niemkę. Nigdy nie wyrzekła się ojczyzny, lecz wedle prawa, wychodząc za Bernda, przestała być Czeszką. W konsekwencji po zakończeniu wojny nie miała ani domu, ani ojczyzny. Prawdopodobnie straciła też męża, a więc jej dziecko stało się półsierotą – co za beznadziejna sytuacja! Minął maj, a ona wiedziała tylko jedno: po czterech latach spędzonych w getcie i obozach rozpaczliwie pragnęła wrócić do domu.

Brakowało paliw, poza tym w pierwszym okresie władze czeskie nie miały pociągów, które mogłyby wysłać do Austrii. Czescy repatrianci z Mauthausen byli zdani na siebie. Aby przyśpieszyć bieg spraw, posłali do Pragi swego przedstawiciela, profesora prawa z Uniwersytetu Karola, Vratislava Buska, który pięć lat wcześniej został osadzony w obozie jako więzień polityczny. Tydzień później profesor wrócił z wiadomością, że na stacji w Czeskich Budziejowicach czeka pociąg przystrojony przez mieszkańców kwiatami i transparentem: „Z pekla Mauthausen – domú”. Anka razem z dzieckiem i przyjaciółmi z Terezína zamierzała dostać się tam ciężarówką, po czym pojechać pociągiem do Pragi, aby dowiedzieć się o losie swojej rodziny i męża.

W niedopasowanych lichych ubraniach trzy matki z nowo narodzonymi dziećmi zniknęły w tłumie szykującym się do opuszczenia Mauthausen. Na czarno-białych fotografiach wykonanych przez amerykańskich żołnierzy widać niekończącą się ludzką rzekę spływającą ze wzgórza w kierunku miasta. Czekali cierpliwie na swoją kolej, wypatrywali ciężarówek Czerwonego Krzyża, stali na nabrzeżu i w punktach zbornych – ludzie, którzy dawniej mieli wielkie plany, a którym potem odebrano wszystko. Teraz byli repatriantami bez grosza przy duszy.

Nie było raczej okazji, aby po raz ostatni spojrzeć na malownicze pejzaże, wśród których wyrządzono tak wielkie zło. Czy któraś z trzech kobiet zerknęła przez ramię na posępne mury i pomyślała, co byłoby, gdyby nie popełniła śmiertelnego – w oczach nazistów – grzechu bycia Żydówką? Nastała pora, aby patrzeć w przyszłość, nie wstecz. Jak powiedziała jedna z nich: „Teraz możemy zacząć żyć”.

Piec krematoryjny z obozu w Auschwitz, fot. Pimke , na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa - Na tych samych warunkach 3.0)

A dzieci? Od pierwszej chwili, gdy ich małe serduszka zaczęły bić w matczynych łonach, niezliczone razy groziła im śmierć.

Tysiącom dzieci urodzonym w czasie drugiej wojny światowej nie dane było przeżyć.

Niepoliczone miliony nienarodzonych nie dostały nawet szansy, żeby pojawić się na świecie.

W ciągu sześciu lat naziści wymordowali niemal dwie trzecie z dziewięciu i pół miliona europejskich Żydów, a także miliony ludzi, którzy Żydami nie byli. Z tysiąca kobiet załadowanych do wagonów we Freibergu oraz dołączonych do tego transportu końca wojny doczekała połowa.

Cud sprawił, że Anka, Priska i Rachela, raz po raz zapędzane przez nazistów na apel w obozach śmierci, ostatecznie znalazły się wśród tych, którzy stawili się na apelu żywych.

Dzięki odwadze, nadziei i szczęściu ich dzieci stały się jedynymi więźniami obozu, którym nadano imiona zamiast numerów. Na przekór mrocznym czasom były też najmłodszymi ocalałymi ofiarami Holokaustu.

Rok 1945 przyniósł kres koszmaru, z którego pokłosiem więźniowie musieli się zmagać jeszcze długie lata. Zarazem przyniósł narodziny czegoś, czego inne niezliczone pokolenia nigdy nie doświadczą: dał nowy początek, szansę na życie i miłość.

Tekst jest fragmentem książki Wendy Holden „Urodzeni, by żyć”:

Wendy Holden
„Urodzeni, by żyć”
cena:
Tytuł oryginalny:
„BORN SURVIVORS”
Tłumaczenie:
Jerzy Rosuł, Przemysław Hejmej
Okładka:
broszura ze skrzydełkami
Liczba stron:
432
Format:
143X205 mm
ISBN:
978-83-7999-194-5
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Wendy Holden
Ur. 1961 powieściopisarka i dziennikarka. Opublikowała ponad trzydzieści książek oraz napisała dwa scenariusze filmowe. Pracowała jako dziennikarka, m.in. w „The Daily Telegraph”. Ma w dorobku kilka znaczących książek, które napisała jako tzw. ghostwrite

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone