A Irvinga kto zamknął?
Po pierwsze, stawiam każde pieniądze, że ustawa – o ile zostanie uchwalona – przetrwa najwyżej do końca kadencji. W przeciwieństwie więc do wielu innych pomysłów, których realizacja jest z konsekwencją kontynuowana niezależnie od tego, czy przy władzy jest lewica pobożna, zwana dla niepoznaki prawicą, czy lewica bezbożna, obowiązująca wersja historii to z ustawodawczego punktu widzenia jedynie czkawka, którą zaleczy się następnymi wyborami. A dowody (czy też „dowody”) na taką czy owaką proweniencję tego czy owego nie są przedmiotem zainteresowania specsłużb, nie ulegną więc zniszczeniu w ciągu parunastu miesięcy.
Po drugie, utyskiwania na dekretowanie historii w kontekście PiS-u to wylewanie krokodylich łez. Nie będę się wszak szerzej rozwodził nad jedyną i słuszną wersją historii, wkładaną nam do głowy przez parędziesiąt lat. Ale to właśnie w Polsce, a nie gdzie indziej, obowiązuje od dawna zakaz „kłamstwa oświęcimskiego”, będący w istocie cenzurowaniem poglądów pewnej części historyków. Z całą mocą oświadczam, że nie ma tu nic do rzeczy sens i prawdziwość poglądów rewizjonistów – badania historyczne to wszak dochodzenie do prawdy, a w imię ideologii dążenie to odłożono na półkę. Niezależnie od tego – dla pewności powtórzę raz jeszcze – co poglądy rewizjonistów mają wspólnego z prawdą. Z przyczyn ideologicznych zrobiono w Polsce burzę dokoła doktora Ratajczaka, który poglądy rewizjonistów tylko cytował, w imię tejże ideologii aresztowano też Davida Irvinga. Faryzejskie oburzenie, z jakim cytowane są pomysły polskich prawodawców, może wzbudzić więc tylko pobłażliwy uśmiech. Tym bardziej, że rzeczone postanowienia – o ile nawet doczekają się realizacji – nie mają najmniejszej szansy na poparcie w postaci, powiedzmy, Europejskiego Nakazu Aresztowania. A bez tego zapis pozostanie martwy.
Po trzecie wreszcie - i za to zdanie chciałbym na łamach działu historycznego przeprosić szczególnie – specjalistyczne badania historyczne nie interesują psa z kulawą nogą, a ustawa – przynajmniej w mojej ocenie – uderza w publikatorów „rewelacji” pokroju „odwrotnego Bubla”. Akademicy mogą się spierać w zaciszu katedr, ale do publiki i tak przedostanie się to, co zaserwują jej media. Można wystosować milion sprostowań, dementi i programów demitologizujących, ale nie naprawią one w dziesiątej części tej wersji historii, którą przedstawili Dan Brown czy – parę lat wcześniej – Martin Scorsese w „Ostatnim kuszeniu Chrystusa”. PiS może sobie dekretować prawdę historyczną, ale w umyśle przeciętnego Żyda czy Amerykanina już od dawna funkcjonują „Polish concentration camps”. Specjaliści mogą wylewać kubły pomyj na warsztat naukowy Grossa, a medialne wersje Jedwabnego czy pogromu kieleckiego już dawno poszły w świat.
Może więc, przewrotnie mówiąc, dekretowanie prawdy jest potrzebne? Skoro badania historyczne przekładają się na twardą walutę, skoro trwa licytacja, przedstawicieli czyjej narodowości zginęło więcej w Auschwitz, skoro Murzyni czy Indianie pełnymi garściami czerpią z tego, że za czasów Kolumba eksterminowano ich przodków, to może jest w tym sens? Skoro wszędzie – wbrew tezom mojego oponenta – w najlepsze trwa kult przegranych, może w tym szaleństwie jest metoda? Pewnie jest – ale do tego nie trzeba ustaw, z definicji obejmujących tylko Polskę. Potrzeba nam natomiast porządnej kancelarii prawniczej i paru wyszczekanych adwokatów, najlepiej za oceanem, którzy zdarliby ostatniego centa z kogoś, kto ośmieliłby się napisać coś na temat współorganizacji obozów koncentracyjnych przez Polaków czy w inny sposób próbował grać na prawdzie historycznej.
Uderzenie po kieszeni boli najbardziej i jest dużo skuteczniejsze niż hipotetyczne kary więzienia, na które lekarstwem jest prozaiczna emigracja. Zamiast ustawy, Polsce potrzebny byłby odpowiednik amerykańskiej Ligi Przeciw Zniesławieniu, ale rządząca koalicja z pochwały godnym uporem wpisuje się w nurt myślenia księżycowego, któremu współczesne realia zdają się być zupełnie obce. Ale to już temat na zupełnie inny artykuł.