Byłam w kinie na „Norymberdze”. Dawno żaden film mnie aż tak nie poruszył

opublikowano: 2025-11-30, 12:13
wszelkie prawa zastrzeżone
Są takie filmy, które zostają w pamięci na długo. „Norymberga” Jamesa Vanderbilta u mnie zdecydowanie się do takich zalicza, nie tyle przez konwencję czy sposób opowiedzenia fabuły – chociaż nic pod tym względem jej nie brakuje – ile przez wnioski, które z niej płyną. A te przyprawiają o nieprzyjemny dreszcz na skórze.
reklama
Russell Crowe jako Hermann Göring (materiały promocyjne filmu, fot. Scott Garfield)

Wydawało się, że o procesach norymberskich nazistowskich zbrodniarzy powiedziano już praktycznie wszystko. James Vanderbilt pokazał, że nie do końca i że wciąż jest jeszcze przestrzeń do zagospodarowania. Inspirując się książką Jacka El-Haia „The Nazi and the Psychiatrist”, na warsztat wziął nie tyle sam proces – choć wokół niego osnuta jest oczywiście fabuła filmu – ile relację osadzonego w więzieniu Hermanna Göringa z amerykańskim psychiatrą Douglasem M. Kelleym.

Główne akcenty „Norymbergi” położone są więc na wydarzeniach, które dzieją się bezpośrednio przed procesem – szczególnie na pracy Kellego próbującego ocenić stan psychiczny pojmanych nazistowskich przywódców i wydać opinię niezbędną do postawienia ich przed sądem. 

Miałam duże oczekiwania wobec tego filmu – choćby ze względu na jego oscarową obsadę. I Russell Crowe, i Rami Malek, którzy wcielili się w główne role Göringa i Kelleyego, już nie raz udowodnili, że potrafią stworzyć świetne widowisko, nawet jeśli ostatnio zdarzały im się pewne potknięcia. Jednocześnie jednak poprzeczka zawieszona była wysoko – trudno wyobrazić sobie film, który byłby w stanie przebić świetny „Wyrok w Norymberdze” Stanleya Kramera. Amerykański dramat z 1961 roku opowiedział o tym procesie w sposób wybitny i od tego czasu chyba żadna produkcja nie była w stanie mu dorównać. Na szczęście Vanderbilt nie miał takich ambicji. 

Trzeba bowiem powiedzieć jasno  jego „Norymberga” nie jest typowym dramatem wojennym. To bardziej thriller psychologiczny – i to, w mojej opinii, jest jego największą zaletą. Zamiast kolejnej fabularnej produkcji historycznej dostaliśmy bowiem film, który sięga znacznie głębiej –bazując na historii procesu sądowego osób tworzących jeden z najbardziej zbrodniczych reżimów w historii, dotyka natury zła. I robi to w sposób otwarty, bezpardonowy, momentami wręcz brutalny. Ustami amerykańskiego psychiatry przepytującego pojmanych nazistów Vanderbilt próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie o to, skąd bierze się zło i co sprawia, że człowiek zdolny jest do najbardziej nieludzkich czynów. I dochodzi do przygnębiających wniosków. 

(Nie)równe starcie?

„Norymberga” to film dialogu. Poza pojedynczymi scenami raczej nie ma co doszukiwać się w nim wartkiej fabuły czy nagłych zwrotów akcji. Vanderbilt buduje dynamizm w inny sposób – przez dynamiczne ujęcia, zbliżenia i detale, dobrze przemyślane i świetnie budujące klimat. Ten tworzą również kapitalne, intensywne emocjonalnie zdjęcia Dariusza Wolskiego – stwarzają one momentami wrażenie osaczenia, nieuchronności tego, co wkrótce ma nadejść. Największy kunszt tkwi jednak bez dwóch zdań w warstwie dialogowej – i w doskonałej grze aktorskiej odtwórców głównych ról. 

Po niezbyt fortunnych rolach ostatnich lat Russell Crowe wrócił do formy – i to w naprawdę mistrzowskim stylu. Jako Göring wypadł znakomicie. W sposób niezwykle świadomy i precyzyjny zbudował postać, która z jednej strony wywołuje u widza zaintrygowanie, a nawet pewien rodzaj fascynacji swoją charyzmą, z drugiej zaś – złość, wstręt i obrzydzenie charakteryzującym go wyrachowaniem i bezwzględnością. Przyciąga, a chwilę po tym odpycha, czasami w jednej scenie. Kiedy trzeba, bywa czarujący, innym razem ściąga maskę i staje się chłodny i szyderczy, ale jednocześnie niezwykle przekonujący. Taki jest również Crowe w swojej roli. 

reklama

Nie emanuje nadmiernym patosem, nie przerysowuje. Jest oszczędny w gestach, ale każdy z nich jest dokładnie przemyślany. Rubaszny ton, mimika, powściągliwość – tym wszystkim wiernie oddaje charakter „drugiego po Hitlerze”, jak często nazywano Göringa. Człowieka, który przez lata nauczył się w pełni kontrolować otoczenie – i to samo próbuje robić w sali sądowej, mimo tego, że zasiada na ławie oskarżonych. 

Rami Malek i Russell Crowe jako i Douglas M. Kelley i Hermann Göring (materiały promocyjne filmu, fot. Scott Garfield)

Sama finałowa scena z sądu, a więc starcie nazistowskiego zbrodniarza z głównym oskarżycielem Robertem H. Jacksonem, w którego wcielił się Michael Shannon, to już w ogóle pokaz największych aktorskich zdolności Crowe’a.  Ironizuje, szydzi, ogrywa Jacksona i triumfalnie przekonuje wszystkich obecnych na sali do swojej wersji „całkowitego rozwiązania kwestii żydowskiej”, by chwilę później zapaść się pod ciężarem swojego narcyzmu i odsłonić prawdziwe oblicze, ale z przekonaniem, że robi to na własnych zasadach. Tym popisem Crowe z impetem wrócił do hollywoodzkiej ligi – i to prosto do ekstraklasy.

Z Rami Malekiem sprawa jest nieco bardziej złożona. Gra on zupełnie inaczej – z pozoru jest opanowany, ale pod tą skorupą aż kipi. Psychiatra, którego odgrywa, choć w czasie rozmów z Göringiem próbuje zachowywać dystans, silnie przeżywa związane z tym emocje. Najdobitniej widać to w scenie po jednej z rozpraw sądowych, na której wyświetlano filmy nagrane po wyzwoleniu przez aliantów obozów koncentracyjnych. Kelley, w którego postać się wciela, przestaje wówczas ukrywać burzące się w nim emocje – wparowuje do celi Göringa i jasno wyrzuca, co o nim myśli, łamiąc tym samym etykę lekarza psychiatry. 

Nie tylko zresztą w tej scenie widać charakterystyczny sposób gry Maleka. Jest on w niej bardzo ekspresyjny – w przeciwieństwie do Crowe’a nie oszczędza na gestach czy mimice. Są jednak i takie sceny, gdy nagle milknie, urywa w połowie zdania i zamyślony spogląda przed siebie, jakby znikał poza kadrem. Momentami odgrywana przez niego postać może wydawać się nieco przerysowana a nawet karykaturalna – ten jego manieryzm potrafi drażnić i patrząc na pierwsze recenzje, należy stwierdzić, że rzeczywiście podzielił widzów. 

O ile sama nie należę do jego największych fanek (nie do końca przekonała mnie jego rola Freddiego Mercury’ego w „Bohemian Rhapsody”), o tyle uważam, że w tym przypadku jego charakterystyczny styl sprawdził się znakomicie. Dobrze oddał sylwetkę Kelly’ego – nieco wycofanego, zamkniętego w swoim świecie, a zarazem wyposażonego w umysł geniusza psychiatry zdolnego do konfrontacji z tak silną osobowością jak Göring. To właśnie starcie tych bohaterów – ich spotkania, dialogi, powoli kształtująca się relacja – jest osią fabuły. I to kunszt ich gry jest największą siłą tego filmu. 

reklama

Cała obsada stanęła zresztą na wysokości zadania. Na uwagę zasługuje też niewątpliwie Leo Woodall, który wcielił się w postać sierżanta Howie'go. Choć w filmie odegrał rolę wyłącznie tłumacza Kelly’ego, zrobił to tak naturalnie, jakby kompletnie zapomniał o kamerach. A jego scena, w której rozmawia z psychiatrą i wyznaje, dlaczego tak bardzo zależy mu na pokonaniu nazistów na sali sądowej, prawdziwie łapie za serce. Ta rola z pewnością otworzy młodziutkimu Woodalla drzwi do kariery.

Wielki nieobecny 

„Norymberga” opowiedziana jest w klasycznym, hollywoodzkim stylu. Ma to swoje skutki – trzeba liczyć się z pewnymi skrótowcami czy uogólnieniami. Momentami powiewa też zbędnym patosem czy moralizatorstwem. Scena, w której zwolniony z armii Kelley zawraca z drogi powrotnej do USA i wparowuje do gabinetu Jacksona, by przestrzec go przed sztuczkami Göringa, jest nieco zbyt patetyczna i teatralna. 

Przerysowana jest również ta, w której amerykański prokurator udaje się do Watykanu i szantażuje papieża – mówi mu, że jeśli nie poprze procesu norymberskiego, będzie to oznaczało, że popiera nazistów. Bo zawarł z nimi konkordat i jako pierwszy uznał ich reżim. Sęk w tym jednak, że już nawet abstrahując od tego, czy rzeczywiście doszło do takiego spotkania – amerykański prokurator oskarża w filmie niewłaściwego papieża.

Bo konkordat między Stolicą Apostolską a III Rzeszą zawarty został w 1933 roku, a więc za czasów Piusa XI. A ten zmarł w 1939 roku. W „Norymberdze” Jackson musiał więc spotkać się z jego następcą – Piusem XII. I oskarżył go wprost o dogadywanie się z nazistami. Tu wizja reżysera dość istotnie rozmija się z prawdą historyczną. 

Wielka szkoda również, że w filmie ani słowem nie wspomniano o Rafale Lemkinie – polskim i amerykańskim karniście żydowskiego pochodzenia, którzy stworzył pojęcie ludobójstwa. W procesie norymberskim nie była to marginalna postać – został on doradcą Roberta H. Jacksona, głównego oskarżyciela z ramienia USA, który w produkcji odgrywa istotną rolę.

reklama

Dość już wspomnieć, że Lemkin opracował projekt konwencji w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa, ważnej nie tylko dla prawa międzynarodowego, ale i dla samego procesu. Nie przypominam sobie jednak, by w filmie w ogóle padło pojęcie ludobójstwa – częściej jest mowa o okrucieństwie Niemców i zamordowaniu przezeń sześciu milionów Żydów. 

Brutalne obrazy i gorzka prawda

Przy tych nieścisłościach historycznych reżyser pokusił się o pokazanie w filmie autentycznych filmów z obozów koncentracyjnych – zostały one wyświetlone jako materiał dowodowy podczas postępowania sądowego. Mocno kontrastują z ogólną konwencją filmu, której momentami bliżej do estetyki kina rozrywkowego.

Abstrahując od słuszności tego posunięcia, sprawia ono, że materiały te robią jeszcze bardziej porażające wrażenie. Brutalne obrazy przedstawiające wychudzonych do granic możliwości więźniów czy stosy ciał, a do tego zbliżenia na bohaterów filmu, którzy nie są w stanie ukryć kotłujących się w nich emocji – to naprawdę mocno chwyta za serce. Trzeba mieć stalowe nerwy, żeby obejrzeć to bez odwrócenia wzroku.

Nie mniej emocji budzi końcówka filmu, która dla mnie jest jego najmocniejszą częścią. Posadzeni na ławie oskarżonych naziści usłyszeli wyrok (choć to w filmie zostało pominięte) i czekają na egzekucję. Wszyscy oprócz Göringa – ten bierze bowiem tabletkę z cyjankiem, którą w jakiś sposób zdołał ukryć, i popełnia samobójstwo. Odchodzi na własnych zasadach. Choć na ławie sądowej został pokonany, odnosi symboliczne zwycięstwo – bo zdołał wymknąć się aliantom i uniknąć kary. 

Kelleyowi udaje się zrealizować osobisty cel – napisać książkę opartą na rozmowach z nazistami. Miała ona być jego przepustką do tego, by zostać kimś – staje się natomiast źródłem jego upadku. Na podstawie rozmów z największymi nazistowskimi zbrodniarzami Kelley doszedł do gorzkich wniosków – że nie byli oni w żaden sposób predestynowani do zła, niczym szczególnym się nie wyróżniali. Byli zwyczajnymi ludźmi – bo zło może tkwić w każdym.

Tacy ludzie żyją w każdym kraju na świecie – także w Stanach Zjednoczonych znaleźliby się tacy, którzy w pewnych okolicznościach byliby skłonni posunąć się do podobnych czynów i pójść po trupach do celu. Tego dla Amerykanów było za wiele. 

Choć Kelley niestrudzony powtarzał tę przestrogę, pragnąc skłonić ludzi do refleksji, nikt nie chciał go słuchać. Ostatecznie, przybity poczuciem niezrozumienia i frustracji, popełnił samobójstwo. Połknął tabletkę z cyjankiem – skończył tak jak Göring. Jego gorzka refleksja wybrzmiała przez to jeszcze mocniej. Dziś zachowuje szczególną aktualność. 

Ocena recenzentki: 8/10

reklama
Komentarze
o autorze
Katarzyna Łabicka
Absolwentka dziennikarstwa i nauk politycznych. Miłośniczka historii, reportaży i kultury hiszpańskiej.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2025 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone