Tomasz Jarmoła: rajd na Saint-Nazaire to jedna z najbardziej spektakularnych akcji aliantów w czasie II wojny światowej

opublikowano: 2022-08-01 07:39
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Rajd na Saint-Nazaire przeszedł do historii jako jeden z najbardziej brawurowych i zakończonych sukcesem rajdów aliantów w czasie II wojny światowej. Rajd na Dieppe – jako jedna z ich największych klęsk. Czy to rzeczywiście słuszne wyobrażenie? O fascynującej historii tych akcji opowiada Tomasz Jarmoła, autor książki „Saint-Nazaire-Dieppe 1942”.
REKLAMA
Pancernik „Tirpitz”

Natalia Pochroń: Pancernik „Tirpitz” – największy okręt wojenny, jaki służył pod banderą Niemiec i jeden z najcięższych pancerników, jakie kiedykolwiek zbudowano w Europie. Kiedy pojawił się na arenie działań wojennych?

Tomasz Jarmoła: Do służby wszedł w lutym 1941 roku i po serii różnych prób we wrześniu 1941 roku osiągnął gotowość bojową. Swoją działalność na dobrą sprawę rozpoczął jednak w połowie 1942 roku. Załoga „Tirpitza” miała dokonywać korsarskich rajdów i zakłócać tym samym trasy zaopatrzeniowe aliantów. Jego celem stały się przede wszystkim konwoje arktyczne, płynące z portów w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Islandii do Archangielska i Murmańska w Związku Radzieckim, w tym głównie konwój PQ-17, który niemiecki pancernik rozproszył już tylko samą swą obecnością w tym rejonie, bez oddania wystrzału w kierunku alianckich statków i okrętów.

Początkowo jednak niemieckie dowództwo chyba nie chciało go włączać do działań przeciwko flocie aliantów? Zatopienie bliźniaczego „Bismarcka” w 1941 roku – i to dość szybko, bo już po kilku dniach od wypłynięcia na wody – było dużym ciosem dla Kriegsmarine.

Rzeczywiście początkowo odnoszono się do tego pomysłu z pewną rezerwą, co było właśnie pokłosiem zatopienia „Bismarcka”. Aby nie narażać drugiego pancernika na podobne  niebezpieczeństwo, Niemcy postanowili odesłać „Tirpitza” ku wybrzeżom Norwegii i tam właściwie stacjonował do końca wojny – z tego względu zyskał nawet przydomek „Samotny władca północy”. Zgodnie z założeniem niemieckiego dowództwa, w trudno dostępnych fiordach norweskich i na arktycznych obszarach działań miał być względnie bezpieczny od daleko stacjonujących alianckich samolotów.

Pancernik "Bismarck" w czasie bitwy (fot. Bundesarchiv, Bild 146-1984-055-13 / Lagemann)

Czy w takim razie rzeczywiście był tak niebezpieczny, jak uważali Brytyjczycy?

Bezpośrednio może nie do końca, na pewno nie odniósł takich sukcesów jak „Bismarck”, bo nie udało mu się zatopić żadnego pancernika czy większego okrętu wojennego. Swoją obecnością w Norwegii wiązał jednak duże siły morskie aliantów, co sprawiało, że mieli oni przez to mniej okrętów na Atlantyku i w innych zapalnych rejonach świata. Do tego Brytyjczycy postrzegali „Tirpitza” jako potencjalnego wroga w bitwie o Atlantyk, a jego pojawienie się na tym oceanie byłoby dla nich prawdziwą katastrofą, co nie raz podkreślał sam Winston Churchill, mający dokładne dane o tym jak niewiele brakowało by „Bismarck” zdołał ujść alianckiej pogoni w 1941 r. Gdyby nie szczęśliwa torpeda z pokładowego samolotu Royal Navy, która uszkodziła ster, to niemiecki kolos mógł dotrzeć do własnych baz mimo nawet najcięższych pocisków artyleryjskich. Tak potężny był jego pancerz.

REKLAMA

Po wejściu do służby „Tirpitza” Churchill napisał: „zniszczenie lub nawet uszkodzenie tego okrętu jest największym zadaniem na morzu obecnego czasu”.

Tak, „Tirpitz” nie raz spędzał sen z powiek Churchilla, do tego stopnia, że zatopienie tego okrętu stało się prawdziwą obsesją Brytyjczyków. Wielokrotnie wysyłali samoloty z zadaniem jego zbombardowania, próbując zniszczyć okręt, nawet zanim zdołał jeszcze ruszyć do akcji. Bez skutku. W związku z tym postanowili zmienić strategię – skoro nie zdołali zniszczyć okrętu, postanowili przynajmniej utrudnić mu włączenie się do walk w inny sposób.

„Tirpitz” w drodze koło norweskiego wybrzeża eskortowany przez flotyllę niszczycieli, październik 1942 rok 

Przeprowadzając rajd na Saint-Nazaire. Dlaczego padło akurat na ten port?

Port ten, jako jedyny z atlantyckich portów w rękach Niemców, dysponował suchym dokiem – został on zbudowany przed wojną z myślą o dumie francuskiego  przemysłu morskiego, superliniowcu pasażerskim „Normandie”. Po wybuchu wojny nowoczesny okręt wcielono jednak do US Navy, a sam port przeszedł w ręce Niemców. Było to w zasadzie jedyne miejsce w Zachodniej Europie, gdzie tak wielki okręt jak „Tirpitz” mógłby się udać w celu dokonania ewentualnej naprawy. Żaden inny port znajdujący się pod niemiecką okupacją nie dysponował takim dokiem. Jedynym jego odpowiednikiem był dok w Wielkiej Brytanii przeznaczony dla brytyjskich pancerników. W związku z tym Brytyjczycy postanowili za wszelką cenę zniszczyć dok w Saint-Nazaire i odebrać tym samym „Tirpitzowi” miejsce ewentualnego ratunku czy naprawy.

Nie było to chyba łatwe zadanie – dok był w końcu położony pod wodą i do tego pilnie strzeżony przez Niemców.

Rzeczywiście. Suchy dok miał 350 metrów długości i 50 metrów szerokości i zamykały go potężne bramy: jedna łączyła się z basenem portowym Penhoët, a druga prowadziła do ujścia Loary i dalej na pełne morze – i to właśnie ona stała się najważniejszym celem do zniszczenia. Trafienie jej bombą lotniczą przy ówczesnym stanie techniki i najeżeniu portu lufami artylerii przeciwlotniczej było w zasadzie niemożliwe. Do tego dok leżał w głębokości około 10 kilometrów w głąb estuarium Loary i próba przedarcia się do niego frontalnym atakiem od strony morza oznaczałaby pokonanie tej trasy w krzyżowym ogniu artylerii nadbrzeżnej i okrętowej. To sprawiało, że rajd ciężkich okrętów i ostrzał z morza oraz desant wojsk na dużą skalę praktycznie nie wchodziły w grę.

Mapa portu Saint-Nazaire, 1942 rok (tłumaczenie mapy: Chrzanko)

Oprócz tego dowództwo brytyjskie rozważało także przeprowadzenie sabotażu, ale ostatecznie również zrezygnowano z tego pomysłu – takie szkody można byłoby stosunkowo łatwo naprawić. Ostatecznie Brytyjczycy uznali, że jedyny scenariusz możliwy do realizacji to skryte podejście niewielkiego zespołu uderzeniowego szybkich, niewielkich okrętów eskortujących zakamuflowany większy okręt wyładowany materiałami wybuchowymi. Operację te mieli wspierać saperzy i komandosi.

REKLAMA

Taki plan rajdu na Saint-Nazaire przygotowali kpt. William Pritchard i kpt. Robert Montgomery z Dowództwa Operacji Połączonych. Początkowo jednak dowództwo brytyjskie przyjęło go bez większego entuzjazmu.

Dlaczego?

Przewidywano – zresztą jak się okazało całkiem słusznie – że straty poniesione w wyniku tej operacji będą ogromne. Admiralicja uważała ten plan za zbyt ryzykowny i narażający życie zbyt wielu żołnierzy – i to tych najlepszych. Weźmy na przykład komandosów – szkoleni w ciężkich warunkach, za duże środki, stanowili elitę, diamenty w brytyjskiej armii. Wysłanie ich na operację oznaczającą w zasadzie skazanie ich na pewną śmierć lub niewolę, niespecjalnie podobało się dowódcom, zresztą samym komandosom również.

Zainteresowała Cię historia brawurowych rajdów morskich? Kup książkę „Saint-Nazaire-Dnieppe 1942”!

Tomasz Jarmoła
„Saint–Nazaire–Dieppe 1942”
cena:
39,90 zł
Wydawca:
Bellona
Rok wydania:
2022
Okładka:
miękka
Liczba stron:
300
Premiera:
13.07.2022
Format:
125x195 [mm]
ISBN:
978-83-111-4086-8
EAN:
9788311140868

Krótko przed rozpoczęciem operacji „Chariot”, podczas inspekcji dowódcy U-Bootwaffe, dowódca 7. Flotylli Okrętów Podwodnych powiedział, że atak brytyjskich komandosów na ten port byłby „zbyt ryzykowny i wysoce nieprawdopodobny”. Z kim musieli zmierzyć się komandosi? Jakie siły niemieckie znajdowały się w porcie?

Odcinek wybrzeża w rejonie Saint-Nazaire obsadzał 679. pułk piechoty z 333. Dywizji Piechoty dowodzonej przez gen. Pilza. Żołnierze tego pułku rozlokowani byli jednak kompaniami w miejscowościach położonych od kilku do kilkunastu kilometrów głąb lądu, co sprawiało, że w trybie alarmowym cały pułk nie byłby w stanie zjawić się w porcie. Oprócz tego byli tam również między innymi żołnierze z 333. DP, ale oni również stacjonowali kilkanaście kilometrów od Saint-Nazaire. Siły lądowe nie były więc dla Brytyjczyków największym problemem – te w porcie były lekko uzbrojone i słabo wyszkolone do walki wręcz, nie będąc równorzędnym przeciwnikiem dla świetnie wyszkolonych i zmotywowanych komandosów. Do tego dochodziła Organizacja Todt - technicy i robotnicy zajmujący się budową umocnień, stanowiący tylko w teorii przeciwnika w walce.

Największym zagrożeniem były siły morskie – w ich zasięgu znajdowało się praktycznie całe ujście Loary. Do tego wyposażone były one w działa przeciwlotnicze, czy potężne reflektory, mogące skutecznie pokrzyżować plan skrytego podejścia do portu.

Jaka była największa trudność w przeprowadzeniu tej operacji?

REKLAMA

Największą trudność stanowiło w zasadzie samo dotarcie na miejsce. Gdyby konwój brytyjski został wykryty i Niemcy zrozumieliby, jaki jest jego cel, operacja w tym momencie by się skończyła. Byliby bowiem w stanie szybko wysłać siły odpowiednie lotnicze i morskie, które bez większego problemu zniszczyłyby konwój na morzu. Oprócz Niemców problemem byli również Francuzi - ze względów bezpieczeństwa Brytyjczycy nie informowali ich o planach przeprowadzenia operacji, tym bardziej, że Niemcy nierzadko mieli wśród francuskich rybaków operatorów radiowych, meldujących o ruchach aliantów, a francuskie podziemie potrafiło być zinfiltrowane przez zdrajców.

Niemcy oglądający wrak brytyjskiego niszczyciela „Campbeltown”

Dotarcie do portu to jednak nie wszystko. Ogromną trudnością było zrealizowanie głównego celu operacji, czyli dostanie się do samego doku. Wystarczy spojrzeć na mapę. Jego lokalizacja z pewnością nie ułatwiała komandosom zadania. Do tego, jak już wspomnieliśmy, bo był on położony dość daleko w głąb ujścia rzeki. Wykonanie tej misji było więc niezwykle złożone i skomplikowane. Brytyjczycy rozwiązali to jednak w mało rycerski, ale najsensowniejszy z możliwych sposobów – udając Niemców. W pewnym momencie brytyjski okręt-mina płynął pod niemiecką banderą.

Ostatecznie misja – nazywana czasami wręcz samobójczą – zakończyła się powodzeniem.

Tak. Wprawdzie komandosom nie udało się zrealizować wszystkich celów ataku, ale najważniejszy – suchy dok – został na dobre wyłączony z użytku. Zniszczenia były tak duże, że udało się go przywrócić do działania dopiero po zakończeniu wojny. Równie wysokie były straty w ludziach – zarówno po niemieckiej, jak i po brytyjskiej stronie. Nie wiem natomiast, czy nazywałbym ten rajd samobójczym – chyba że za samobójstwo postrzegać dostanie się komandosów do niemieckiej niewoli. Chociaż trzeba uczciwie przyznać, że niemieccy żołnierze odnosili się zwykle do jeńców humanitarnie i z szacunkiem, doceniając ich odwagę.

Najlepszy przykład – krótko po dokonaniu rajdu na Saint-Nazaire, oficer niemieckiej marynarki wojennej – kpt. mar. Friedrich-Karl Paul, wybrał się do obozu niemieckiego w Rennes, gdzie odwiedził ppłk. Charlesa Newmana, dowódcę komandosów. W rozmowie z nim opowiedział o niesamowitej odwadze jednego z nich – sierż. Thomana Durranta. Mało tego – zasugerował nawet przyznanie mu specjalnego odznaczenia, choć sierżant z niezbyt dużej odległości strzelał do niemieckiego oficera podczas bitwy.

Dość nietypowa sytuacja.

Tak, w wyniku tej rozmowy Durrant został jedynym w historii żołnierzem wojsk lądowych, uhonorowanym za udział w bitwie morskiej najwyższym odznaczeniem wojskowym Victoria Cross. Co więcej, był to w zasadzie drugi taki przypadek w historii, kiedy odznaczenie to zostało przyznane w wyniku osobistej inicjatywy i rekomendacji wroga! Durrant nie był zresztą jedynym żołnierzem docenionym za udział w akcji.

REKLAMA
Ranni komandosi w niemieckiej niewoli (fot. Bundesarchiv, Bild 101I-065-2302-31 / Koch)

Odznaczenia dla uczestników rajdu posypały się w ilościach niespotykanych dotąd w stosunku do liczby biorących udział w jednej operacji wojskowej. Poza Durrantem Victoria Cross przyznano również trzem innym żołnierzom, oprócz tego nadano też 84 odznaczenia innych klas. Operację okrzyknięto wielkim sukcesem i „największym rajdem ze wszystkich”, a historie wynoszące pod niebiosa jego uczestników znalazły się w gazetach na całym świecie – oczywiście poza prasą niemiecką, która pokazywała głównie poległych i jeńców brytyjskich, a samą akcję opisywała jako aliancką porażkę.

Jakie skutki pociągnął za sobą rajd na Saint-Nazaire?

Fakt spenetrowania dobrze bronionej bazy okrętów podwodnych przez niewielkie siły brytyjskie rozwścieczył Hitlera. W wyniku taj akcji Niemcy zintensyfikowali prace fortyfikacyjne na wybrzeżu atlantyckim, by podobny rajd nie miał już szans powodzenia. Słowem – odrobili lekcję płynącą z tej operacji. Brytyjczycy natomiast dzięki sukcesowi nabrali dużej pewności siebie, uwierzyli, że nawet najbardziej brawurowe i trudne do wykonania plany mają prawo powodzenia. Dlatego o ile plan rajdu na Saint-Nazaire przyjęli początkowo bez entuzjazmu, o tyle plan lądowania pod Dieppe spotkał się ze zbytnim entuzjazmem, za co wkrótce przyszło im srogo zapłacić.

Czy rzeczywiście lądowanie pod Dieppe było tak jednoznaczną klęską, tragedią, czy nieudanym eksperymentem jak zwykło się go określać w historiografii?

Moim zdaniem są to określenia trochę na wyrost. Oczywiście pierwsze wrażenie jest nieodparte – desant leży, ogromna część żołnierzy nie żyje, jest ranna lub dostała się do niewoli. Pod względem taktycznym byłą to niewątpliwie klęska – pomijając oczywiście lądowanie 4 Commando. Ono wyszło wręcz podręcznikowo. Podejrzewam, że do dziś w wielu szkołach wojskowych na Zachodzie jest ono przedstawiane jako przykład świetnie przygotowanej i przeprowadzonej akcji. Niestety, to  jedyna część operacji, która zakończyła się pełnym sukcesem.

Brytyjczycy nie docenili przeciwnika, spodziewali się, że napotkają słabsze umocnienia i niewielki opór, podobny do tego z Saint-Nazaire i to – wraz z brakiem pełnego zaskoczenia - zdecydowało o dramatycznym przebiegu operacji. O ile jednak taktycznie rajd ten okazał się klęską, nie można powiedzieć, że był całkiem bez wartości.

REKLAMA

Niemal całkowite zniszczenie sił bojowych 2. Dywizji Piechoty, ponad 80 zabitych komandosów i ponad 3000 zabitych, rannych lub wziętych do niewoli żołnierzy kanadyjskich (z 4963 biorących udział w akcji), dotkliwe straty alianckiego lotnictwa i sił morskich. Czy można doszukiwać się jakichś  pozytywnych stron tej akcji?

Liczby faktycznie rysują obraz totalnej klęski, zwłaszcza gdy porównamy je ze skalą strat nieprzyjaciela, która był znacznie mniejsza. Szacuje się, że straty osobowe po stronie niemieckiej wynosiły łącznie ok. 600 żołnierzy, w tym ok. 380 zabitych – porównując do samych tylko strat kanadyjskich wnioski nasuwają się same.

Pobojowisko na plaży w Dnieppe - zniszczone czołgi „Churchill” i zabici Kanadyjczycy 

Jeśli jednak spojrzeć na tę operację na poziomie operacyjnym, czy strategicznym, można zauważyć, że wcale nie była klęską w takim rozmiarze, jak wynika to z prostego zestawienia liczb. Alianci dokładnie przeanalizowali tę operację i wyciągnęli z niej kilka ważnych wniosków.

Jakich?

Przede wszystkim usprawnili organizację dowodzenia w powietrzu, uznając wsparcie wojsk lądowych za jeden z priorytetów tego typu akcji. W trakcie lądowania pod Dieppe lotnictwo praktycznie nie miało kontaktu z siłami naziemnymi i odwrotnie. Alianci wyciągnęli z tego cenną lekcję. Oprócz tego wzmocnili również zabezpieczenie kontrwywiadowcze operacji – nie chodzi tu przy tym o agentów niemieckich, z którymi służby brytyjskie radziły sobie dość dobrze, a o zachowanie tajemnicy prowadzonych przygotowań na różnych poziomach dowodzenia.

Wreszcie docenili rolę czołgów typu Churchill. Ich głównym zadaniem w tej operacji było udzielenie wsparcia piechocie czołowo szturmującej o świcie Dieppe z plaży, a następnie pomoc w zajęciu miasta. O ile wiele elementów w tej akcji zawiodło, o tyle koncepcja czołgów bezpośrednio wspierających piechotę zdała egzamin, żaden z Churchill-ów, które wydostały się na brzeg nie został zniszczony w wyniku niemieckiego ognia, to było wynikiem usterek technicznych lub np. bomby lotniczej – co najwyżej udawało się je unieruchomić zniszczeniem gąsienic. Widząc to alianci postanowili rozwijać ich potencjał i włączać do kolejnych akcji.

To samo tyczy się innego specjalistycznego ekwipunku desantowego, inżynieryjnego oraz urządzeń umożliwiających szybsze pokonywanie polowych umocnień i bunkrów, które choćby w Puys pod Dieppe doprowadził do śmierci tak wielu młodych ludzi. O tym, w jaki sposób odrobili lekcję z tej nieudanej akcji, możemy przekonać się, spoglądając na sukces lądowania w Normandii.

Zainteresowała Cię historia brawurowych rajdów morskich? Kup książkę „Saint-Nazaire-Dnieppe 1942”!

Tomasz Jarmoła
„Saint–Nazaire–Dieppe 1942”
cena:
39,90 zł
Wydawca:
Bellona
Rok wydania:
2022
Okładka:
miękka
Liczba stron:
300
Premiera:
13.07.2022
Format:
125x195 [mm]
ISBN:
978-83-111-4086-8
EAN:
9788311140868
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Natalia Pochroń
Absolwentka bezpieczeństwa narodowego oraz dziennikarstwa i komunikacji społecznej. Rekonstruktorka, miłośniczka książek. Zainteresowana historią Polski, szczególnie okresem wielkich wojen światowych i dwudziestolecia międzywojennego, jak również geopolityką i stosunkami międzynarodowymi.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone