Zamorskim diabłem być
Moja przygoda z Chinami rozpoczęła się kilka miesięcy temu, potrwa jeszcze drugie tyle. Towarzyszyło mi w niej początkowo kilkoro znajomych, teraz zostało nas dwoje. Dwoje polskich studentów w Wuhan, dziewięciomilionowym gigancie, stolicy prowincji Hubei w centrum kraju. Jest to wielki ośrodek przemysłowy i akademicki. Daleko mu jednak do miast pokroju Pekinu czy Szanghaju, o Hongkongu nie wspominając. Wuhan jest zdecydowanie bardziej chiński, ale, co za tym idzie, bardziej prowincjonalny i… powiedzmy zacofany. Właśnie na wuhańskich doświadczeniach oparłem niniejszą relację.
Trudno jest mówić o stosunku Chińczyków do Polaków. Bardzo często pada pytanie o moje pochodzenie. Przybiera zazwyczaj tylko dwie formy: „Skąd pochodzisz?” lub „Czy jesteś Amerykaninem?”. Niewielu obiło się o uszy cokolwiek na temat tak egzotycznego kraju jak Polska, a tylko część potrafiłaby umiejscowić ją mniej więcej w Europie, a nie na przykład — na chybił trafił — na jednej z mikronezyjskich wysepek.
W wielkich metropoliach Chin, bardziej zachodnich w swym charakterze, świadomość świata jest większa, szczególnie wśród młodszego pokolenia. Jednak to tylko część społeczeństwa. W przytłaczającej większości stosunek Chińczyka do Polaka będzie zatem po prostu stosunkiem do człowieka z Zachodu. A ten niestety odbierany jest jak Amerykanin…
W drodze na prowincję
Po locie do Pekinu musiałem dostać się jeszcze do Wuhan. Jedynym sensownym (czyli ekonomicznym) rozwiązaniem jest czternastogodzinna podróż pociągiem. Wdrapuję się więc, po długim marszu po peronie, na swoją najwyżej położoną leżankę. Po kilku minutach zagaduje mnie po angielsku sąsiadka z naprzeciwka. Nie nalegam jeszcze na chiński, czuję się zbyt niepewnie. Mówi całkiem dobrze, w miarę płynnie i wyraźnie. A co dalej? Okazuje się, że wie, gdzie dokładnie leży Polska, z kim mniej więcej graniczy, że my nie gęsi i swój język mamy. Zna nieźle geografię Europy, ma nawet jakieś mgliste pojęcie o historii Polski, rozbiorach i powstaniach, potem o czasach II wojny światowej. Totalne zaskoczenie…
W tym samym pociągu spotykam jeszcze grupkę młodych kadetów. Siedzę sobie na korytarzu i użalam się nad sobą w samotności, aż tu nagle z zamyślenia wyrywa mnie nieśmiałe „cześć”. Spoglądam w górę, a tu kilku chłopaczków w jakichś niby-mundurach. Szok na ich twarzach (po usłyszeniu ode mnie kilku słów po chińsku) to niezapomniany widok. Idziemy do ich przedziału, rozmawiamy, potem do restauracyjnego na piwo, rozmawiamy, robimy sobie zdjęcia etc. etc. Niestety, okazuje się, że oni dla odmiany o Polsce nawet nie słyszeli. Czuję się więc w obowiązku opowiedzieć im trochę o naszym kraju i tak schodzi nam pół nocy. Pamiętam, że byli zafascynowani opowieścią o nieznanej dotąd, dalekiej krainie. Przy tej okazji miałem przyjemność poznać chińską serdeczność. Ich sąsiad z przedziału zaproponował mi podwiezienie z dworca na uniwersytet (kawał drogi), to samo zrobiła wcześniej wspomniana już pani z mojego przedziału. Taka bezinteresowna chęć pomocy to u nas rzecz rzadka, a tutaj bardzo często spotykana. Szczególnie w stosunku do obcokrajowców, zawsze tu wyglądających na zagubionych i przytłoczonych ogromem wszystkiego.
Wuhan City
Przeciętny Chińczyk wykazuje duże zainteresowanie światem. Przybiera ono różne formy, niektóre zabawne, inne denerwujące. Najbardziej przeszkadza nieustanne, niczym nieskrępowane, bezczelne, jawne i natarczywe gapienie się. Idę ulicą i wpatruje się we mnie dosłownie każdy: przekupka na targu, dziecko, robotnik, student, weteran Długiego Marszu, bogaty biznesmen, policjant w radiowozie, kelnerka w podrzędnej knajpie, kelner w luksusowej restauracji, żołnierz na warcie. Wszyscy bez wyjątku. Kilka razy najadłem się poważnego strachu, kiedy jakiś jadący ulicą rowerzysta tak się na mnie zagapił, że niemal wjechał pod pędzący autobus. Albo jakiś kierowca autobusu prawie wjechał na pędzącego rowerzystę. Oazą wolności od natrętnej obserwacji jest kampus mojego uniwersytetu. Studiuje tu wielu obcokrajowców z różnych zakątków świata i chińscy studenci są już jako tako przyzwyczajeni. Choć w zasadzie nigdy nie wiem, czy są to studenci chińscy, czy koreańscy, ponieważ tych ostatnich jest na pęczki.
Chińczycy są w dużej części święcie przekonani, że poza językiem Konfucjusza istnieje na świecie jeszcze tylko angielski. Zakładają, że jest to z pewnością ojczysty język każdego białego. No cóż, większość istotnie lepiej lub gorzej mówi w tym języku, jednak naszym ojczystym raczej on nie jest. Bardziej wyedukowana i światowa część mieszkańców Chin, czytaj: mający wcześniej styczność z obcokrajowcami, świadoma jest istnienia kilku innych języków.
Olbrzymią ciekawość wzbudzamy zawsze, kiedy rozmawiamy w języku Mickiewicza na przykład w autobusie. Wtedy mogę usłyszeć, jakie to uwagi Chińczycy na nasz temat wymieniają. I tak właśnie jedziemy pewnego razu do centrum, a obok rozpala się żywa dyskusja na temat: „W jakim języku ten śmieszny długo- i jasnowłosy chłopak i jego towarzyszka rozmawiają?”. I tu zachodzi pewna różnica zdań. Część pasażerów jest święcie przekonana, że to angielski. Inni rękę daliby sobie uciąć, że francuski, jeszcze inni zaklinają się, że to rosyjski, a kilku nieśmiało wspomina o niemieckim. I to by było na tyle. Ogólnie najczęściej nasz język brany jest za francuski lub rosyjski.
Pewnego dnia wybieramy się na obiad do ulubionej pobliskiej (i bardzo ekonomicznej) knajpki. Od razu stajemy się atrakcją miesiąca dla każdego z gości. Stolik obok zajmuje czworo młodych studentów, nie spuszczają z nas wzroku. Nasłuchują. Przekonani, że mówimy po angielsku wpadają w panikę. Totalnie nic nie łapią, a przecież uczą się już od pięciu lat. Dyskutują o tym, pewni, że w ogóle ich nie rozumiemy. Wstając od stolika mam ochotę rzucić do nich: „to polski.”, ale dochodzę do wniosku, że będzie to po tak długim czasie konspiracji dużym nietaktem. Poza tym odnoszę wrażenie, że wzbudziłoby jeszcze większą frustrację.
Inaczej sprawa wygląda w sytuacji, kiedy ostatecznie uświadomię Chińczyka, skąd dokładnie pochodzę. I tu otwiera się przede mną cała, tak różna w każdym przypadku, wiedza o Polsce. Albo — znacznie częściej — jej zupełny brak tuszowany pełnymi zrozumienia „aaa”, „hm”, „no tak”, „ooo” etc.
Odwiedzam jeden z wielu ulicznych straganów z miejscowymi przysmakami. Zjawiam się tam już któryś raz z kolei, więc sprzedawca postanawia nawiązać ze mną miłą pogawędkę:
— Skąd pochodzisz?
— Z Polski.
— Polski?
— To w Europie. [nie wiem, czy nie dosłyszał, czy nie ma pojęcia, co to takiego]
— Aaa, w Europie… [okazuje się, że druga opcja] Hm, a co wy tam głównie jecie?
— No cóż, wiele rzeczy. Nie mamy jednak aż takiego wyboru, jak tutaj. Jemy mięso, podstawą są zwykle ziemniaki, jemy warzywa i owoce, no… hm… no właściwie wszystko… [tuszuję swoje braki w chińskim].
— A macie ryż?
— No pewnie. Jednak nie jest on taki dobry jak ten w Chinach… [to akurat jest najszczerszą prawdą]
Na to pan kraśnieje, uśmiecha się szeroko i tak rozstajemy się w zgodzie i przyjaźni międzynarodowej.
Stoję sobie innym razem na przystanku autobusowym, kiedy podchodzi do mnie jakiś pan. Po poszerzeniu swej wiedzy o moją narodowość wyciąga monetę o nominale 1 euro i pyta mnie, czy nie mógłbym mu może podarować takiej, tylko że z Polski (wiedział, że są różnice w wyglądzie!), ponieważ kolekcjonuje monety i banknoty. Pokazał mi akurat wersję francuską, a otrzymał ją był mniej więcej podobną drogą. Wyjaśniam mu więc, że w Polsce nie mamy jeszcze euro i nie mogę mu pomóc (nie miałem już ani jednego pieniążka polskiego). Na to reaguje bezdennym zdumieniem i pyta: „Jak to, to Polska leży w Europie, a nie ma euro? Jak to możliwe?!”. Nie udaje mi się wytłumaczyć mu zasad wejścia do strefy euro. Po prostu nie był w stanie tego pojąć. I nie chodzi mi o brak inteligencji, tylko o niewiedzę i zakorzenione schematy. Europa = euro, niemal jeden kraj i jedna waluta. Na szczęście (dla mnie) zaraz przyjeżdża autobus, zamęczyłby mnie chyba na śmierć…
Na głębokiej prowincji
Bardziej zorientowani mieszkańcy Kraju Środka wiedzą, że Polska jest członkiem Unii Europejskiej. Ale dla nich jest to jednoznaczne z faktem, że poziom życia w naszym kraju i zamożność jego obywateli równe są tym we Francji czy w Wielkiej Brytanii. Unia to Unia i basta. I tak jakiś czas temu, w mieście Zhongxiang leżącym w tej samej co Wuhan prowincji (Hubei), jednak o wiele mniejszym, rozmawiam z pewnym taksówkarzem. Po zwyczajowym pytaniu o moje pochodzenie stwierdza nagle: „No tak, Polska to kraj bardzo bogaty, żyje się wam tam o wiele lepiej niż tutaj i macie coraz więcej pieniędzy”. „Bogaty” równa się dokładnie, albo prawie, „tak jak w Ameryce”. Polacy wiedzą już, że „prawie” robi wielką różnicę, ale tu jeszcze się o tym najwyraźniej nie przekonano.
Fakt, że w Chinach każdy biały w domyśle jest Amerykaninem, a dopiero potem Europejczykiem, jest dość niewygodny. Oznacza to, że jestem potencjalnym bogaczem i nie mogę wręcz opędzić się od pchającej mi się w ręce zieloności, a szastam nią na lewo i prawo. To sprawia, że przy byle okazji Chińczycy starają się nas, czasem absurdalnie, naciągać. Nie wszyscy oczywiście, są i stuprocentowo uczciwi, a zdarzały mi się już nawet odwrotne sytuacje. Dotyczy to zarówno rzeczy tanich, jak i bajecznie (jak na moją studencką kiesę) drogich. Dlatego trzeba naprawdę umieć się targować i nie dawać za wygraną. Na przykład, jak ze swojej wizyty w Pekinie relacjonuje moja współlokatorka Sonia, na Jedwabnym Targu można stargować cenę płaszcza z wyjściowego tysiąca juanów do stu pięćdziesięciu (1 juan to około 40 groszy).
.
W tym samym Zhongxiangu wpadamy pod wieczór do jakiejś podrzędnej przydworcowej knajpy. Wchodzimy do środka, siadamy. I nasłuchujemy, bo jest czego słuchać. Państwo się zebrali i dyskutują, ile nam policzyć za to, a ile za tamto.
— Poprosimy o menu.
— Nie ma menu.
— Tak? No to do widzenia. [i wstajemy od stołu]
— Już, już daję. Proszę.
No właśnie…
Światełko w tunelu
Więcej o świecie, a co za tym idzie o Europie i o Polsce, wiedzą oczywiście ludzie porządnie wykształceni. Moi wykładowcy na przykład trzymają na tym polu całkiem niezły poziom. Jednak nie wiem, czemu to właściwie zawdzięczać. Czy ich edukacji, czy też temu, że mają stałą styczność z zagranicznymi studentami z całego dosłownie świata i naturalnie dowiadują się od nich najróżniejszych rzeczy, a wykazują oczywistą ciekawość.
Istnieje w Chinach coś takiego jak polonistyka. Tak, tak, wydział polonistyki otworzył już dawno, jako jedyny, Uniwersytet Pekiński. Co prawda, nabór odbywa się tam tylko co czwarty rok, ale kształcą wyśmienicie. Jeszcze w Polsce spotykałem się z Chińczykami polonistami i mówili doskonale, jak na Azjatów oczywiście. Z jednej strony ciekawe, że w ogóle ktoś wybiera tak egzotyczny kierunek i wykazuje zainteresowanie niewiele z punktu widzenia Chin znaczącym krajem. Z drugiej zaś jest ono tak małe, że aż marginalne i nie zanosi się w tej dziedzinie na zmiany. Jednak to dobrze, że przynajmniej kilkudziesięciu studentów będzie zdobywało co cztery lata wiedzę o Polsce większą niż niejeden Polak. Zawsze trzeba od czegoś zacząć i mieć nadzieję, że z czasem zainteresowanie będzie rosło.
Komunałem jest już stwierdzenie, że Chiny coraz bardziej otwierają się na świat. Ale jest to otwarcie obustronne, świat coraz bardziej zmuszony jest otwierać się na Chiny. Minęły czasy, kiedy do Kraju Środka przybywały tłumy biznesmenów, inwestorów, naukowców, a w Europie Chińczyka zobaczyć było można tylko w roli właściciela jakiejś budy z tak zwaną „chińszczyzną”. Biznesmeni i inwestorzy chińscy również wyruszyli w świat. A ponieważ to dopiero awangarda, mają tam jeszcze bardzo, bardzo wiele do zrobienia. I tak jak otwarcie Chin pociągnęło za sobą potrzebę gwałtownego poszerzenia wiedzy o nich, a w efekcie wielki boom na uczenie się chińskiego języka, kultury etc., tak tutaj musi wzrosnąć drastycznie zainteresowania światem zewnętrznym. Musi, ponieważ będzie to gwarancją sukcesu, bez tego skośnoocy panowie w najdroższych garniturach świata nie zawojują go. Do tego dążą i, wcześniej czy później, na pewno to osiągną. I kto wie, może i ta mało dotychczas znacząca Polska leżąca gdzieś na peryferiach Europy również doczeka się na swoją kolej?