Jan Paweł II i Bandera, czyli czy warto pojechać do Lwowa?

opublikowano: 2018-03-20 17:45
wolna licencja
poleć artykuł:
Lwów to miasto nietypowe w każdym calu – to miejsce, gdzie mieszają się różne kultury, a wielka historia przenika do prozy codziennego życia. Jak się tam dostać? Czy to droga wycieczka? Czy jest bezpiecznie? Jak to jest z tym banderyzmem? I w końcu – czy do Lwowa warto w ogóle jechać, choćby na weekend? Ten reportaż postara się odpowiedzieć na powyższe pytania.
REKLAMA

Kierunek wschodni w podróżach był – przynajmniej dla mnie – dosyć egzotyczny. Dotychczas ledwie dwa razy wyściubiłem nos poza strefę Schengen, a że były to wycieczki do Wielkiej Brytanii, to kontrola graniczna szła bardzo szybko. Tym razem miało być nieco inaczej, lecz nie uprzedzajmy faktów.

Protest antyprezydencki pod pomnikiem Tarasa Szewczenki. Mieliśmy szczęście zobaczyć mały wycinek życia politycznego Ukrainy (fot. Alicja Francikowska)

W podróż wybrałem się z narzeczoną i parą naszych znajomych. Nasz plan zakładał, że zanim wybierzemy się na Ukrainę, to spędzimy kilka godzin w Przemyślu (wyruszyliśmy prawie pustym busem z Katowic – a był piątek!). Nie jest to może najwygodniejsze rozwiązanie organizacyjne, ale o Przemyśl zahaczyć warto – miasto jest naprawdę piękne i ma swój unikalny klimat. W ciągu ok. 5 godzin udało nam się przejść po centrum, odwiedzić przemyski zamek i zjeść dobry obiad w restauracji przy rynku, było to więc preludium przed dalszym wojażem.

Opcji na to, by dostać się do Lwowa było kilka. Ciekawym sposobem na ominięcie zbyt długiej kontroli granicznej – o czym dowiedzieliśmy się oczywiście po czasie – był przejazd busem z Przemyśla na przejście, następnie przekroczenie granicy piechotą i złapanie kolejnego busa już na Ukrainie. Logicznie rzecz biorąc, czas wszystkich procedur się skracał, bo kolejka ludzi, o ile w ogóle wówczas tam była, szła mniej mozolnie niż wielokilometrowy ogonek pojazdów. Jeśli nie chcecie jednak robić wycieczki do Przemyśla, to zapewne lepszą alternatywą będzie jazda pociągiem (są połączenia np. z Wrocławia i Warszawy). Plusy – brak konieczności przesiadek, czyli spory komfort z tym związany oraz (podobno) szybsza niż w przypadku samochodów kontrola.

My jednak zdecydowaliśmy się na trzecią drogę, absolutnie najtańszą, bo kosztującą 10 zł od osoby. Skorzystaliśmy z BlaBlaCara, czyli serwisu, na którym można się umówić na wspólny przejazd z obcą osobą, a cały koszt to złożenie się na benzynę. Ten sposób to dla mnie jeden z lepszych dowodów na to, jak zmieniła się mentalność Internautów przez ostatnie kilkanaście lat. W 2005 roku moje pokolenie w szkołach i domach ostrzegano, żeby nie spotykać się z osobami poznanymi w sieci i w ogóle nie podawać żadnych swoich danych. Teraz umawiamy się z nieznajomymi na jazdę autem, a Facebook wie, co lubię jadać i w jakiej knajpie.

Nasz kierowca nie okazał się jednak krwiożerczym mordercą, a wręcz przeciwnie. Radoslav, bo tak mu było na imię, był pierwszym z szeregu przemiłych Ukraińców, jakich przyszło nam spotkać przez ten weekend. Cała, kilkugodzinna podróż upłynęła nam na sympatycznej rozmowie, a nawet na wspólnym seansie filmowym, ale myślę, że to zasługuje na oddzielną część tekstu.

W końcu do Lwowa, czyli przekraczanie granicy

Spod dworca kolejowego w Przemyślu wyruszyliśmy ok. godziny 16. Pierwotnie plan był taki, że granicę będziemy przekraczać w Medyce. Kiedy jednak przyjechaliśmy na miejsce, doznałem pierwszego szoku, a byliśmy przecież jeszcze w Polsce. W życiu, nawet w najgorszych korkach, nie widziałem tak długiego sznura samochodów osobowych, dostawczych, busów, tirów i kto wie, czego jeszcze. Oprócz tego w pewnych miejscach kręciły się masy piechurów (co ważne: nie wszędzie można przekroczyć granicę pieszo, w Medyce akurat było takie przyzwolenie). Trafił się nawet pewien swojski dyskont, któremu szczerze zazdroszczę obrotów przy takiej liczbie ludzi.

REKLAMA

Radoslav, człowiek bez wątpienia doświadczony w podróżach między Polską i Ukrainą, stwierdził, że stanie tu nie ma sensu, bo zajęłoby to nam czas do późnej nocy. Zawróciliśmy więc i skierowaliśmy się na Korczową, gdzie faktycznie panowały pustki w porównaniu z naszym poprzednim podejściem. Nie oznacza to, że poszło lekko – na granicy spędziliśmy dobrze ponad cztery godziny. To były jednak chwile, które bardzo pozytywnie zapisały się w mojej pamięci. Czas oczekiwania umililiśmy sobie m.in. oglądaniem filmu na netbooku – dzieło to opowiadało, skrótowo sprawę ujmując, o walkach wielkich robotów z morskimi potworami, oczywiście z ukraińskim dubbingiem. Było to dla mnie wydarzenie tak abstrakcyjne, że aż miłe. Co jakiś czas ktoś pukał w szybę z pytaniem, czy nie może się z nami zabrać – to pieszy szukający okazji, bo w Korczowej przedostanie się na drugą stronę mogło odbyć się tylko przy użyciu samochodu.

Kontrola nie była jakaś szczególnie uciążliwa – jeśli chodzi o nasze bagaże, to w ogóle nie zostały przeszukane, bo kwestie wywozu z Unii Europejskiej są objęte znacznie mniejszymi restrykcjami niż kwestie wwozu do UE. Szybkie przejrzenie rzeczy, które znajdowały się w bagażniku samochodu – to tyle. Więcej zajęły same kolejki i nabijanie pieczątek do paszportów. Kiedy pani ze straży granicznej je od nas zbierała, z wielkim namaszczeniem odbyła się procedura sprawdzania, czy wszystko pasuje: imię czytane na głos – spojrzenie w twarz – potwierdzenie – następny. Tu ważna porada dla wszystkich – dbajcie o aktualne zdjęcie w paszporcie. Moment, w którym pani ze Straży Granicznej zawiesza na was wzrok przez ułamek sekundy, bo wyglądacie inaczej niż sześć lat temu, jest dosyć stresujący (a przynajmniej taki był dla mnie).

Nie wdając się w więcej szczegółów – w końcu znaleźliśmy się na Ukrainie. Tu od razu nastąpił dla mnie szok kulturowy, bo jak tylko oddaliliśmy się od przejścia, zapadła prawie absolutna ciemność. Droga prowadząca z Korczowej do Lwowa (przypominam: ponad 700 tys. mieszkańców), była praktycznie pozbawiona oświetlenia, a przejeżdżało się przy okazji przez lasy. Drogi również pozostawiały wiele do życzenia, w związku z czym Radoslav musiał czasem mocno manewrować, żeby nie wpaść w większą dziurę. Te lepsze fragmenty – jak mi tłumaczył – zostały wybudowane przy okazji Euro 2012. Niemniej w porównaniu z Polską było naprawdę kiepsko.

No i dotarliśmy do światełka na końcu tunelu, czyli miasta...

Budynek lwowskiej opery robi wrażenie zarówno w dzień, jak i w nocy (fot. Alicja Francikowska).

Lwów – pierwsze wrażenia

Z naszym ukraińskim kompanem rozstaliśmy się w pobliżu opery, więc Lwów od razu przywitał nas swoim najsłynniejszym budynkiem, który bez wątpienia robił wrażenie. Nim jednak zabraliśmy się za zwiedzanie, chcieliśmy dotrzeć do miejsca naszego noclegu. U naszych wschodnich sąsiadów roaming siłą rzeczy nie działa jak w UE, byliśmy więc pozbawieni dokładniejszych funkcji lokalizacyjnych w telefonach (choć można łatwo temu zaradzić kupując po prostu ukraiński starter, oferty potrafią być naprawdę korzystne).

REKLAMA

Polecamy e-book: Paweł Rzewuski – „Wielcy zapomniani dwudziestolecia”

Paweł Rzewuski
„Wielcy zapomniani dwudziestolecia cz.1”
cena:
Wydawca:
PROMOHISTORIA [Histmag.org]
Liczba stron:
58
Format ebooków:
PDF, EPUB, MOBI (bez DRM i innych zabezpieczeń)
ISBN:
978-83-934630-0-8

Nie kluczyliśmy jednak długo. Procedura wyglądała tak, że najpierw musieliśmy opłacić nocleg i odebrać klucze w jednym miejscu i udać się w zupełnie inne. Na początku się mocno zdziwiłem – kamienica do której weszliśmy była bardzo stara, a schody z całą pewnością pamiętały II RP. To nie było jednak nasze miejsce docelowe, a dzięki konkretnym poradom miłej pani z portierni dotarliśmy w końcu do właściwego miejsca naszego pobytu.

Dalej byliśmy w ścisłym centrum, jakieś 5 minut od rynku, a nasze mieszkanie okazało się znajdować w podobnej do poprzedniej kamienicy. Mój poziom obaw wzrastał proporcjonalnie do każdego skrzypnięcia kolejnych stopni, ale… nie było czego się bać. Nie pomyliłem się, pisząc „mieszkanie” – nasza kwatera była naprawdę duża i opiewała w dwie sypialnie wielkości salonu, aneks kuchenny, bardzo przestronny przedpokój i łazienkę. W miejscu gdzie spałem ja z narzeczoną były nawet dwa staromodne fotele (tylko kominka brakowało między nimi).

Problem był taki, że wszystko było urządzone w stylu wschodnio-oligarchicznym, czyli dla mnie kiczowato. Pozłacane klamki, już od drzwi wejściowych, śmiesznie kontrastowały ze starą klatką schodową. Nad wanną mieliśmy kafelki ułożone w motyw, którego centralnym punktem był saksofon. W drugiej sypialni nasi znajomi mieli z kolei… fontannę, przerobioną na donicę. Przy oknach były świeczniki (złote, w kształcie koni), każdy ustawiony – nie wiedzieć czemu, pewnie dla „ozdoby” – w inną stronę. Narzekać jednak nie mogłem, bo mieszkało się bardzo wygodnie, a cena… zaskakiwała.

Widok na kościół Bożego Ciała (fot. Alicja Francikowska)

Ile kosztuje Lwów?

Na długo nim pojechałem do Lwowa, naczytałem się i nasłuchałem od znajomych, że jest to wyprawa niesamowicie tania. Spodziewałem się więc, że ceny będą bardzo atrakcyjne dla turysty z Polski, ale to, co zastałem na Ukrainie, przeszło wręcz moje oczekiwania. Za dwa noclegi w naprawdę dobrym standardzie, rzut kamieniem od rynku, zapłaciliśmy w przeliczeniu… 170 zł za cztery osoby.

Ukraina faktycznie jest dla Polaków pod tym względem niesamowita – podejrzewam, że tańszej wycieczki poza granice naszego kraju się nie uświadczy (no, może na Białoruś). Na swoje potrzeby zabrałem na wycieczkę 200 zł i to z obawą, że będę musiał na miejscu jeszcze coś wymienić. Jednak nic bardziej mylnego – pierwszy raz w życiu miałem za granicą realny problem, żeby zużyć pieniądze, nie zaś oszczędzić. W końcu wróciłem z całkiem pokaźnym plikiem banknotów do domu, bo po prostu nie miałem okazji, by je wszystkie wydać. Teraz rozumiem Niemców, którzy jadą masowo na wakacje do zachodniopomorskiego, gdzie Bałtyk jest tak samo zimny, za to dla nich wszystko jest wielokrotnie tańsze.

REKLAMA

Na co można wydać pieniądze? Np. na dużo dobrego jedzenia, bo miejscowe specjały są naprawdę pyszne. Polecam zwłaszcza znaleźć miejsce, gdzie serwują barszcz – w misce, z pieczywem nałożonym na owo naczynie. Do końca życia zapamiętam też inną zupę – czosnkową, podawaną w chlebie, prawdopodobnie najlepszą, jaką w życiu jadłem. Spożyłem ją w knajpce o nazwie „Kumpel” – wybraliśmy się do niej, ponieważ była ona rekomendowana dla turystów z Polski. Było naprawdę warto.

Lwowiacy

W tym miejscu warto przejść do mieszkańców Lwowa. Przeciętny odbiorca doniesień medialnych w Polsce mógłby pomyśleć, że Lwów to niebezpieczna jama banderyzmu, w której miejscowi nacjonaliści tylko czekają, by zaatakować Polaków przy użyciu noża – taki wizerunek bowiem łatwo mogą zbudować relacje z banderowskich marszów pamięci albo pogrzebów weteranów SS-Galizien.

Sam wybierając się na Ukrainę byłem naprawdę ciekaw, jak to faktycznie będzie. Nie nastawiałem się źle, mając w pamięci, że dla turystów np. z zachodniej Europy Polska też może wydawać się niebezpieczna, a to stereotyp krzywdzący. Co prawda przebywałem tylko w tej reprezentatywnej części Lwowa, więc nie mogę ręczyć np. za dzielnice na obrzeżach (o nich jeszcze wspomnę), ale część centralna, nawet późno w nocy jest jak najbardziej bezpieczna. Nie wydarzyło się ani pół ekscesu przez cały nasz pobyt.

Na pewno duży w tym udział mają właśnie mieszkańcy. Ukraińcy, jakich spotkaliśmy na swojej drodze okazali się bardzo mili i pomocni. Wielkim plusem wycieczki do Lwowa jest to, że można się dogadać z każdym – bez problemu. W barach czy sklepach obsługa często mówi po polsku, a jeśli nie, to podstawową komunikację załatwia rozmowa polsko-ukraińska. Tylko raz nie mogliśmy się dogadać tymi drogami z kelnerką i wtedy przeszliśmy po prostu na angielski. Lwów to naprawdę dobra zagraniczna wycieczka, jeśli języki obce nie są czyjąś specjalnością.

Serdeczność miejscowych nie wynika tylko z pracowniczego obowiązku. Najlepszym tego przykładem była nasza podróż na dworzec PKS, kiedy mieliśmy wracać już do domu. Oczywiście się pogubiliśmy i wysiedliśmy dwa przystanki za wcześnie, co miało duże znaczenie, bo dystans na piechotę był spory, a czas nas gonił. Kierowca, który wiedział, że chcieliśmy się dostać na dworzec, widząc nas idących poboczem zatrzymał na środku drogi autobus i zawołał nas z powrotem, pokazując na palcach, że jeszcze dwa przystanki dzielą nas od celu. W Polsce – nie do pomyślenia, a przynajmniej takie są niestety moje doświadczenia z kierowcami wszelkiej maści.

Papier toaletowy z wizerunkiem Władimira Putina. Taką pamiątkę można było kupić w prawie każdym sklepie.

OUN-UPA i tożsamość Ukrainy

Choć miejscowi są sympatyczni i nie gloryfikują co 10 sekund Bandery, to trzeba zaznaczyć, że pamięć o UPA jest w niektórych miejscach akcentowana. Przejawia się to przede wszystkim w gadżetach sprzedawanych w sklepach z pamiątkami – magnesy z Banderą, wpinki z Szuchewyczem, t-shirty z czerwono-czarnymi motywami (zapamiętałem zwłaszcza bluzkę damską z motylkiem, którego jedno skrzydełko było niebiesko-żółte, a drugie właśnie czerwono-czarne). Dla polskiego turysty rzuca się to w oczy i może wywołać wiadomy dyskomfort.

REKLAMA

Z kolei w przestrzeni publicznej rozumianej jako ulice czy place w centrum miasta nie odnotowałem np. banderowskich flag, co jest na pewno mądrym zabiegiem ze strony włodarzy, jeśli nie chcą zniechęcać licznych polskich turystów (dopiero jakiś tydzień po naszym wyjeździe przed ratuszem pojawiła się owa flaga z powodu jakiejś historycznej rocznicy – reakcje nad Wisłą nie wymagają chyba przytaczania). W zasadzie taką flagę widziałem tylko w jednym miejscu – w greckokatolickim kościele.

To była dla mnie najlepsza alegoria Ukrainy. Weszliśmy do świątyni akurat, gdy odbywała się tam msza. W lewej nawie bocznej znajdowało się miejsce pamięci poświęcone żołnierzom poległym w wojnie w Donbasie, a także swoisty ołtarzyk ku pamięci OUN-UPA. Znalazł się on dokładnie na przeciwko wizerunku modlącego się Jana Pawła II, który był umieszczony w nawie prawej.

Lubisz czytać artykuły w naszym portalu? Wesprzyj nas finansowo i pomóż rozwinąć nasz serwis!

Przy pchlim targu na ul. Podwale postawiono budkę-kawiarnię. Ogrzaliśmy się tam przez chwilę i mogliśmy poobserwować miejscowych.

Sceneria ta sprawiła, że poczułem się trochę zagubiony w otaczającej rzeczywistości, ale w tym samym momencie zdałem sobie sprawę, jak wiele różnych modeli tożsamościowych miesza się w tej części Ukrainy. Z jednej strony mamy to wspomniane hołubienie różnymi gestami nacjonalizmu spod znaku UPA, z drugiej strony w niektórych miejscach można było się poczuć jak w Polsce. Lwów zachował bowiem wiele ze swego polskiego charakteru: na budynkach można zobaczyć wciąż napisy po polsku, w kościołach tablice upamiętniają ich polskich fundatorów, a papieża Polaka ujrzycie co najmniej kilka razy.

To, co rzuca się w oczy, to wyraźna prounijność tutejszych Ukraińców. Flagi Unii Europejskiej pojawiają się często i gęsto, powiewając na masztach tuż obok tych błękitno-żółtych, co jest o tyle dziwne, że Ukraina oczywiście nie należy do UE, a wręcz jest bardzo daleko od akcesu ze względu na swoją skomplikowaną sytuację polityczno-gospodarczą. Gdyby to zależało od samych chęci, nasi sąsiedzi już dawno znaleźliby się w Unii.

Co zwiedzić we Lwowie?

Skoro już nieco wspomniałem o aspektach historycznych, warto w końcu przejść do tematu „co zobaczyć we Lwowie”. Nie mam bowiem wątpliwości, że polski turysta jeździ do Lwowa właśnie ze względu na historię miasta i obfitość jego zabytków. Niestety, moja lista miejsc do zwiedzenia będzie relatywnie krótka i z pewnością mocno niekompletna – de facto spędziłem z moimi towarzyszami podróży jedynie 1,5 dnia we Lwowie, więc siłą rzeczy musieliśmy ominąć wiele miejsc czy zabytków. Z chęcią jednak podzielę się wrażeniami z tego, co sam miałem okazję obejrzeć.

REKLAMA

Naturalnie pierwszym punktem zwiedzania jest dostanie się do ścisłego centrum miasta i rynku, wokół którego znaleźć można zapewne liczone w setkach kawiarnie, knajpki i restauracje. Znajduje się tu budynek robiącego wrażenie ratusza, którego niewielka część jest przeznaczona na punkt informacji turystycznej. Gorąco zachęcam w to miejsce zajrzeć – można tam otrzymać darmową mapkę centrum Lwowa, a pracująca tam pani odpowie z przyjemnością na wasze pytania dot. zwiedzania oraz dojazdów (jakże by inaczej – po polsku). Tutaj kupicie też bilety na komunikację miejską i przewodniki.

Z rynku polecam wyruszyć śladem pobliskich świątyń – a jest ich naprawdę dużo. My odwiedziliśmy m.in. bazylikę Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, kościół Bożego Ciała i kościół św. Piotra i Pawła – każde z tych miejsc było zachwycające, a ołtarze, rzeźby i zdobienia naprawdę zapadały w pamięć. Jeśli ktoś interesuje się architekturą sakralną, to Lwów będzie dla niego rajem.

Będąc w tych rejonach warto choćby z ciekawości zajrzeć na pchli targ przy ulicy Podwale. To miejsce było w moim odczuciu urocze, w pewien sposób sentymentalne. Na kocach, kartonach, foliach i płachtach miejscowi sprzedawcy wystawiają tu najróżniejsze książki (i trochę bibelotów). Nowe i stare? Po polsku i ukraińsku? O Stanisławie Auguście Poniatowskim i o silnikach samochodowych? Tutaj znajdzie się książki w każdym z tych rodzajów. Całkiem często widziałem też nowe wydania „Mein Kampf” w miejscowym języku. Tak byłem zaabsorbowany przeglądaniem całego tego dobrobytu, że dopiero po dłuższej chwili zobaczyłem kilkumetrowy pomnik na środku placu.

Niedaleko znajduje się „Dom Legend”, kilkupiętrowa restauracja, którą nieco ciężej podpiąć pod zwiedzanie śladami historii, ale na pewno warto ją odwiedzić. Każdy z pokoi znajdujących się w tym budynku poświęcony jest jakiejś „legendzie” związanej z miastem – mamy więc tematyczne pomieszczenia lwowskich Lwów czy tutejszej rzeki Pełtwi. To dobre miejsce na spędzenie wieczoru, zjedzenie galicyjskich specjałów i napicie się białego piwa. Gdy wejdzie się na dach, można zobaczyć panoramę Lwowa i zrobić sobie zdjęcie w... starym samochodzie. Cały ten przybytek jest utrzymany w konwencji humorystycznej.

Po zmierzchu polecam przejść się główną ulicą miasta – Prospektem Swobody (Aleją Wolności), od pomnika Adama Mickiewicza (kolejny wyraźny polski akcent), obok pomnika Tarasa Szewczenki aż pod wspomnianą już przeze mnie operę. Pięknie podświetlony gmach jest bardzo miłym widokiem na zakończenie dnia.

Wzruszający moment: odkrywamy groby powstańców styczniowych i żołnierzy czasu I wojny światowej.

Cmentarz Łyczakowski i Cmentarz Orląt

Na oddzielną część tekstu zasługuje Cmentarz Łyczakowski. Po pierwsze dlatego, że moim zdaniem odwiedzenie go to wycieczka na cały dzień, albo i dwa dni. Po drugie dlatego, że jest to miejsce absolutnie wyjątkowe.

Z rynku na Łyczakowski najłatwiej dostać się tramwajem – wysiada się pod bramą cmentarza. Powiedzieć, że to duża nekropolia, to jak nic nie powiedzieć – jest olbrzymia, największa, jaką w życiu widziałem. Nasza grupka miała dodatkowy walor estetyczny – wszystkie groby pokryte były grubą warstwą śniegu, co utrudniało poruszanie się, ale sprawiało, że zwiedzanie było jeszcze bardziej niezwykłe.

REKLAMA

Nagrobki są i bardzo stare, i relatywnie nowe, np. z lat 70. Napisy na nich są mieszane – polskie, ukraińskie, zauważyłem też kilka niemieckich. Teoretycznie mógłbym powiedzieć, że popełniliśmy błąd – nie udaliśmy się bowiem w część najbardziej reprezentatywną, m.in. z nagrobkiem Marii Konopnickiej. W zamian za to odkryliśmy inne niezwykłe miejsca – np. fragment, na którym spoczywali powstańcy styczniowi. Już samo to było dosyć poruszające, ale najważniejsze miało jeszcze nadejść.

Autonomiczną częścią Cmentarza Łyczakowskiego jest Cmentarz Obrońców Lwowa, powszechnie znany jako Cmentarz Orląt Lwowskich. To miejsce, gdzie w każdą stronę ciągną się szeregi jednakowych, jasnych krzyży przepasanych biało-czerwonymi wstążkami. Kontrastują z nimi czarne tabliczki, na których wypisano informacje o poległych. W przytłaczającej większości mogił, jakie widziałem, spoczywali ludzie bardzo młodzi, lub wręcz nastolatkowie. Ten widok – ogrom grobów młodzieży, po prostu zapiera dech w piersiach.

Polecamy e-book Michała Przeperskiego „Gorące lata trzydzieste. Wydarzenia, które wstrząsnęły Rzeczpospolitą”:

Michał Przeperski
„Gorące lata trzydzieste. Wydarzenia, które wstrząsnęły Rzeczpospolitą”
cena:
Wydawca:
PROMOHISTORIA [Histmag.org]
Liczba stron:
86
Format ebooków:
PDF, EPUB, MOBI (bez DRM i innych zabezpieczeń)
ISBN:
978-83-934630-3-9

Książkę można też kupić jako audiobook, w tej samej cenie. Przejdź do możliwości zakupu audiobooka!

W pewnym momencie razem ze znajomym zatrzymaliśmy się przy niewielkim pomniku, który także wyglądał jak grób, z umieszczonym na nim ozdobnym mieczem. Jako, że znajomy jest Brazylijczykiem, wziąłem na siebie bardzo przyjemną rolę tłumaczenia mu zawiłości dziejowych związanych z tym miejscem. Wtedy wydarzyła się rzecz wzruszająca i smutna jednocześnie: podszedł do nas starszy pan...

Okazało się, że jest Polakiem i rdzennym lwowiakiem, członkiem miejscowego stowarzyszenia, które zajmuje się opieką nad cmentarzem. Był początkowo bardzo podejrzliwy, bo jak się okazało, istnieje wciąż obawa o to, że ktoś postanowi zdewastować nekropolię, albo skuć pomniki. Kiedy więc zobaczył nas z daleka, rozmawiających nad owym mieczem, nieco się przestraszył. Tacy ludzie jak on, wespół z miejscową policją, muszą wiecznie pilnować, czy nie dzieje się coś złego.

Kiedy już zapewniliśmy go, że nie mamy złych zamiarów, zaczął opowiadać nam o cmentarzu i jego historii. Na koniec wpuścił nas do znajdującej się nieopodal kaplicy – w środku zastaliśmy m.in. biało-czerwone szarfy, które pozostawiali tu kolejni prezydenci Polski na pamiątkę swojej wizyty oraz wielki wieniec z kwiatów w podobnych barwach, którego centralnym punktem był biały orzełek.

Uwielbiam wydarzenia takie, jak tamto. Spotkanie tego człowieka, zupełnie przypadkowe, było czymś niezwykłym – mieliśmy bowiem okazję zobaczyć osobę, o której z całą pewnością można powiedzieć, że jest strażnikiem pamięci.

Cmentarz Orląt...

Inna twarz miasta i powrót

REKLAMA

Nie mieliśmy niestety dwóch dni na przechadzkę po Cmentarzu Łyczakowskim, czego żałuję, ale i tak ta wyprawa zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Ostatniego dnia zahaczyliśmy jeszcze o pałac Potockich, niestety z braku czasu nie zdecydowaliśmy się na zwiedzanie wnętrz. Jeśli w środku prezentuje się tak okazale, jak na zewnątrz (a podejrzewam, że tak jest), to z całą pewnością wart jest dokładniejszej wizyty.

Jak w każdym mieście świata, są także i we Lwowie miejsca brzydkie. Poznaliśmy je, kiedy musieliśmy wyjechać daleko poza stare miasto w poszukiwaniu dworca autobusowego. Znajdował się on bowiem w typowo postsowieckiej dzielnicy, gdzie szaro-bure blokowiska dominowały nad krajobrazem.

W tym miejscu najbardziej odczułem to, co gdzieś w tle przemykało od czasu do czasu – że Ukraina to państwo dużo biedniejsze od Polski. Wygląda jak nasza ojczyzna we wczesnych latach 90., tuż po transformacji, a przynajmniej takie porównanie przychodzi mi do głowy. Świadczą o tym te socrealistyczne, zaniedbane dzielnice, niewyremontowane stare budynki, dziurawe drogi i fatalna komunikacja miejska.

Nie polecam jeździć po Lwowie autobusami – choć lepszym słowem będą tu „marszrutki”, bardzo ciasne, często stare i wiecznie zapełnione ludźmi. Dużo lepszą opcją są tramwaje, na które z jakichś powodów decyduje się mniej ludzi. One również pochodzą z czasów Związku Radzieckiego, ale ja nie narzekałem, bo podobny tabor wciąż spotykam w Polsce. Różnica jest taka, że u nas wagony są co jakiś czas remontowane – tam, zdaje się, niekoniecznie. A już absolutnym powrotem do przeszłości są kasowniki, które są ręczne – trzeba włożyć w nie bilet i samemu skasować poprzez zrobienie dziurek. Dla mnie to kosmos, ponieważ ja w swoim życiu korzystałem jedynie z automatycznych. Największym minusem jest jednak brak rozkładów na przystankach – jak przyjedzie, to przyjedzie.

Sam powrót do kraju jest nieco bardziej uciążliwy, a to dlatego, że kontrole dla wjeżdżających w kierunku Unii są dużo bardziej szczegółowe. Bagaże są prześwietlane, a lista zabronionych rzeczy jest dłuższa – nie można wwozić np. mięsa i przetworów mlecznych, istnieją też ograniczenia ilościowe na papierosy i alkohol. Ostatecznie jednak udało nam się przejechać w czasie tylko o jakąś godzinę dłuższym, niż poprzednio. Radoslav nas nastraszył, że zdarza się czekać czasem nawet po kilkanaście godzin, na szczęście ta wątpliwa przyjemność nas ominęła.

Poza centrum Lwowa jest... inaczej (fot. Alicja Francikowska)

Czy warto?

Czy warto jechać do Lwowa? Myślę, że to, co dotychczas napisałem, określiło już sprawę dosyć jasno. Lwów to fantastyczne miejsce, a jeśli ktoś interesuje się historią – jest to dla niego wycieczka obowiązkowa. Miasto pozostawia po sobie niezwykłe wrażenie – mieszankę pięknych widoków, ciekawych miejsc, polskiej nostalgii i ukraińskiej teraźniejszości. Ta podróż była czasem dziwna, czasem uciążliwa, ale na pewno warta każdej sekundy.

We Lwowie spędziłem jeden z lepszych weekendów życia – i szczerze polecam takie weekendy innym. A najlepiej polecam spędzić tam kilka tygodni, bo jestem pewien, że Lwów ma setki warstw, których nie mogłem odkryć w tak krótkim czasie.

Polecamy e-book Pawła Rzewuskiego „Wielcy zapomniani dwudziestolecia cz.2”:

Paweł Rzewuski
„Wielcy zapomniani dwudziestolecia cz.2”
cena:
Wydawca:
PROMOHISTORIA [Histmag.org]
Liczba stron:
59
Format ebooków:
PDF, EPUB, MOBI (bez DRM i innych zabezpieczeń)
ISBN:
978-83-934630-1-5
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Paweł Czechowski
Ukończył studia dziennikarskie na Uniwersytecie Śląskim. W historii najbardziej pasjonuje go wiek XX, poza historią - piłka nożna.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone