Na wschód od północy, czyli szkolnictwo wojskowe w Polsce Ludowej – wspomnienia

opublikowano: 2012-09-20 11:09
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
„Po pierwsze — myślano — skąd on umie pisać na maszynie i to, jak życzliwi donieśli, znacznie szybciej niż plutonowy, który był do tej pory wyrocznią w tych sprawach? Po drugie, czy konspekt może być napisany na maszynie? Wprawdzie żaden regulamin nic na ten temat nie mówi, ale przecież nikt do tej pory nic takiego nie zrobił. A może to jest działanie politycznie niewłaściwe?”
REKLAMA

Piła, niewielkie miasto powiatowe tuż za dawną granicą polsko-niemiecką, była bardzo zniszczona. W śródmieściu ocalały dosłownie pojedyncze domy, charakterystyczne jednak, że koszary i budynki wojskowe były nieuszkodzone. Jak się później dowiedziałem od mego szwagra Kazika Szeptyckiego, który walczył w tych stronach w styczniu 1945 roku i przechodził przez Piłę zaraz po jej wyzwoleniu, podczas działań wojennych Piła ucierpiała stosunkowo niewiele, a została w znacznej części spalona dopiero po rozszabrowaniu przez Armię Czerwoną.

Przeszkolenie

Oficerska Szkoła Samochodowa mieściła się na przedmieściu w starych poniemieckich koszarach. Zostałem dołączony do dwunastu kolegów przybyłych trzy dni wcześniej — razem tworzyliśmy grupę szkoleniową, którą opiekował się major. Była tu także znacznie większa grupa przybyła dwa miesiące wcześniej. Mówiło się, że istnienie naszej nader skromnej liczebnie grupki spowodowane było jakimś bałaganem organizacyjnym, bowiem powinniśmy być powołani razem z poprzednikami.

Wszyscy kursanci — tak nas tam nazywano — byli studentami ostatnich lat studiów, głównie wydziałów mechanicznych Politechniki Warszawskiej i Łódzkiej oraz Szkoły Wawelberga. Wśród nich było nawet kilku kolegów z mego wydziału, z mojego i młodszego roku studiów. W naszej grupie (tak samo było chyba w tej przybyłej wcześniej) byłem jedynym magistrem, a wszyscy byli jeszcze studentami i to na ogół studiów inżynierskich (pierwszego stopnia). W szkole byliśmy razem zbyt krótko, aby się dobrze poznać.

Autor (pierwszy z lewej) na ćwiczeniach wojskowych w Pile (fot. ze zbiorów autora)

Nasza sytuacja była nieco dziwna: byliśmy oficerami bez stopnia. Status taki przyznawano w owym czasie powołanym do wojska po studiach wyższych (a jak widać na naszym przykładzie, po nieukończonych studiach także) i niemającym przeszkolenia wojskowego. Traktowani byliśmy poprawnie — kadra szkoły była przede wszystkim zaciekawiona, co to za uczone cudaki przyjechały. Nasi poprzednicy mieli pod tym względem znacznie gorzej. „Opiekował” się nimi początkowo podoficer zawodowy, który postanowił nauczyć tych „lalusiów”, co to jest wojsko. Przeliczył się jednak, bo w grupie byli „towarzysze skierowani przez partię do kariery wojskowej”, a dodatkowo znalazły się w niej także wtyczki służb specjalnych. Podoficera z hukiem przeniesiono ze szkoły do jednostki liniowej i nasza grupka nie miała już żadnych nadzwyczajnych nieprzyjemności ani kłopotów.

[…]

Nasza niewielka grupa zmniejszyła się jeszcze o trzy osoby. Zaraz na początku ubył jeden z kolegów. Okazało się, że podczas wojny był... volksdeutschem. Jak twierdził, nigdy tego nie ukrywał, a w komendzie rejonowej powiedzieli mu, że im to nie przeszkadza, a do wojska iść musi, bo jest na ich liście. Inny chłopak (nazwiskiem Poźniak, imienia nie pamiętam, był sympatyczny i inteligentny) głośno wypowiadał opinie o swym powołaniu, a gdy nasi poprzednicy zostali po przeszkoleniu zatrzymani w wojsku, stwierdził oficjalnie, że on w nim służyć nie będzie. Wylądował w kompanii karnej w kopalni węgla. Nigdy więcej z nim się nie spotkałem, ale słyszałem, że udało mu się w końcu wydostać z wojska. Kolejny członek naszej grupki został zwolniony ze służby, gdyż był zbyt duży i ciężki (ważył ponad sto czterdzieści kilogramów) i nie pasował na niego żaden mundur.

REKLAMA

[…]

Na wschód od północy

Przeraziły mnie zajęcia polityczne. Nie tylko ze względu na ich ideologiczny charakter, ale przede wszystkim bełkot i głupotę prowadzących. Byli tak beznadziejnie ograniczeni, że trudno było wytrzymać na krześle te czterdzieści pięć minut. Nawet nasi nieliczni partyjni koledzy, mimo usilnych starań, nie byli w stanie ukryć swej dezaprobaty. Cała wiedza naszych wykładowców polegała na opanowaniu kilkudziesięciu sloganów, którymi raczyli nas szczodrze, ale bez jakiegokolwiek sensu. Recytowali wyuczone na pamięć cytaty z „poradnika agitatora” — istniało wówczas coś takiego — który zawierał tłumaczenia z analogicznego dzieła przeznaczonego dla Armii Czerwonej. Redagowali ten periodyk „intelektualiści” podobni do tych, którzy i nas „uczyli”.

Nigdy dotychczas nie miałem bezpośredniej styczności z tego rodzaju twórczością (pisaną przez duże „TFU”!) i wiedzą. Na uczelni (gdy formalnie byłem na pierwszym i drugim roku studiów), dzięki zaliczeniu większości przedmiotów z pierwszych lat studiów i życzliwości dziekana Płużańskiego, ominął mnie zaszczyt słuchania i zdawania tych bzdur. Na czwartym roku było jakieś seminarium z filozofii i jego część dotyczyła filozofii marksistowskiej. Zarówno wykładowcy, jak i studenci traktowali to z przymrużeniem oka, a przedmiot zaliczano na podstawie „czynnego uczestnictwa” w dyskusji na zajęciach. Byłem na niewielu z nich, nigdy nie zabrałem głosu, wpis do indeksu otrzymałem jednak bez najmniejszych trudności.

Szczyty głupoty reprezentował w OSS pewien oficer polityczny, który zapoznawał nas z „prawdziwą wiedzą”. Na ścianie sali wykładowej wisiała mapa Związku Radzieckiego w ujęciu umożliwiającym pokazanie całego tego wielkiego kraju, a także Europy. Takie odwzorowanie powierzchni kuli ziemskiej na płaszczyźnie spowodowało, że arkusz mapy nie miał zwykłego kształtu prostokąta, lecz odcinka szerokiego pierścienia, którego prawy koniec znajdował się wyżej od lewego. Syberia znalazła się na nim powyżej centralnej Rosji.

Nasz dzielny politruk wygłosił na jednym z pierwszych zajęć następujące zdanie, machając wskaźnikiem po owej mapie:

— Na wschód od północy, w południowej części ZSRR, powstają wielkie budowle komunizmu.

REKLAMA

Z trudem pohamowaliśmy śmiech. Była to nie pierwsza, ale najlepsza „perełka” jego intelektu. Na przerwie któryś z kolegów uprzejmie poprosił go o wyjaśnienie tego zdania, bo nie bardzo je zrozumiał.

— Podobno kończycie studia wyższe, a takiej prostej rzeczy nie rozumiecie. Popatrzcie tylko na mapę. Te budowle komunizmu powstają w tej części ZSRR — tu wskazał na mapie południowo-wschodnią część Syberii. Północ na mapie mamy tu u góry, a ten rejon jest na prawo od górnej części mapy, czyli na wschód od północy, a te nowe budowle powstają na południu Syberii, czyli w południowej części ZSRR. Przecież to proste.

Nazywaliśmy go od tej pory: „Na wschód od północy”.

Lanie wody do chłodnicy

Czas mijał nadspodziewanie szybko. Byliśmy przez cały dzień zajęci w salach wykładowych, w polu, na strzelnicy. Oprócz politycznych, do bardzo słabych zajęć należały też te poświęcone taktyce. Wykładowcy umieli operować tylko szablonami pojęciowymi i liczbą luf na kilometr. Szczytem ich wiedzy była umiejętność pisania rozkazu bojowego oraz nanoszenia na mapę sytuacji panującej na froncie. Przekazywali nam w mało inteligentny sposób podręcznikowe informacje opracowane przez biurokratów od spraw wojskowych.

W porównaniu z ich nudnym bełkotem, wykłady na podchorążówce AK, mimo że też budziły czasami moje wątpliwości, to były fajerwerki intelektu. Natomiast zajęcia techniczne były prowadzone na ogół zupełnie dobrze, tak pod względem merytorycznym, jak i dydaktycznym, choć wykładowcom brakowało nieco głębszej wiedzy technicznej. Zaskoczyły mnie doskonałe pomoce do wykładów o technice wojskowej. Kolorowe plansze, przekrojone całe samochody, silniki, skrzynie biegów, karabiny, granaty i tak dalej. Wiele tego rodzaju eksponatów było ruchomych. Muszę się przyznać, że dowiedziałem się na tych zajęciach wielu szczegółów o budowie pojazdów wojskowych, których wcześniej nie znałem. Wśród prowadzących wyróżniał się zwłaszcza kapitan Maksymilian Kowalski, z którym później zaprzyjaźniłem się już jako wykładowca tej szkoły.

Natomiast poziom zajęć z eksploatacji pojazdów był bardzo słaby i wyraźnie odbiegał od pozostałych zajęć technicznych. Przekazywano nam instrukcje postępowania opracowane dla analfabetów technicznych. Ważne było co, kiedy i jak należy zrobić, natomiast sens techniczny wykonywanych czynności był zupełnie nieistotny. Zajęcia te nazywaliśmy „laniem wody do chłodnicy”, gdyż wykładowca poświęcił tej super złożonej czynności dużo czasu i uwagi.

Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!

Maciej Bernhardt
„Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego t.2”
cena:
Wydawca:
Histmag.org
Okładka:
miękka
Liczba stron:
240
Format:
140x195 mm
ISBN:
978-83-930226-9-4

[…]

Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok spędziliśmy w Pile — nie puścili nas do domu. Wyjechali nieliczni bardzo partyjni z grupy naszych poprzedników. Widocznie tylko oni zasługiwali na spędzenie religijnych świąt z rodzinami.

REKLAMA

[…]

Wreszcie nadeszły „egzaminy końcowe”, przez które przebrnąłem nadspodziewanie gładko, choć w żaden sposób nie byłem w stanie nauczyć się na pamięć (bo praktycznie tego od nas wymagano) różnych regulaminów.

Promocja oficerska

Pewnego pięknego dnia ustawiono naszą małą grupkę na placu apelowym szkoły, odczytano nam rozkaz ministra obrony narodowej o mianowaniu na stopnie oficerskie oraz powiadomiono, że przychylił się on do naszej prośby o pozostawienie nas w służbie zawodowej. Wprawdzie nikt nie przypominał sobie, abyśmy się o taki zaszczyt ubiegali, ale to był nieistotny drobiazg, o którym dżentelmeni nawet nie wspominają.

Wszyscy moi koledzy, którzy mieli nieukończone studia wyższe, otrzymali stopnie podporucznika. Ja miałem dyplom magistra inżyniera i otrzymałem — ku memu zdumieniu — stopień porucznika.

Koledzy dostali (w ramach troski o człowieka) skierowania do służby w miastach (lub miejscowościach położonych w pobliżu miast), w których studiowali, aby mogli dokończyć edukację. Ja jedyny miałem dyplom w kieszeni, więc dostałem przydział do Oficerskiej Szkoły Samochodowej w Pile w charakterze wykładowcy. Dostałem też tydzień czy może dziesięć dni urlopu na załatwienie swych spraw osobistych.

[…]

Starszy wykładowca

Na razie wróciłem do Piły sam, żona musiała jeszcze jakiś czas zostać w Warszawie. Karierę wykładowcy (i to od razu starszego) rozpocząłem w — jak to się zgodnie z rosyjskimi zwyczajami i terminologią nazywało — cyklu technicznym. Jako inżynier mechanik wykładałem — zgodnie z logiką wojskową — elektrotechnikę samochodową. Usiłowałem przekonać moich przełożonych, że dużo lepiej znam się na mechanice niż elektrotechnice, ale nie robiło to na nikim żadnego wrażenia. Umiałem przecież wyjaśnić podchorążym jak zbudowane są i jak działają elektryczne urządzenia w samochodzie, więc w czym miał być problem?

Autor (stoi po prawej) jako wykładowca OSS w Pile. (fot. ze zbiorów autora)

Do spraw nauczania podchodzono w szkole niesłychanie poważnie. Przed pierwszym moim wykładem musiałem napisać do niego konspekt, który był dyskutowany na zebraniu wszystkich wykładowców cyklu technicznego. W konspekcie trzeba było podać nie tylko kolejno omawiane zagadnienia, ale także treść wypowiedzi, tytuły czy numery plakatów i modeli, na które zamierzało się powoływać, a także w jakiej kolejności chciało się pokazywać poszczególne elementy na modelach i plakatach. Konspekt po omówieniu podlegał zatwierdzeniu przez kierownika cyklu i dopiero wtedy można było iść na wykład.

Cała ta procedura budziła moje najgłębsze zdziwienie i przerażenie, że będę musiał przygotowywać coś takiego na każdy wykład, a najczęściej miałem ich (podobnie jak inni pracownicy dydaktyczni) przez cztery dni w tygodniu „pierwsze sześć albo pierwsze osiem godzin”. Dwa dni w tygodniu przeznaczone były na nasze szkolenie wojskowe i zawodowe oraz zajęcia sportowe.

REKLAMA

Dość prędko zorientowałem się, że ten system przygotowywania konspektów miał swoje uzasadnienie. Tylko w ten sposób można było sprawić, by wykładowcy mogli uczyć tego, o czym dotąd mieli bardzo mgliste pojęcie. Trafiali się jednak przełożeni „intelektualiści”, którzy uważali, że konspekt to nie tylko pomoc dla wykładowcy, ale także sposób na zajęcie mu czasu, aby nie przychodziły mu do głowy niewłaściwe myśli. Niektórzy z tych orłów wymagali zatem oddzielnych konspektów do identycznych wykładów w kilku grupach szkolnych. Oczywiście ciężkim wykroczeniem było także skorzystanie z konspektu z ubiegłego roku, choć program i wymagania nie uległy żadnym zmianom. Natomiast po dosłownym przepisaniu zeszłorocznego konspektu otrzymywało się akceptację przełożonego i wtedy wszystko było już w porządku. Muszę jednak dodać, że tak skrajna głupota, choć nie trafiała się zupełnie wyjątkowo, nie była też nagminną.

Wprawiłem kiedyś mego przełożonego, zresztą zupełnie przyzwoitego i w miarę rozsądnego faceta, w niemałe zakłopotanie. Miał on nad sobą właśnie „intelektualistę” wymagającego oddzielnych (co nie znaczy: o odmiennej treści) konspektów na te same zajęcia prowadzone w kilku grupach kursantów. Skorzystałem z uprzejmości zawodowego podoficera pracującego w kancelarii szkoły i napisałem konspekt przez kalkę na maszynie. Konsternacja była ogólna. „Po pierwsze — myślano — skąd on umie pisać na maszynie i to, jak życzliwi donieśli, znacznie szybciej niż plutonowy, który był do tej pory wyrocznią w tych sprawach? Po drugie, czy konspekt może być napisany na maszynie? Wprawdzie żaden regulamin nic na ten temat nie mówi, ale przecież nikt do tej pory nic takiego nie zrobił. A może to jest działanie politycznie niewłaściwe? No a już najgorsze te konspekty napisane przez kalkę. Są niby oddzielne dla każdej grupy, ale wykładowca nie musiał ich przepisywać i nie wiadomo, jakie w tej sprawie stanowisko zajmą wyżsi przełożeni”.

Ktoś w szkole miał jednak dość oleju w głowie, bo z zapowiadającej się wielkiej afery nic nie wynikło, poza tym, że trzech kolejnych (coraz wyższych) moich przełożonych odbyło ze mną rozmowę, usiłując się dowiedzieć, gdzie nauczyłem się pisać na maszynie. Moja odpowiedź, że we własnym domu, przyjmowana była z niedowierzaniem. W końcu kto trzyma w domu maszynę do pisania? A już najgorsze, że nie można tego sprawdzić — pan major był niepocieszony, gdy dowiedział się, że po moim domu nie pozostał nawet ślad.

W rezultacie całej tej afery uzyskałem oficjalne zezwolenie na pisanie na kancelaryjnej maszynie. Nie tylko konspektów, ale także artykułów do prasy wojskowej lub technicznej, byle nie naruszały tajemnicy wojskowej! Do dziś nie wiem, czy był to odruch rozsądku, czy też chytry pomysł informacji (wywiadu i kontrwywiadu): „zobaczymy w ten sposób, co i po co on pisze, może go na czymś złapiemy”, czy też może chodziło o poprawienie statystyki publikowanych przez kadrę szkoły materiałów.

REKLAMA

[…]

Autor w 1952 roku (fot. ze zbiorów autora)

Pewnego niedzielnego ranka ubrałem się w mój nowy wyjściowy mundur i pojechałem koleją do Poznania. Nie pamiętam już, czy umówiłem się z siostrą żony, która pracowała tam wtedy jako nauczycielka w szkole, czy też chciałem po prostu choć na kilka godzin uciec z Piły.

W Poznaniu gdzieś w śródmieściu wszedłem do dość eleganckiej kawiarni, w której było niewiele osób. Usiadłem przy wolnym stoliku. Przy sąsiednich siedzieli z jednej strony starsi państwo, z drugiej kilka młodych osób zajętych wesołą rozmową. Jedni i drudzy ostentacyjnie przenieśli się do dalszych stolików — nie mieli ochoty siedzieć obok oficera. Rozumiałem ich, ale nie mogę powiedzieć, żeby było mi przyjemnie. Trudno było przecież tłumaczyć każdemu nieznajomemu, w jaki sposób stałem się oficerem ludowego wojska.

[…]

Moje stosunki z kolegami wykładowcami układały się zupełnie dobrze. Początkowo większość obawiała się mnie, gdyż zdawała sobie sprawę z braków swego wykształcenia, zarówno ogólnego, jak i technicznego. Nie dawałem im jednak odczuć mojej wyższości w tej materii i po początkowym „obwąchiwaniu” nasze relacje ułożyły się zupełnie prawidłowo.

Polecamy e-book Tomasza Leszkowicza – „Oblicza propagandy PRL”:

Tomasz Leszkowicz
„Oblicza propagandy PRL”
cena:
Wydawca:
Michał Świgoń PROMOHISTORIA (Histmag.org)
Liczba stron:
116
Format ebooków:
PDF, EPUB, MOBI (bez DRM i innych zabezpieczeń)
ISBN:
978-83-65156-05-1

Pamiętam pierwszą próbę zagięcia mnie i udowodnienia, że koledzy wykładowcy, choć bez studiów i dyplomów, jednak wiedzą więcej ode mnie. Jeden z nich zapytał mnie przy świadkach:

— Iloma śrubami przykręcona jest głowica w silniku samochodu ZiS 150?

— Nie wiem — odpowiedziałem.

— No to czego was nauczyli na tej politechnice? Tu każdy słuchacz wie że... — i tu podał liczbę.

— A czy wiecie, dlaczego właśnie tyloma, a nie jedną więcej lub mniej? — zapytałem.

Popatrzyli na mnie ze zdumieniem. Uważali, że udowodnili moją niekompetencję, a tu facet zamiast przyznać się do porażki stawia pytania, które nigdy im nie przyszły do głowy. Wygłosiłem więc krótki wykład w bardzo popularnej formie, wykazując, od jak wielu czynników zależy nie tylko ilość tych nieszczęsnych śrub, ale także ich średnica, rozmieszczenie, a nawet rodzaj gwintu. Udało mi się zrobić to w takiej formie, że nikt nie poczuł się dotknięty. Nigdy więcej już nie spotkałem się z podobnymi próbami udowodnienia mi braków w wykształceniu. Coraz częściej natomiast zdarzało się, że któryś z kolegów prosił mnie o wyjaśnienie jakiegoś problemu technicznego.

[…]

Kapitalistyczna literatura techniczna

Podczas wizyt w Warszawie wpadałem zawsze do biblioteki Naczelnej Organizacji Technicznej przy ulicy Czackiego. Była nieźle zaopatrzona w zachodnie czasopisma techniczne. Korzystałem z nich jeszcze jako student i od dawna znałem starszą panią, która była tam bibliotekarką. W zasadzie nie wypożyczała czasopism na zewnątrz, ale z samochodowych prawie nikt prócz mnie w tym czasie nie korzystał, więc po kumotersku pozwalała mi wynosić interesujące mnie tytuły na kilka dni.

REKLAMA

Z pewnym wahaniem zgodziła się teraz na moją prośbę wypożyczania aż na miesiąc (do następnego przyjazdu) najnowszych egzemplarzy jednego miesięcznika francuskiego („Journal de la SIA”) i dwóch niemieckich (MTZ i ATZ). Wywiązałem się z terminowego zwrotu i później już bez przeszkód otrzymywałem co miesiąc kolejne egzemplarze czasopism. Pozwalały mi one śledzić na bieżąco, co dzieje się w mojej specjalności i zapewniały trening we francuskim i niemieckim. Nie przynosiłem tych pism do szkoły, aby uniknąć pytań ciekawskich kolegów, na które nie miałem ochoty odpowiadać. Czytałem je z reguły w nielicznych wolnych chwilach w domu.

Było to chyba na wiosnę 1952 roku. Z jakiegoś powodu przez kilka dni nie było wykładów, dzięki czemu mieliśmy kilka ulgowych dni i w szkole zapanował niemal urlopowy nastrój. Wbrew przyjętej zasadzie wziąłem tego dnia wypożyczone zachodnie czasopisma do szkoły. Miałem własny pokój, nie było zwyczaju wpadania na pogawędkę, zresztą koledzy wiedzieli, że każdą wolną chwilę wykorzystuję na przygotowywanie artykułów i starali się mi w tym nie przeszkadzać.

Siedziałem więc w swym pokoju i czytałem przyniesione czasopisma, gdy zadzwonił telefon. Mój przełożony prosił, abym wpadł do niego na chwilę w jakiejś drobnej sprawie. Nie schowałem czasopism do szuflady i wybiegłem z pokoju. Gdy po chwili wróciłem, przy moim biurku stał jeden z wykładowców i z zainteresowaniem (czemu się nie dziwiłem) przeglądał pozostawione czasopisma. Wymieniliśmy uwagi na temat ich zawartości, przetłumaczyłem podpisy pod rysunkami, które go zainteresowały i wyszedł.

W kilkanaście minut później odezwał się telefon. Dzwonił oficer informacji i prosił, abym natychmiast do niego przyszedł. Oczywiście wiedziałem już, o co chodziło. Mój kolega, zresztą jeden z uczestników „akcji kolacyjnej”, nie omieszkał zawiadomić kogo trzeba o podejrzanych materiałach, które zastał na moim biurku. Wziąłem je więc do teczki i poszedłem na rozmowę. Odbywała się w atmosferze super grzecznej, ale w stylu dobrze mi już znanym z wcześniejszych kontaktów ze służbami bezpieczeństwa.

— Skąd macie te pisma? A do czego są wam potrzebne? A dlaczego nie korzystacie z czasopism radzieckich? Skąd znacie język niemiecki i francuski? — jak gdyby nie czytał mojej ankiety personalnej.

REKLAMA

Zanotował wszystkie moje odpowiedzi. Najbardziej zaskoczyła go informacja, że prenumeruję (okazało się, że jako jedyny w tym czasie w szkole) radziecką „Avtomobilną Promyszlennost’”. Grzecznie mi podziękował i wyszedłem ze „spowiedzi”. Już na drugi dzień zorientowałem się, że atmosfera wokół mnie zrobiła się gęsta.

Po mniej więcej tygodniu informacyjny wezwał mnie ponownie.

— Sprawdziliśmy podane przez was informacje. Zgadzają się. Nie mamy nic przeciw temu, że czytacie prasę fachową i interesujecie się, co dzieje się w państwach kapitalistycznych. Nie wykorzystujecie tego w celach propagandowych, więc wszystko jest w porządku, a nawet możecie być dla nas pożyteczni. Jesteście jeszcze bardzo krótko w wojsku. Być może wrócimy jeszcze do tej rozmowy.

Ledwo wróciłem do mego pokoju, zadzwonił telefon. Kierownik cyklu technicznego przekazał mi prośbę (?) komendanta szkoły o zorganizowanie prasówek, na których przedstawiałbym raz w miesiącu wybranej (!) kadrze najświeższe nowinki z zachodniej prasy technicznej. Zgodziłem się bez wahania.

Jeszcze tego samego dnia atmosfera wokół mnie zmieniła się nie do poznania. Kolega, którego zastałem przy przeglądaniu czasopism na moim biurku, przyszedł nie z przeprosinami czy też aby się wytłumaczyć, lecz żeby mi powiedzieć, jak bardzo się cieszy, że wszystko jest w porządku, on przecież spełnił tylko swój podstawowy obowiązek.

W tydzień później pojechałem do Warszawy. Wpadłem jak zawsze do NOT-u, do biblioteki. Moja znajoma bibliotekarka powitała mnie okrzykiem:

— Panie Macieju co się z panem działo?! Przychodzili tu z UB i przez dwa dni pytali się o pana. Sprawdzali jakie czasopisma, od kiedy i na jak długo pan pożyczał. Wypytywali skąd pana znam, czy pan się tu z kimś spotykał i zadawali jeszcze wiele innych pytań, ale już nie pamiętam, byłam strasznie zdenerwowana. Po kilku dniach przyszedł jeden z nich i powiedział, że mogę panu pożyczać czasopisma, nie mają nic przeciwko temu. Ale ile się o pana martwiłam, tego już mi nikt nie odbierze. O co im chodziło?

** ** *

Pewnego dnia zniknął dyrektor nauk (czyli zastępca komendanta do spraw szkolenia) pułkownik Kita, przedwojenny oficer — niestety nie pamiętam jego imienia. Zniknął i przestano o nim w ogóle mówić. W wiele lat później dowiedziałem się, że w ramach wielkiej czystki został skazany na karę śmierci i wyrok wykonano. Później został zrehabilitowany. Nie wiele mogę o nim powiedzieć. Tylko raz miałem z nim do czynienia i to stosunkowo krótko przed jego zniknięciem. Wydał mi się jakiś zamyślony, nie bardzo słuchał, co do niego mówiłem. Dziś wiem, dlaczego. Atmosfera wokół niego musiała gęstnieć już od pewnego czasu.

Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!

Maciej Bernhardt
„Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego t.2”
cena:
Wydawca:
Histmag.org
Okładka:
miękka
Liczba stron:
240
Format:
140x195 mm
ISBN:
978-83-930226-9-4

Redakcja: Roman Sidorski

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Maciej Bernhardt
Profesor dr inż., emerytowany wykładowca Politechniki Warszawskiej i pracownik naukowy Instytutu Transportu Samochodowego. Ur. w 1923 roku, uczestnik powstania warszawskiego w 1944 (podchorąży "Zdzich" 237 plut. II komp. Batalionu "Żubr", Obwodu Żoliborz). Autor wydanej przez nasz portal w formie książkowej wspomnień: „Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego”

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone