Gdański Marzec 1968

opublikowano: 2023-03-15 19:02
wolna licencja
poleć artykuł:
O „warszawskim” Marcu 1968 napisano już kilka książek i zapewne tysiące artykułów prasowych. Trzeba jednak pamiętać, że wydarzenia poza stolicą miały swoją specyfikę, choć bardzo często ulegamy perspektywie „warszawocentrycznej”. Najbardziej znamiennym tego przykładem jest obraz „gdańskiego” Marca z filmu „Człowiek z żelaza” Andrzeja Wajdy.
REKLAMA
Gmach Główny Politechniki Gdańskiej. Widok współczesny (fot. Jakub Strzelczyk)

A Marzec „gdański” był zupełnie inny od Marca „warszawskiego”. W przeciwieństwie do tamtego, politycznie bardziej dojrzałego, ale właśnie przez to jakoś „brudnego”, „gdański” Marzec był „jak z obrazka”, jak z czytanek patriotycznych. Dosłownie. Był niewiarygodnie szlachetny i prosty. Był powszechny i spontaniczny. Wiem, bo sam brałem w nim udział, widziałem z bliska.

Może trwał zbyt krótko, by się zbrukać ludzkimi małościami, może był zbyt nieoczekiwany, by odcisnęli na nim piętno ludzie źli...? Fakt jest faktem. Tu w Gdańsku myśleliśmy „zawsze”, że taki sam szlachetny i prosty, pełen młodzieńczego patosu (a więc, nie ukrywajmy: także pełen młodzieńczej naiwności) był Marzec wszędzie. W całej Polsce. Także w Warszawie.

Wygląda na to, że myliliśmy się. Stąd skala naszego zaskoczenia gdy zaczęły docierać do nas informacje o szczegółach Marca „warszawskiego”. Dla mnie osobiście sporym szokiem była lektura poświęconego marcowym wspomnieniom rozdziału znanej książki Michnika, Tischnera i Żakowskiego: Między Panem a Plebanem. Tak dalece przedstawiony w nim Marzec „warszawski”, Marzec bohatera mojej studenckiej młodości okazał się nie być tożsamym z „moim”, „gdańskim” Marcem. TAM, w Warszawie wszystko było niejasne i pokrętne: jakieś prowokacje, partyjne intrygi, zakulisowe gry, istotny wątek antysemicki. TU, w Gdańsku, jak się rzekło, było prosto, klarownie i pięknie.

Najbardziej rzuca się w oczy fakt, że w naszym „gdańskim” Marcu W OGÓLE nie było owego antysemickiego wątku, tak dominującego we wspomnieniach uczestników wydarzeń warszawskich. Owszem czytaliśmy w gazetach o „syjonistycznych” inspiracjach naszych wystąpień, ale traktowaliśmy to dokładnie tak samo jak, pojawiające się w nich również informacje o „nieprzypadkowym” popieraniu nas przez zachodnioniemieckich „rewizjonistów i odwetowców” (dziś już nie pamiętam czy, zdaniem ówczesnych mediów, „szydło wyszło z syjonistycznego worka”, czy też „worek” należał raczej do zachodnioniemieckich rewizjonistów).

Z naszego gdańskiego punktu widzenia pisanie o podobnych sprawach, było wyłącznie niezbyt udolną próbą odwracania uwagi od spraw istotnych. Sypaniem piaskiem w oczy. Inna rzecz, że u nas, na gdańskich uczelniach, osób pochodzenia żydowskiego chyba w ogóle (?) nie było. Przynajmniej się o nich nie słyszało. A chyba raczej było tak, że, po prostu, nie interesowało nas to w najmniejszym stopniu.

Drugą uderzającą różnicą pomiędzy Marcami „warszawskim” i „gdańskim” był stopień świadomości uczestników. Tam, w Warszawie, aktorami wydarzeń byli intelektualiści, studenci wydziałów humanistycznych Uniwersytetu, wyćwiczeni w „poszukiwaniu sprzeczności” „komandosi”. Tu, w Gdańsku – politycznie zupełnie niewyrobieni kandydaci na inżynierów (studenci innych uczelni stanowili nieistotny margines). Przed Marcem mało kto z nich (z nas) interesował się czymś innym niż dziewczyny (dziewczyny chłopakami), tańce, zespoły muzyczne (przecież to u nas, w Sopocie działał wówczas legendarny „Non Stop”, to tu zaczynały kariery najsłynniejsze kapele młodzieżowe), piesze rajdy...

Właśnie na ten brak politycznego zaangażowania postawiły miejscowe władze. Tak były go pewne, że zaryzykowały zwołanie wiecu studenckiego, którego głównym mówcą był I sekretarz lokalnego komitetu wojewódzkiego PZPR! Niewątpliwie po to, by się „wykazać”. Mieliśmy na nim potępić zrewoltowaną studenterię warszawską.

Dworzec Gdański (Warszawa Gdańska)

Jednak byliśmy apolityczni w najzupełniej inny sposób, niż się to władzom wydawało. Nie było prawdą to, że nie mieliśmy „reakcyjnych” poglądów politycznych. Nie były one takie jak te wyznawane przez naszych, bardziej politycznie wyedukowanych rówieśników z Warszawy, ale wcale przecież nie mniej nieprawomyślne. Być może nawet bardziej. Stąd wiec zaplanowany jako wiec potępienia przekształcił się w wiec poparcia.

Nasze polityczne poglądy niewątpliwie były inne od poglądów uczestników Marca „warszawskiego”. Myślę, że najlepiej pokażą tę różnicę dwa „obrazki z życia”. Obydwa dotyczą śpiewów chóralnych.

REKLAMA

Najpierw obrazek gdański. Rzecz ma miejsce wiosną 1967 roku i nie w Gdańsku, a na Mazurach, w Morągu. Odbywa się tam feta związana z zakończeniem Rajdu Mazurskiego. Nagrody (książki o Warmii) za „wyróżniający udział” odbiera gdańska studencka grupa rajdowa, o zgoła barokowej, „jajcarskiej” nazwie: „Grupa rajdowa Imienia Pięćdziesiątej Rocznicy Największego w Dziejach Nowożytnych Wydarzenia: Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej, Dzieła Wielkiego Lenina” Gdańszczanie mają czerwoną szturmówkę z przyfastrygowanymi, mocno ubłoconymi, ongiś białymi męskimi kalesonami, a swoją radość z nagrody kwitują odśpiewaniem (a raczej zawyciem) do mikrofonu Międzynarodówki. Na rajdzie nauczyli się nowej piosenki rozpoczynającymi się frazą: „Jak dobrze nam po latach marzeń szturmować z frontu gmach KC...” (na znaną melodię), tej wszakże przytomnie nie śpiewają, chociaż woleliby. Wiem to bo byłem jednym z członków tej grupy.

Obrazek warszawski pochodzi ze wspomnień Jana Walca: W Marcu 1968, w trakcie wiecu na Uniwersytecie Warszawskim „przez któreś z otwartych okien pod sufitem wlazł na parapet człowiek w fufajce i powiedział: Studenci, mnie do tego nikt nie upoważniał, ale chciałem wam powiedzieć, że klasa robotnicza jest z wami. I nagle automatycznie jakby sala wstała i buchnęła Międzynarodówka”.

Niby te same śpiewy, ale jakżeż skrajnie odmienna wymowa!

Tu trzeba mocno podkreślić, że rzekomy konflikt robotników i młodej inteligencji pokazany w „Człowieku z żelaza” to wyssana z palca bzdura. Przejrzysta kolejność zdarzeń: w Marcu wystąpili studenci – robotnicy zdystansowali się do nich, w Grudniu studenci odpłacili robotnikom pięknym za nadobne, dopiero „wspólny” Sierpień przyniósł zwycięstwo jest piękna i budująca (pamiętajcie mili: niezgoda rujnuje zgoda buduje) nie ma jednak nic wspólnego z rzeczywistością (pisałem o tym w „Zeszytach Historycznych” 99/1992). Mniejsza o to, że nasze rezolucje i odezwy były przepisywane na maszynie właśnie w najróżniejszych biurach, najróżniejszych zakładów pracy (sami byśmy tego nie mieli jak zrobić). Mniejsza o ciepłe przyjęcia w zakładach przemysłowych emisariuszy powoływanych przez nas rad studenckich. Najważniejszy był gremialny udział robotników (zwłaszcza młodych) w próbie zorganizowania przez nas wiecu na terenie Politechniki. Tu, po trosze, Wajda ma rację. Kulminacyjnym punktem gdańskiego Marca była właśnie ta próba zwołania wspólnej manifestacji studentów i robotników. Jednak, skrajnie inaczej niż u Wajdy, do wiecu nie doszło nie z powodu niechęci robotników, a w wyniku działań władz, konkretnie zaś w wyniku zmasowanej akcji milicyjnej: pałki, gazy, armatki wodne. Skutkiem tego zamiast manifestacji pokojowej doszło do wielogodzinnych walk ulicznych. Trudno je zresztą nazwać wystąpieniami studentów – stanowili oni mniejszość uczestników.

Tak czy inaczej byliśmy mocno zsolidaryzowani z „prostymi” ludźmi. Nie mniej niż nasi warszawscy koledzy. Pewno bardziej. Zwłaszcza zaś z większą wzajemnością. Nie dziwota. Dla nas to nie byli „ludzie pracy”. Dla nas to byli nasi rodzice, krewni, sąsiedzi. Konkretni ludzie, nie jakieś tam przedmioty rozważań z rozpraw ideologicznych. Z „Warszawiakami”, przynajmniej „tymi najważniejszymi”, różnie z tym bywało.

Strajk sierpniowy w Stoczni Gdańskiej im. Lenina (fot. Krzysztof Korczyński)

A „ludzie pracy” nigdy „Międzynarodówki” nie śpiewali spontanicznie i na serio. Przejęliśmy to od nich. Inaczej niż nasi koledzy z Warszawy.

Przez lata intrygowała mnie publiczna wypowiedź z tamtych czasów Stefana Olszowskiego, jednego z najlepiej zorientowanych w tym „co w trawie piszczy” ówczesnych sekretarzy KC PZPR. A powiedział on: „Tak naprawdę, to w marcu groźne były tylko wydarzenia w Gdańsku”. Ten aparatczyk nie był Duchem Świętym i nie mógł przewidzieć ani Sierpnia 1980, ani nawet bliskiego już (też złowrogiego dla jego współtowarzyszy) Grudnia 1970. Jednak niebawem okazało się, że wcale nie wygadywał bzdur. To właśnie w Gdańsku, nie w Warszawie, po Marcu był Grudzień, a potem Sierpień.

Tekst został napisany w marcu 2008 roku, w Gdańsku.

POLECAMY

Zapisz się za darmo do naszego cotygodniowego newslettera!

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Tadeusz S. Piotrowski
Dr inż, był adiunktem na Wydziale Elektrycznym Wyższej Szkoły Morskiej (dzisiejszego Uniwersytetu Morskiego).

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone