Jakub Dziewit – „Aparaty i obrazy. W stronę kulturowej historii fotografii” – recenzja i ocena.

opublikowano: 2015-05-04 05:15
wolna licencja
poleć artykuł:
Historia fotografii nie jest długa, lecz mimo to bardzo problematyczna. Począwszy od momentu powstania, na każdym kroku napotykamy tu dylematy, których rozwiązanie pozostaje w gestii historyka. W rezultacie o fotografii nie da się pisać inaczej, jak tylko arbitralnie i subiektywnie. Tak właśnie robi Jakub Dziewit i chwała mu za to.
REKLAMA
Jakub Dziewit
„Aparaty i obrazy. W stronę kulturowej historii fotografii”
nasza ocena:
7/10
cena:
37,00 zł
Wydawca:
grupakulturalna
Rok wydania:
2014
Okładka:
miękka ze skrzydełkami
Liczba stron:
256
Format:
A 5
ISBN:
978-83-934-0117-8

Framgment książki: Jak wyglądały pierwsze aparaty fotograficzne?

Książka „Aparaty i obrazy. W stronę kulturowej historii fotografii” to pozycja interesująca. Autor podjął się w niej trudnego zadania. Przedmiotem jego badania jest bowiem fotografia w dwojakim rozumieniu tego słowa. Z jednej strony chodzi o czynność obrazowania rzeczywistości (fotografowanie), skutkiem której jest materialne zdjęcie. Z drugiej strony analizuje on samo zdjęcie (fotografię), która, jeśli się tylko chwilę nad tym zastanowimy, ma dosyć niejasny status ontologiczny. Te dwie strony są jak awers i rewers tej samej monety. Wzajemnie się przenikają i determinują. Nie można więc oddzielić ich od siebie bez utraty wielowymiarowości fenomenu, jakim jest fotografia.

Co więcej, Dziewit próbuje to zjawisko pokazać w szerokiej perspektywie kulturowej, co wcale nie ułatwia mu zadania. Dzięki temu jednak czytelnik ma możliwość zobaczenia fotografii z kilku punków widzenia, zyskując jednocześnie cenną świadomość, że ostatnie słowo w tej kwestii nie zostało jeszcze powiedziane i wciąż jest wiele do odkrycia. Autor zdaje sobie sprawę z problemów metodologicznych, jakie implikuje takie podejście do tematu. Z tego względu już na wstępie usprawiedliwia się on z przyjęcia takiej, a nie innej perspektywy poznawczej. Nie możemy więc mieć mu za złe, że podąża on w dużej mierze drogą, którą sam wyznacza, pomijając inne, niekiedy dość istotne rzeczy. Tym bardziej, że nie stara się on przekonać nas, że jego tezy są niepodważalne i obiektywne, co na wielu czytelników działa jak płachta na byka. W zamian za to dostajemy autorski punkt widzenia, z którym możemy się zgadzać lub nie, polemizować, chwalić i wytykać mu błędy. Przejdźmy więc do rzeczy.

Bez wątpienia zaletą tej książki jest zwrócenie uwagi na integralną zależność obrazu i techniki obrazowania, fotografii i aparatu fotograficznego. Nie bez powodu tytuł książki brzmi tak, a nie inaczej. Konsekwencją tej zależności jest próba dostrzeżenia różnicy między zdjęciem a realistycznym malarstwem typu trompe l`oeil, które w momencie wynalezienia fotografii miało charakter wzorcowy, stanowiący o wartości dzieła sztuki. To, do czego próbowali zbliżyć się malarze akademiccy kształcąc się przed długie lata, aparat fotograficzny potrafi dzisiaj zrobić w czasie dużo krótszym od sekundy. Jest to oczywiście efekt rozwoju techniki – u samego początku czas wykonywania zdjęć był o wiele dłuższy. Niemniej jednak efekt był na tyle zaskakujący, że wraz z pojawieniem się pierwszych fotografii Paul Delaroche obwieścił śmierć malarstwa. Choć nie do końca miał rację, to faktem jest, że od tamtego czasu malarstwo bardzo się zmieniło, wyzwalając się z realistycznego paradygmatu przedstawiania i podążając stopniowo w stronę abstrakcji. Fotografia zaś ze względu na swoją dokładność i konkretność odwzorowania rzeczywistości zyskała dużą popularność w nauce i kryminalistyce, co trwa do dziś. Ponadto, relatywnie mały koszt pozyskiwania tych obrazów sprawił, że to, co dla wielu dotychczas było niedostępne, portrety własne i bliskich osób, zyskało powszechny charakter.

REKLAMA
Jakub Dziewit
„Aparaty i obrazy. W stronę kulturowej historii fotografii”
nasza ocena:
7/10
cena:
37,00 zł
Wydawca:
grupakulturalna
Rok wydania:
2014
Okładka:
miękka ze skrzydełkami
Liczba stron:
256
Format:
A 5
ISBN:
978-83-934-0117-8

Framgment książki: Jak wyglądały pierwsze aparaty fotograficzne?

Od tej pory niemal każdy mógł zobrazować swoją twarz, którą zatrzymywał na pamiątkę, bądź dawał komuś w prezencie. W ten sposób fotografia sprzyjała nawiązywaniu i utrzymywaniu relacji społecznych, które z racji dużej odległości i czasu mogły ulec zerwaniu. Z tego samego powodu ma ona swój udział w rozwoju pamięci indywidualnej i społecznej, o ile te dwa aspekty da się w ogóle od siebie oddzielić. Dla historyka pozostaje ona więc ciekawym świadectwem minionego czasu. Jeśli przyjmiemy bowiem, że odwzorowuje ona świat takim, jakim on faktycznie jest, to stanowi ona przeźroczyste okno, przez które historyk może zajrzeć w przeszłość. Współcześnie trudno jednak utrzymać to przekonanie. Krytyka dokumentalnego charakteru fotografii wydaje się obecnie nie do odparcia. Wynikała ona bowiem z bezrefleksyjnej wiary w naukę, która cechowała światopogląd pozytywistyczny. Stworzony zgodnie z prawami przyrody aparat nie kłamie, ponieważ nie ingeruje on w rzeczywistość, ale tylko ją wykorzystuje, na jej własnych zasadach, aby ona sama się zobrazowała. Poza tym fotografia minimalizuje czynnik ludzkiej subiektywności. Rola człowieka sprowadza się do wyboru chwili naciśnięcia spustu migawki. Wszystko, co nastąpi później dzieje się bez jego udziału. Można więc powiedzieć, że to nie człowiek, ale samo Słońce jest fotografem.

REKLAMA

Fotografii nie byłoby bez aparatu fotograficznego. Autor wprowadza nas w ten temat, pozostawiając jednak pewien niedosyt, który możemy, o ile będziemy chcieli, sami wypełnić. Bada on wpływ postępu techniki na powstające obrazy. Ciężkie, gabarytowo wielkie aparaty fotograficzne nie miały tych możliwości jakie pojawiły się wraz z wynalezieniem maszyn, które każdy mógł schować do plecaka i udać się w podróż. Nie bez powodu postacie na pierwszych fotografiach wyglądają tak, jak gdyby były. Jeśli chciały uzyskać swój obraz musiały stać nieruchomo wiele minut, z twarzą pozbawioną wyrazu. Szybko się to zmieniło, a wraz z wynalezieniem aparatów mniejszych i lżejszych, zaczęły powstawać zdjęcia bardziej dynamiczne, nietypowe i chyba też prawdziwsze. Rzeczywistość się zmienia, a fotografia, jeśli tylko chce pozostać jej wierna, także musi ewoluować.

REKLAMA

Przejdźmy do wytknięcia autorowi błędów. Chciałbym zwrócić uwagę na jego przekonanie, że fotografia nie kreuje rzeczywistości, ale tylko pokazuje ją z pewnego punktu widzenia, z określonej perspektywy. Jest to teza, z którą nie mogę się zgodzić. Twierdzę bowiem coś zupełnie przeciwnego. W tym celu chciałbym sięgnąć do teorii Charlesa Sendersa Peirce`a, który – podobnie jak autor książki – zaliczał fotografię do kategorii znaków indeksalnych, czyli takich, w który znaczone i znaczące pozostają w stałym (sztywnym) związku. Najlepszym przykładami tej relacji jest ogień i dym, choroba i gorączka, dzika zwierzyna i jej trop, ja i moje odbicie w lustrze itd. Gdyby fotografia należała do tej kategorii znaków, znaczyłoby to, że świat, który ona pokazuje jest dokładnie taki, jaki jest w rzeczywistości. Tymczasem, żeby się przekonać wystarczy, jak twierdził Umberto Eco, sfotografować lustro. O ile w lustrze mogliśmy się przejrzeć, o tyle w zdjęciu lustra nie możemy tego zrobić. Oznacza to, że fotografia jest interpretacją rzeczywistości, a interpretacja zawsze rzeczywistość zmienia i kreuje. Nie jest ona indeksem, ale ikoną. Nie jest metonimią, ale metaforą. Co więcej, ona nie tylko sama jest kreacją rzeczywistości, ale też tą rzeczywistość zwrotnie kreuje, zmieniając nasze postrzeganie świata.

Moim osobistym i niezbyt merytorycznym zarzutem, o którym być może w ogóle nie powinienem wspominać jest bardzo specyficzne (w moim mniemaniu) poczucie humoru autora, przejawiające się w jego stylu pisania. Po pierwszych dwóch stronach musiałem z trudem przełamywać chęć odłożenia jej na półkę, zniesmaczony pseudodowcipnym sposobem prowadzenia narracji. Dziś biję się w piersi. Dobrze, że tego nie zrobiłem, bo książka warta jest przeczytania. Zresztą to, co mnie zupełnie nie bawi, komuś innemu może się spodobać. Wszystkich czytelników apeluję jednak, by dali książce i jej autorowi szansę, a nie zawiodą się.

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Marcin Smerda
Skończył filozofię na UMCS w Lublinie. Studiował także socjologię i religioznawstwo. Obecnie robi doktorat na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie, w którym zajmuje się problemem fotografii jako obiektu numinotycznego. Interesuje się przede wszystkim filozofią współczesną, zwłaszcza francuską, a także antropologią wizualną. W wolnych chwilach pisze opowiadania i bawi się w krytyka sztuki.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone