Dominikanie na tropie czarownic
Kobiety przemieszczały się zawsze w stronę najbliższego wzgórza, mając za środek transportu kij, którego dosiadały jak rączego rumaka. Lecąc, wykrzykiwały słowa, które za każdym razem brzmiały jak wzywanie Złego. Świadkom tych lotów udawało się zwykle rozpoznać, kim były kobiety i jak się nazywały. Wszystkie, po krótkim lub dłuższym śledztwie, przyznały się do znajomości z szatanem, a niektóre nawet do tego, że miały z nim intymny związek. Procesy, jakie toczyły się równolegle w każdym mieście, udowodniły ponad wszelką wątpliwość winę niemal stu kobietom. Te, które same się przyznawały, wydawały kolejne, a te jeszcze inne. Wszystkie spłonęły na stosie.
Pierwsze z tych dziwnych zdarzeń, być może przypadkiem uruchamiające serię podobnych, a nawet identycznych, miało jednak miejsce nad ranem, 12 grudnia w Lyonie, mieście położonym w widłach dwóch wielkich rzek — Saony i Rodanu.
Wieczorem poprzedniego dnia z górą setka handlarzy, kramarzy i hodowców ustawiła swoje zagrody na targowisku. W powietrzu unosił się smród surowych ryb, świeżego mięsa, przypraw, zmieszany z odorem zwierząt gospodarskich, odchodów koni, kóz, świń, krów. Niektórzy kupcy specjalnie nie kładli się spać, żeby skoro świt obejrzeć lub z miejsca kupić inwentarz. Kilku z nich, po nocnym czuwaniu w oberży, zmierzając tuż przed wschodem słońca na targ mięsny, dostrzegło trzy postacie płci żeńskiej lecące nisko nad ziemią w kierunku wzgórza Fourvière. Lecąc, wydawały z siebie chrapliwe okrzyki, a każda z nich powtarzała najczęściej dwa zdania: „va per le dyable, va”, a także „sathan n’oublye pas ta mamye”. Świadkowie opowiadali, że wszystkie trzy niewiasty trzymały oburącz kij, którego węższy koniec sterczał im z przodu, a grubszy ściskały między kolanami. Wydawało się, że ów kij, choć równie dobrze mogła to być zwykła miotła, unosił je coraz wyżej i wyżej, aż znikły na szczycie wzgórza.
Kupcy, przechodząc w drodze na targowisko obok klasztoru Braci Kaznodziejów, poinformowali ojca Rogera, przeora zgromadzenia, o tym, co przed chwilą widzieli. Jako że ojciec Roger, zbudzony przez kupców, nie mógł zebrać myśli, poprosił, aby przyszli w południe, zaraz po skończonym handlu. Sam natomiast, nie czekając na ich przybycie, wezwał do siebie trzech braci, doświadczonych w ocenie podobnych przypadków, i nakazał im zbadać, które z lyońskich mieszczek nie spały tej nocy w swoich własnych domach. Jeszcze przed południem bracia przyprowadzili Annę Sugot, żonę piekarza, który od lat wypiekał chleb dla klasztoru, Margot Saligner, żonę szynkarza, i Julię Abrusiane, córkę hodowcy bydła, który kilka miesięcy wcześniej wyjechał z Tuluzy, by zamieszkać w Lyonie. Kobiety tłumaczyły, że z konieczności musiały spędzić ostatnią noc, a nawet jak Julia kilka ostatnich nocy, z dala od domu. Margot i Anna pomagały chorym matkom, a ponieważ obie matki mieszkają poza murami miasta, zostały u nich na noc, bojąc się wracać po zmroku do mężów. Od razu dodały zresztą, że zarówno pan Sugot, jak i pan Saligner byli poinformowani o wyjściu swoich żon i liczyli się z tym, że mogą wrócić dopiero następnego dnia.
Braciom z miejsca wydał się podejrzany wspólny powrót obu kobiet. Nie przyjmowali argumentu, że Margot i Anna znają się od lat, a w dodatku ich domy sąsiadują ze sobą. Oba te fakty, według zakonników, zamiast oczyścić z zarzutów, potwierdzały ich wspólny udział w sabacie. Panowie Sugot i Saligner z początku nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji. Na pytania braci odpowiadali z uśmiechem, tak jak się reaguje na każdą, nieprawdopodobną opowieść. Zaczęli się bać dopiero wtedy, gdy ich żonom związano ręce i wyprowadzono z domów. Jeszcze na ulicy, idąc za braćmi i poszturchiwanymi przez nich kobietami, próbowali błagać o uwolnienie. Z każdym krokiem ich nadzieja jednak gasła. Dominikanie mieli prawo aresztować każdego i z tego prawa właśnie korzystali. Nie przejmując się ani lamentami kobiet, ani argumentami ich mężów.
Z Julią Abrusiane było inaczej. Wyjechała kilka dni temu do Tuluzy, na polecenie ojca. Miała przywieźć dokumenty handlowe, których pan Abrusiane nie zabrał w czasie przeprowadzki ze starego do nowego domu w Lyonie. Julia od dawna pomagała ojcu w interesach. Matki właściwie nie pamiętała, jedynie drobiazgi, które tylko dziecko zapamiętuje: zapach, czerń lub brąz jej oczu, dotyk. Umarła przy porodzie, gdy Julia miała niecałe trzy lata. Razem z matką zmarło dziecko, chłopiec. Tylko dlatego nie nadano mu nawet imienia, że ksiądz nie zdążył go ochrzcić. Pan Abrusiane nigdy już się nie ożenił. Jak sam często powtarzał, na zawsze stracił zainteresowanie kobietami. W swojej sypialni, tej w Tuluzie i tej w nowym już domu, miał coś w rodzaju ołtarzyka. W centralnym miejscu obraz —portret na desce klonowej przedstawiający żonę, a niżej, w wazonie, zawsze świeże kwiaty i pamiątki: kosmyk włosów, pierścionek, który jej dał, gdy oboje mieli niecałe dwadzieścia lat, i ulubiony szal, którym zawsze okrywała się w chłodniejsze dni.
Tekst jest fragmentem książki Adama Larda „Institor. Kto pierwszy podpali stos...”:
Z kolei Julia, chociaż niedawno przekroczyła trzydziesty rok życia, wykazywała daleko idący brak zainteresowania mężczyznami, nieustannie zabiegającymi o jej względy. Uroda Julii, choć lepiej będzie mówić o jej słynnym w całej środkowej Francji, jak to nazywano, „cudzie powierzchowności”, sprawiała, że w kolejce do ręki ustawiali się kandydaci z Tuluzy, Dijon, Lyonu, Bordeaux, nawet z miast południowego wybrzeża. „Tak już zostanie, ojcze” — mówiła panu Abrusiane, z biegiem lat coraz bardziej zaniepokojonemu tym, że jego śliczna córka wybiera samotność. „Nie jestem samotna, mam przecież ciebie” —tłumaczyła za każdym razem, gdy pan Abrusiane, jak zawsze delikatnie, rozpoczynał temat zamążpójścia
Julia wróciła więc tego dnia dwie godziny po wschodzie słońca, zmęczona i śpiąca. Całą noc spędziła w siodle, raz jedyny przystając dla rozprostowania kości. W domu zastała młodego dominikanina, który rozmawiał z jej zapłakanym ojcem.
Kobiety przesłuchiwał osobiście ojciec Roger. Mimo próśb, nie uznał za stosowne sprawdzić wiarygodności zeznań. Zresztą nawet gdyby matki Anny i Margot, a także jacyś ludzie w Tuluzie potwierdzili zeznania, i tak wszyscy mogli być w zmowie z kobietami.
W południe nadeszli czterej kupcy. Stawili się, jak kazał ojciec Roger, w zakrystii kościoła. Na pytanie, czy w osobach pani Sugot, pani Saligner i panny Abrusiane rozpoznają trzy lecące nad ranem kobiety, kupcy nie byli zgodni. Dwaj z przekonaniem potwierdzili, że rozpoznają twarze. Dwaj przyznali, że w tamtej chwili nie zwrócili uwagi na oblicza unoszących się kobiet. Ojciec Roger rozkazał więc każdej z nich głośno krzyknąć: „va per le dyable, va”. Z początku nie chciały, ale gdy młodzi bracia pomagający przeorowi na jego życzenie odbyli z każdą z kobiet krótką rozmowę na osobności i gdy w czasie rozmowy zagrozili karą ognia, kobiety, płacząc, zgodziły się na zaproponowany eksperyment. To znaczy zgodziły się tylko dwie, Julia Abrusiane odmówiła współpracy. Uśmiechała się przy tym pogardliwie, czym wprawiała przeora w zakłopotanie, ale też, jak się wydaje, swoim prowokującym zachowaniem potwierdzała konszachty z diabłem. Na dodatek jej niepowtarzalna uroda, choć przeor rzadko przyglądał się kobietom, sprawiała, że bardziej zrozumiałe stawało się szatańskie zainteresowanie. Zło bowiem najczęściej zwraca uwagę na piękno lub brzydotę, powierzchownością przeciętną zbytnio się nie interesując.
Może nie był to krzyk, a jedynie donośny głos, jednak ten głos wystarczył. Teraz wszyscy kupcy byli już zgodni. Kobiety, dwie starsze spośród nich, zaczęły jeszcze głośniej łkać. Przeor pozwolił się im wypłakać, a potem zadał pytanie:
— Czy potwierdzacie, że ostatniej nocy leciałyście na czymś, co przypominało kij, w stronę wzgórza Fourvière, wznosząc te same okrzyki, które wypowiedziałyście przed chwilą w naszej obecności?
Żadna się nie przyznała. Nawet gdyby chciały coś powiedzieć, nie były w stanie. Pani Saligner i pani Sugot wydawały się omdlałe i przerażone. Wszystkie odprowadzono do celi w podziemiach klasztoru. Ostatnia szła Julia Abrusiane. Z wysoko uniesioną głową, z tym samym, ciągle pogardliwym uśmiechem. Na popołudniową godzinę ojciec Roger zapowiedział początek procesu.
Przed furtą klasztorną czekał pan Abrusiane, czekał pan Saligner i pan Sugot, ale nie zostali przyjęci. Rozeszli się do domów, mając nadzieję, że sprawa rozwiąże się na korzyść kobiet jeszcze przed końcem dnia. Idąc, rozmawiali.
— Moja żona jest niewinna — mówił pan Sugot.
— Moja także — powtarzał pan Saligner.
— Moja córka nie ma z tym nic wspólnego — przekonywał pan Abrusiane.
Ale żaden z nich nie był do końca pewien racji towarzyszy. Szczerze mówiąc, pan Sugot i pan Saligner nie byli nawet pewni swoich własnych racji. W końcu przestali rozmawiać. Szli w milczeniu, patrząc na siebie podejrzliwie. Za mostem na Saonie podali sobie dłonie na pożegnanie i każdy, bez słowa, ruszył w swoją stronę. Być może zdawali sobie sprawę, że nadmiernie pobudliwa, nerwowa reakcja na to, co się wydarzyło, w tej chwili nie byłaby dla nich korzystna. Należało wszystko jeszcze raz przeanalizować. „Tylko spokojnie, tylko spokojnie. Z pewnością są jeszcze wolne cele w klasztornych piwnicach. Lepiej być tu niż tam. A Bóg przecież nie zostawi mojej córki ani tych biednych kobiet” —myślał pan Abrusiane. Mniej więcej tak samo myśleli i pan Saligner, i pan Sugot.
Proces rozpoczął się, jak zwykle w tego typu przypadkach, od ponownego pytania o winę. Ponieważ żadna z kobiet się nie przyznała, usłyszano tylko niemiły dla uszu bełkot pani Sugot i pani Saligner, z którego nic nie wynikało, tak jakby kobiety ciągle były zamroczone, przeor zarządził próbę wody. Procesja trzydziestu braci, a między nimi Anna, Margot i Julia, ruszyła z klasztornego dziedzińca, kierując się w stronę rzeki. Po drodze przyłączał się coraz większy tłum mieszczan, tak że gdy czoło pochodu wchodziło na nisko zawieszony nad Saoną most, tył ciągle jeszcze pozostawał w ciasnych uliczkach miasta. Ale tłum parł do przodu. Ludzie używali łokci, by znaleźć się jak najbliżej głównej sceny widowiska. Matki z dziećmi, mężowie z żonami, nawet ci, co niedawno zakupili na targu trzodę, przeciskali się, ciągnąc na postronkach owce, krowy, a co niektórzy popędzali kopniakami nabyte przed chwilą tłuste, różowe świnie, które biegnąc, kwiczały, jakby je zarzynano. Pan Sugot, pan Saligner i pan Abrusiane stali nieco z boku, w odległości stu kroków od mostu, nad samym brzegiem rzeki, chcąc, jeśli zajdzie taka potrzeba, rzucić się w odpowiednim momencie na ratunek. Lub też się nie rzucić, żaden z nich jeszcze nie zdecydował, co zrobi. W każdym razie stali w bezpiecznej dla siebie odległości, pośród przerzedzonej w tym miejscu publiki, i w nasuniętych głęboko na czoło słomkowych kapeluszach obserwowali, co też się będzie działo.
Tekst jest fragmentem książki Adama Larda „Institor. Kto pierwszy podpali stos...”:
Dominikanie przed samym mostem utworzyli żywy mur, zagradzając postronnym drogę. Dalej szli już tylko przeor, trzech pomocników i prowadzone przez nich za ręce kobiety. Szły, jakby nie zdając sobie sprawy, co się wokół nich dzieje. Nie czekano, aż tłum przebije szpaler zakonników i wedrze się na most. Zrzucono je od razu. Jedną po drugiej. Jeśli wypłyną, będzie to dowód na ich winę. Jeśli utoną, okażą się niewinne, zostaną oczyszczone. Oczywiście może być i tak, że wszystkie pójdą na dno, a następnie, wyciągnięte i uznane za nieżywe, ożyją lub jakimś cudem zostaną odratowane. To jednak byłoby najgorsze rozwiązanie, bo niedające pewności winy ani tym bardziej nieświadczące o niewinności.
Pani Sugot nie zmoczyła nawet głowy. Jej szeroka suknia utrzymała ją na powierzchni jak wielki, atłasowy balon. Próbowała się zanurzyć, ukryć pod wodą, może przeczekać, liczyć na cud, ale nie dała rady. Wyglądała jak łódka z opuszczonym żaglem, którą prąd rzeki znosi do brzegu.
Pani Saligner na chwilę prawie cała skryła się pod wodą, a potem wystrzeliła na powierzchnię. Być może zupełnie przypadkiem trafiła na wir wznoszący, a może po prostu jej solidna waga (pani Saligner była bowiem kobietą bardzo otyłą) zadziałała jak katapulta i woda ją wyniosła niezależnie od tego, czy pani Saligner chciała, czy też nie chciała wypłynąć. W każdym razie i jedna, i druga unosiły się niezgrabnie, a prąd spychał je ku brzegowi, mniej więcej tam, gdzie stali ich mężowie.
Panna Abrusiane, wysoka, szczupła, o brązowych oczach i czarnych rozpuszczonych włosach, zachowała się bardzo nieodpowiedzialnie. W chwili, w której dominikanin popychał ją do skoku, szybkim ruchem zerwała suknię i ku zdziwieniu publiczności właściwie skoczyła sama. Kiedy zdawało się już, że jako jedyna dowiodła swojej niewinności (nie wypływała długo), nagle jej głowa ukazała się bardzo blisko przeciwległego brzegu, na którym oprócz kilku gapiów nie było nikogo. Pan Abrusiane zakrył oczy ręką. „Córeczko, na miłość boską, płyń, uczyłem cię pływać, jeszcze trochę, już blisko” — powiedział do siebie cicho.
Julia Abrusiane płynęła szybko. Jej głowa raz była na powierzchni, raz pod wodą. Nie więcej niż dwadzieścia kroków od brzegu, do którego już prawie dopływała, zaczynała się ściana lasu, zbocze wzgórza Fourvière. Jeśli zdąży dobiec, w lesie trudno ją będzie znaleźć. Przecież biega tak samo dobrze, jak pływa. Ojciec Roger dyskretnie skinął głową do swoich pomocników. Ruszyli we trzech, ale Julia była szybsza. Już wychodziła z wody, już biegła. Prawdopodobnie udałoby się jej dobiec do lasu, potem uciec pogoni, ale jeden z gapiów podstawił jej nogę. Upadła. Zanim się podniosła, trzej zakonnicy przytrzymywali ją już za ręce i nogi. Jeszcze się wyrywała, dysząc, wyrzucała z siebie jakieś niezrozumiałe słowa, które tłum brał za ostateczny dowód diabelskiego opętania. Najwyższy i najsilniejszy z braci wziął ją za ręce, zarzucił sobie na ramię, przyniósł na most i rzucił pod nogi przeora. Wyglądała jak owca, z której uczyniono ofiarę. Nie protestowała, leżała bezwładnie u nóg ojca Rogera. Obok niego stały już, doprowadzone przed chwilą, trzęsące się z zimna pani Sugot i pani Saligner.
— A więc winne — powiedział uroczyście przeor, nakazując odwrót. Tłum zaczął się rozchodzić. Do domu ruszył też pan Sugot, ruszyli panowie Saligner i Abrusiane. Po drodze każdy z osobna ustalał plan działania. Wiedzieli jednak, że nawet najlepszy plan ratowania kobiet może się już okazać nieskuteczny. Obiecali sobie, że się spotkają nazajutrz i wspólnie podejmą decyzję, co dalej robić.
Późnym wieczorem, po nieszporach i po komplecie, proces wznowiono, tyle że już bez udziału publiczności. Z opactwa Montluel, położonego nieopodal Lyonu, zawezwano ojca Heinricha Kramera, zwanego Institorem, dominikanina, który w klasztorze Benedyktynów przebywał od kilku dni. W bibliotece opactwa, posiadającej największy zbiór ksiąg ze wszystkich klasztornych bibliotek w środkowej Francji, ojciec Kramer kończył właśnie pisać swoje własne dzieło. Pamiętnik wielu lat spędzonych na walce z czarownictwem. Kilka dni temu obchodził osiemdziesiąte siódme urodziny. Prawie całe życie zakonne poświęcił na studiowanie procesów o czary i herezje. Chociaż urodził się w Alzacji, niedaleko Strasburga, wiele podróżował. Znał dobrze Rzym, Paryż, Lyon, Wenecję. Wyprawiał się nieraz na północ i wschód, do, Pragi, Krakowa i Ołomuńca, 16 w którym spędzał ostatnie lata. Wzywany do szczególnie trudnych procesów, nigdy nie odmawiał. Na niemal trzysta rozpraw, którym przewodniczył jako przedstawiciel władzy papieskiej, nie więcej niż dziesięć skończyło się uniewinnieniem.
Gdy po kolacji zostali sami w klasztornym refektarzu, ojciec Roger przypatrywał się szczupłej, sprężystej sylwetce Kramera. Jego posiwiałym, ale jeszcze nie siwym włosom, ostrym konturom twarzy z wydatnym, zaostrzonym nosem. Gdyby nie wiedział, ile lat ma ojciec Heinrich, mógłby pomyśleć, że są w podobnym wieku. Pięćdziesiąt, najwyżej pięćdziesiąt pięć lat. Nie wyglądał na więcej. „W jego latach ludzie mają problem z logicznym dobieraniem słów, nawet z wysławianiem, nie mówiąc o chodzeniu, które staje się czynnością ponad siły. Niektórzy starcy na powrót stają się dziećmi. Nawet wymagają podobnej opieki. Ale nie Kramer” — pomyślał. Ojciec Heinrich nie tylko sprawnie rozumował i patrzył na świat, nie używając szkieł powiększających, ale też jego głos wydawał się głosem całkiem jeszcze młodego człowieka.