Michał Jagiełło: taternictwo to pęd twórczy i wyzwanie

opublikowano: 2015-07-27 09:57
wolna licencja
poleć artykuł:
Co jest tak fascynującego w górach, że przyciągają kolejne pokolenia? Jak powiedzieć „stop” podczas wyprawy? Czy turyści w polskich Tatrach są dziś mniej odpowiedzialni niż kiedyś? Te i inne pytania zadaliśmy Michałowi Jagielle, pisarzowi i taternikowi, autorowi książki „Wołanie w górach”. Niektóre z pytań zaproponowali czytelnicy naszego portalu.
REKLAMA

Tomasz Leszkowicz: Czy bycie taternikiem, człowiekiem gór, może być stylem życia?

Michał Jagiełło – ur. 1941, pisarz i taternik. Ukończył polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, od lat 60. ratownik Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, w latach 1972-1974 Naczelnik TOPR. Wiceminister kultury w kilku kolejnych rządach po 1989 r., dyrektor Biblioteki Narodowej (1998-2007). Autor m.in. powieści ([ Hotel klasy Lux ], 1978; Bez oddechu , 1981), zbiorów opowiadań (tryptyk: Trójkątna turnia , Za granią grań , Jawnie i skrycie 1996-2000), tomików wierszy ([ Goryczka, słodyczka, czas opowieści ], 2007; Zszywanie – w ucieczce , 2012) oraz prac historycznych ([ Gałązka kosodrzewiny. Najdawniejsze wypadki tatrzańskie w piśmiennictwie polskim ], 1999). Miłośnikom gór znany najbardziej z wielokrotnie wznawianej pracy Wołanie w górach. Wypadki i akcje ratunkowe w Tatrach (ostatnie wydanie: Iskry 2012).

Michał Jagiełło: W moim przypadku to jest chyba więcej niż styl życia i styl bycia. Często słyszę pytania, zadawane prywatnie lub na spotkaniach autorskich, dlaczego to robię i co w tych górach właściwie takiego jest. Mówię wtedy o tym, co kiedyś zrozumiałem: że najbliżej jakiejś prawdy będziemy, jeśli przyjmiemy kategorię osobowości artystycznej i działania artystycznego. Jeśli uznamy wszystkie pasje za działalność twórczą, mniej będą nas dziwiły. Ktoś pisze, komponuje, ktoś zajmują się nauką, ktoś inny popularyzowaniem nauki, ktoś lubi przebywać nad wodą. A ktoś lubi góry. Oczywiście, w każdej działalności artystycznej jest ogromne zróżnicowanie. Jeśli byśmy na przykład pozostali w obszarze literatury, to ktoś klepie sobie banalne rymowanki, bo ma taką potrzebę, ktoś pisze ambitny wiersz, ktoś poważny poemat. Ktoś komponuje „tratatata tratatata”, bardzo popularny kawałek, a ktoś komponuje utwór, który grają orkiestry symfoniczne. Ja natomiast, z jakichś niepojętych dla mnie powodów, w bardzo młodym wieku zostałem sieknięty, mówiąc takim żargonem, przez góry. I tak zostało.

T.L.: Jak wyglądało to sieknięcie?

M.J.: Gdy miałem osiem lat, starsza ode mnie o pięć lat siostra Ela zorganizowała razem ze swoimi rówieśniczkami i rówieśnikami na zakończenie szkoły podstawowej wycieczkę. Pochodzę z maleńkiej wioski Janikowice, trzydzieści pięć kilometrów na północny wschód od Krakowa, siedem kilometrów od Racławic, tych kościuszkowskich, czyli żadnych gór tam nie ma – są pagórki a w ogóle to żyzna ziemia. I zorganizowano wycieczkę do Ojcowa i Pieskowej Skały. I tylko dlatego, że w tej kawalkadzie, bo jechaliśmy wozami, znalazł się nasz ojciec, nasz wóz, nasze dwa konie, nasz chleb, masło i kiełbasa, całe towarzystwo piętnasto- i szesnastoletnich panien i kawalerów zgodziło się, żeby ośmioletni smark gdzieś tam przycupnął z tyłu wozu na wiązce słomy. I gdy tak po prostu jechałem – pamiętam ten moment szoku – zobaczyłem Maczugę Herkulesa! Nie wiedziałem, że to się tak nazywa, potem się dowiedziałem. Nie powiedziawszy nic ani siostrze, ani ojcu, jak tylkośmy się zatrzymali w Ojcowie, wyrwałem się i pobiegłem, ile tylko starczało mi sił, bardzo stromym lasem, bo zobaczyłem po raz pierwszy w życiu takie białe skały.

Nie mogłem zapomnieć tego jeszcze kilka dni później. Pamiętam, że obradlaliśmy z ojcem ziemniaki – a to się wtedy robiło jednym koniem ciągnącym płóżek – i mój tato świętej cierpliwości nie wytrzymywał i mówi do mnie „Jędrek (na drugie mam Andrzej)! Co się z tobą dzieje? Kuń kopytami depcze rośliny, źle go prowadzisz”. A ja stale myślałem o tych górach. I któregoś dnia nad ranem obudziłem się i usłyszałem, że babcia Frania, mama mojej mamy, popłakuje, i słyszę jak mówi „Oj Maryś, Maryś, coś nam chłopoka na tej wycieczce odmienieło”.

REKLAMA
Maczuga Herkulesa i zamek w Pieskowej Skale (fot. Łukasz Śmigasiewicz, opublikowano na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Poland).

T.L.: „Odmienieło” jak widać na dobre. Jak to Pan dalej w sobie rozwijał?

M.J.: Zacząłem szukać książek o górach. U nas w domu była „Trylogia”, był „Pan Tadeusz”, ba, proszę sobie wyobrazić że były nawet roczniki „Tygodnika Ilustrowanego” z 1870 r., na którym praktycznie uczyłem się czytać. I kiedy trafiłem do Zielenic do pierwszej klasy, przez parę miesięcy funkcjonowałem jako małpka, którą się kierownik szkoły popisywał, bo byłem dość dobrze wprowadzony w wojnę francusko-pruską. Ale o górach niczego nie znalazłem. Dopiero jak trafiłem do liceum ogólnokształcącego w pszeniczno-buraczanym historycznym miasteczku Proszowice pod Krakowem, to tak się zdarzyło, że moim wychowawcą został matematyk, profesor Bronisław Latowski, człowiek wydaje się bardzo ważny dla mnie w tym wątku górskim. Otóż okazało się, że był miłośnikiem gór, zapalonym turystą – i miał bogatą literaturę. To u niego po raz pierwszy zapoznałem się z teksami Mieczysława Karłowicza i Mariusza Zaruskiego. O wypadkach górskich dowiedziałem się też w Proszowicach.

T.L.: Czytał Pan o górach i wreszcie Pan w nie ruszył...

MJ: Ponieważ nasz wychowawca organizował wycieczki i widział, że dla mnie te góry są tak ważne, proszę sobie wyobrazić, któregoś roku przyjechał do moich rodziców i przekonał ich, żeby mi pozwolili wyjechać na ten obóz. A to nie było standardem na wsi, gdzie dzieci powinny w wakacje pracować przy żniwach. I dzięki niemu pierwszy mój nocleg w górach i w górskim schronisku to był Beskid Wyspowy i Leskowiec. Tak się też złożyło (kolejny z wielu takich zbiegów okoliczności!), że tam właśnie poznałem wybitnego człowieka gór, Władysława Krygowskiego, autora książek, działacza PTT i potem PTTK i redaktora naczelnego „Wierchów”. Przedstawił mnie mój wychowawca: powiedział, że tu jest taki chłopak, Michał, który jest bardzo górami zainteresowany – i po wielu latach, gdy stałem się współpracownikiem „Wierchów”, przypomniałem redaktorowi to wydarzenie.

I tak się zaczęło. Gdy trafiłem 1 października 1959 roku na polonistykę na Uniwersytet Jagielloński, stojąc w długiej kolejce po indeks i skierowanie do Domu Studenckiego „Żaczek”, spotkałem eterycznego blondyna z Zaklikowa w Ziemi Lubelskiej. On nazywał się Leszek Długosz, a ponieważ ja się nazywam, jak się nazywam – no to co? Zamieszkaliśmy razem w pokoju. A ponieważ Leszek już wtedy śpiewał i bardzo szybko nawiązał kontakt i z Klubem pod Jaszczurami, i z Piwnicą pod Baranami, i z Kabaretem Cyrulik Akademii Medycznej, gdzie śpiewała Ewa Demarczyk, miałem właściwie do wyboru: albo zapaść w ten ciąg artystyczno-kabaretowo-klubowy, albo jednak szukać ciągu górskiego. I zacząłem szukać ciągu górskiego, bardzo szybko zostałem członkiem Studenckiego Koła Przewodników Górskich, z którego wyrosło bardzo wielu zasłużonych ludzi gór, zacząłem chodzić po grotach, zacząłem uczyć się wspinaczki. Mój pierwszy partner wspinaczkowy, Janusz Śmiałek, był matematykiem z Nowego Sącza, później doktorem, pracownikiem naukowym Akademii Górniczo-Hutniczej, wybitnym speleologiem i znakomitym, mądrym taternikiem. Wstawaliśmy bardzo wcześnie, jedliśmy jakąś kanapkę i łapaliśmy pierwszy autobus, który zatrzymywał się na przystanku przy Muzeum Narodowym w Krakowie, jadący w stronę Skałek Krzemionek, tak zwanych Skałek Twardowskiego. Tam jak małpy uczyliśmy się wspinania, również wspinaczki hakowej. Potem czym prędzej wracaliśmy do siebie, prysznic, śniadanie i na zajęcia. Tego z życiem kabaretowym i z wracaniem do domu nad ranem nie dałoby się pogodzić.

REKLAMA

Polecamy książkę „Wołanie w górach. Wypadki i akcje ratunkowe w Tatrach”:

Michał Jagiełło
„Wołanie w górach. Wypadki i akcje ratunkowe w Tatrach”
cena:
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
848
Format:
145 x 200 mm
ISBN:
978-83-244-0188-8

Czytelnicy Histmag.org: Czy w Tatrach nadal są miejsca, które dla takich miłośników wspinaczki są wyzwaniem?

M.J.: Okazuje się, że Tatry są tak pojemne, że dają możliwości kolejnym pokoleniom. Po pierwsze, w pewnym momencie metody asekuracji i sam trening wspinaczkowy, choćby na sztucznych ściankach, ogromnie się rozwinął. Kiedyś drogi taternickie pokonywane były przez zdobywców, a potem przez następnych, którzy tam chodzili, techniką hakową, to znaczy co pięćdziesiąt, sześćdziesiąt centymetrów wbijało się w szczelinę hak, wieszało się tak zwane ławeczki – no i tak dalej, od haka do haka. Nie można zresztą było pozwalać sobie na zbyt wiele, bo i liny nie były wtedy takie wytrzymałe. Inaczej się więc nie dało. Aż w końcu nastał czas odhaczania: te fragmenty, które poprzednicy robili, wisząc od haka do haka, zaczęto pokonywać klasycznie. Po pierwsze – ogromne to pole do popisu dla tych świetnie wytrenowanych, wygimnastykowanych, no a poza tym, wie Pan – jeśli jakaś ściana ma czterysta metrów wysokości (różnicy wzniesień) i powiedzmy dwieście pięćdziesiąt metrów szerokości, to ileż tam dróg można wstawić jedna koło drugiej. Kolejny wątek to pierwsze przejścia zimowe. Tak samo: i hakowo, i klasycznie. No i wyszukiwanie rejonów, które były przez moje pokolenie omijane, choćby w Tatrach Zachodnich: kolejni ludzie przyszli i powiedzieli: „No dobrze, to spróbujmy coś na tych zerwach Czerwonych Wierchów”. Nawiasem mówiąc, ja w tej chwili należę do tych seniorów, ale swego czasu z moim partnerem, malarzem od wielu lat mieszkającym w Paryżu, Markiem Szczęsnym, zimą zrobiliśmy nową drogę na Wielkiej Turni w Czerwonych Wierchach. Czyli tych możliwości jest po prostu wiele. No a poza tym, proszę Pana – świat otwarty. Nie jest tak, że człowiek się trzęsie, czy dadzą paszport, czy nie dadzą.

REKLAMA
Czerwone Wierchy (fot. Hubert Waguła, opublikowano na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 4.0 International).

Czytelnicy Histmag.org: Jak powiedzieć stop podczas takiej wyprawy, by powstrzymać ambicję, która staje się ryzykowna?

M.J.: Nie ma tu oczywiście prostej recepty, każdy rozwiązuje to po swojemu. To jest ryzykowne, powiedziałbym, że z definicji rzecz traktując. Każde poruszanie się w górach, czyli w terenie stromym, jest ryzykowne, nawet na turystycznej trasie. Jak zresztą zbadali to moi przyjaciele Adam Marasek i jego syn Jędrek, obaj z TOPR-u, najwięcej osób zginęło na krótkim odcinku, na którym taka ścieżka turystyczna jak Orla Perć trawersuje Świnicę od południa. Szczegółowo rzecz ujmując, ścieżka jest poprowadzona poziomo pod zerwami Niebieskiej Turni, ale poniżej tej ścieżki też jest zerwa. Zresztą to tam zginął, nie wiadomo dlaczego, Józef Szaniawski, którego znałem. Różniliśmy się politycznie, ale łączyły nas Tatry, więc jak już nie dało się rozmawiać o sprawach polityczno-społecznych, to wtedy Józek mówił: „Dobra, dobra, Naczelniku, to teraz porozmawiajmy o górach” i ja na to bardzo chętnie przystawałem. A co dopiero mówić o wspinaniu? Zimą dochodzą jeszcze zagrożenia lawinowe.

Tak się zdarzyło, że latem 1975 roku byłem w Pamirze na siedmiotysięczniku zwanym kiedyś Pik Kaufmana, bo tak nazywał się gubernator tego rejonu w czasach carskich, a potem, proszę o wybaczenie, Pik Lenina (teraz nazywa się inaczej). Jak go zwał, tak go zwał, ważne, że można tam było pojechać bez dolarów i że miał 7134 metry. Znalazłem się tam w świetnej ekipie, na sprawdzianie wysokościowym. Wyszliśmy, w czternaście dni od wyjazdu z Warszawy byliśmy na szczycie siedmiotysięcznika. To bardzo szybko – okazało się, że nasze organizmy, prawie wszystkich, dobrze znoszą wysokość i że szybko się aklimatyzujemy. Potem prawie wbiegliśmy na sześciotysięcznik. I tam, na tzw. Cebulowej Polanie, na wysokości 4500 metrów, gdzie była baza, nagle mówię moim partnerom: „Słuchajcie, panowie, bawcie się dalej, będę was wspierał, na ile to możliwe, ale ja rezygnuje”. To było dla wszystkich kompletnym zaskoczeniem. Nie dość, że byłem niezły w tych górach, że mój organizm adaptuje się do niedotlenienia, to jeszcze wtedy akurat pełniłem społecznie ważną funkcję wiceprezesa do spraw sportowych Polskiego Związku Alpinizmu. A przecież Andrzej Zawada zaczynał rozkręcać te polskie wyprawy w Himalaje i Karakorum. Dlaczego to zrobiłem? Uznałem widocznie, że wystarczą mi Tatry, i to nie wyczynowo.

T.L.: Zwyciężyła ostrożność?

M.J.: No tak, ale przecież wcześniej, w 1972 roku, z moimi partnerami: wybitnym alpinistą Tadeuszem Piotrowskim, autorem książek o górach, który zginął potem na K2, oraz świetnym fizykiem z Gdańska Jerzym Milewskim, jedną z ważniejszych postaci „Solidarności” i założycielem Biura Koordynacyjnego w Brukseli, jeszcze taki ostrożny nie byłem. Tadeusz miał żonę i małą córeczkę, Jurek żonę w zaawansowanej ciąży, ja miałem żonę w zaawansowanej ciąży. I wymyśliliśmy wtedy, że poprowadzimy nową drogę w Alpach w Szwajcarii na północnej ścianie Dent d'Herens przez zerwy seraków (obrywów lodowych). Piekielnie niebezpieczne. Proszę Pana, dwa tygodnie czekaliśmy na lodowcu, a wyjątkowo było niestety ciepłe lato, tak że nawet w nocy te seraki żyły i urywało się z nich co jakiś czas. I dopiero jak wreszcie przymarzło, weszliśmy w tę ścianę i w półtora dnia poprowadziliśmy tę ryzykancką drogę. Ledwośmy wrócili, a żona Jurka, Nina, urodziła synka Michała, a moja żona Hania naszą córeczkę Kasię. To była z naszej strony właściwie skrajna nieodpowiedzialność. Ale ten pęd – być twórcą, być artystą, zrobić coś nowego – był widać taki, że po prostu potrafiliśmy to robić. No i minęły trzy lata i ja mówię „nie”. Czy dlatego, że już mieszkałem w Warszawie, że już wtedy zaczęły ukazywać się moje pierwsze książki, zobaczyłem, że mogę się realizować twórczo i nie tylko w górach?

REKLAMA
Północna ściana Dent d'Hérens (fot. Nick l'Ermite, opublikowano na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Unported).

Janusz Onyszkiewicz, wybitny grotołaz i taternik, po ciężkich przeżyciach – jego pierwsza żona zginęła w jaskini w Gruzji, druga w czasie ataku szczytowego na Annapurnę – też potrafił powiedzieć „stop”. Może dlatego, że się zajął polityką, najpierw nielegalną a potem legalną. Nie wiadomo.

Polecamy książkę „Wołanie w górach. Wypadki i akcje ratunkowe w Tatrach”:

Michał Jagiełło
„Wołanie w górach. Wypadki i akcje ratunkowe w Tatrach”
cena:
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
848
Format:
145 x 200 mm
ISBN:
978-83-244-0188-8

Czytelnicy Histmag.org: Jak Pan obserwuje turystów w górach, to czy ich zachowanie różni się obecnie od tego sprzed na przykład czterdziestu lat? Czy kiedyś byli bardziej lub mniej odpowiedzialni?

M.J.: Myślę, że kultura górska idzie w górę, nie ma dwóch zdań. Od razu dodam, że pewnych rzeczy nie akceptuję. Zdarzały się w moim pokoleniu, ale i teraz się zdarzają. Parę dni temu usłyszałem od jednego z młodych przewodników, w odpowiedzi na moje pytanie „Co u ciebie?”: „A Panie Michale, ja się prostytuuję z turystami w Dolinie Kościeliskiej i na szosie do Morskiego Oka”. Oczywiście huknąłem, że nie wolno tak mówić, bo to obraża tych ludzi. Różni się zdarzają – są tacy, którzy już o dziewiątej są po trzecim piwku, ale zdarzają się ludzie świetni. Mam szacunek w zasadzie do każdego, kto się w tych górach pojawia. Ale czym innym jest spacer doliną, czym innym jest stanie w kolejce, żeby zaliczyć Giewont i dotknąć żelaznego krzyża – to jest jakby osobna dyscyplina. A czym innym jest utrzymujący się przez kilka czy kilkanaście (czasem przez kilkadziesiąt) lat pewien rodzaj wewnętrznego przymusu – „No, chociaż przez tydzień chcę być w górach, w Tatrach”. Potem przyprowadzanie swoich dzieci, potem wnuków.

REKLAMA
Michał Jagiełło na Warszawskich Targach Książki (fot. Wydawnictwo Iskry).

To, co widzę sam i co potwierdzają moi przyjaciele ratownicy, a zarazem zawodowi przewodnicy – a wielu z nich ma doświadczenie nie tylko z Tatr, prowadzają też na Mount Blanc, Elbrus, Kazbek, a nawet i na Aconcaguę – to że przybywa turystów zamawiających przewodnika i płacących za to, żeby ich poprowadził z asekuracją przez Orlą Perć. Kiedyś mogłoby to zostać uznane, językiem młodych, za obciach. Prawie się więc nie zdarzało, ludzie byli pewni, że poradzą sobie sami. Teraz nawet jeśli młode kobiety i młodzi mężczyźni idą bez przewodnika, do dobrego tonu zaczyna należeć i być traktowane jako coś fajnego, że idą w kasku z uprzężą i tak zwanymi lonżami – czyli taśmą asekuracyjną z karabińczykiem. To jest coś nowego.

Zauważyłem też pewną prawidłowość. Im wyżej w Tatrach – zarówno w polskich, jak i słowackich, i im trudniejszy teren, tym większe prawdopodobieństwo, że obecni tam turyści pytają: „Czy to autor Wołania w górach?”. Choćby dlatego, że moja twarz jest na obwolucie kolejnego już wydania tej książki. A jest też jeszcze, chciałoby się powiedzieć, pewien dobór naturalny. To wszystko jest dowodem na to, że dziś turyści górscy coraz częściej traktują temat poważnie, czytają, chcą wiedzieć więcej.

T.L.: Opowieści o „turystach z szosy na Morskie Oko” nie biorą się jednak znikąd...

M.J.: Niestety zauważam też – już nawet nie tylko na poziomie tej szosy do Morskiego Oka i Doliny Kościeliskiej, ale też na ulicach i w autobusach w Warszawie – że w sposób katastrofalny przybywa młodych dziewcząt i młodych chłopaków z otyłością. To jest chyba skutek tych fast foodów, napojów gazowanych, tego podjadania chipsów – słowem tej wrednej chemii. Takie osoby spotykam w dolinkach. Bardzo wielu mężczyzn w zaawansowanej ciąży, taki szósty-siódmy miesiąc, dość często widuje się na dole z puszką piwa w ręku. Ale żeby daleko nie szukać – dwa tygodnie temu byłem na Sławkowskim nad Smokowcem w Tatrach słowackich. Jest godzina jedenasta, ja jestem na szczycie, podchodzi grupka trzech młodzieńców i młoda dama, szczególnie jeden z nich rozrabia, staje na szczycie, kończy piwo z puszki, podają mu następne, wygłupia się. To się zdarza wszędzie.

Dolina Kościeliska (fot. Jerzy Opioła, opublikowano na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Unported).

Ale z drugiej strony, skoro mówimy o młodych ludziach: moja córka Kasia ma syna Antka, urodzonego w marcu siedemnaście lat temu. I ja tego Antka pompuję górami, szczególnie Tatrami, od genów począwszy, poprzez nieustanne opowieści. Dzieci są jak wiadomo wspaniałymi aktorami. Moje opowieści tak widać na Antosia działały, że gdy tylko pojawiałem się na jakimś rodzinnym spotkaniu, wskakiwał na stołeczek lub tapczan, w każdym razie coś wyżej nad podłogę, unosił rączki do góry i mówił „Dziadku, pomocy”, bo wiedział, że tak się w Tatrach wzywa śmigłowiec. Jeździ ze mną na nartach, chodzi ze mną po Tatrach, czyli zaraziłem go tą turystyką i tymi górami i tak się cieszyłem, że kocha góry. Ale równocześnie gdzieś tam z tyłu głowy miałem ten lęk: a jak się zacznie wspinać? To co mu powiem? „Antoś, lataj nisko i noś szalik”, jak matka powiedziała do syna pilota odrzutowców? Wtedy on powie: „Odczep się dziadek! A ty co robiłeś?”. Na szczęście Antek nie będzie się wspinał, mam nadzieję, i powiedział, że go to nie interesuje.

Polecamy książkę „Wołanie w górach. Wypadki i akcje ratunkowe w Tatrach”:

Michał Jagiełło
„Wołanie w górach. Wypadki i akcje ratunkowe w Tatrach”
cena:
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
848
Format:
145 x 200 mm
ISBN:
978-83-244-0188-8
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Tomasz Leszkowicz
Doktor historii, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Publicysta Histmag.org, redakcji merytorycznej portalu w l. 2006-2021, redaktor naczelny Histmag.org od grudnia 2014 roku do lipca 2017 roku. Specjalizuje się w historii dwudziestego wieku (ze szczególnym uwzględnieniem PRL), interesuje się także społeczno-polityczną historią wojska. Z uwagą śledzi zagadnienia związane z pamięcią i tzw. polityką historyczną (dawniej i dziś). Autor artykułów w czasopismach naukowych i popularnych. W czasie wolnym gra w gry z serii Europa Universalis, słucha starego rocka i ogląda seriale.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone