Krzyk Jóna Hreggviðssona
Ten tekst jest fragmentem książki Halldóra Laxnessa „Dzwon Islandii”.
Jónowi wprawdzie i tym razem niczego nie udowodniono, za to jak zawsze pociągnięto go do odpowiedzialności. Swoją drogą, gdy na półwyspie Akranes panowała ciężka wiosna, każdy, kto tylko mógł, kradł z szop gospodarzy trudniących się połowem – jeden ryby, inny sznurek do węd. Zresztą wszystkie wiosny były ciężkie. W Bessastaðir od dawna brakowało ludzi do roboty, więc naczelnik radował się, gdy mu prefekci przysyłali złodziei do kozy, zwanej także buchtą niewolników, a podejrzani o grabież byli w tym miejscu witani równie mile co ci za nią skazani. Z początkiem sianokosów jednak władze Borgarfjörður przysłały naczelnikowi polecenie, by odesłał urwisa Jóna do domu w Rein na Akranesie, bo nie ma kto się zająć jego głodującą rodziną.
Gospodarstwo stało pod górą, narażone na lawiny zarówno błotne, jak i śnieżne. Ziemia wraz z majątkiem, odpowiadającym wartości sześciu krów, należała do Chrystusa. Dawno temu któryś ze skálholtańskich biskupów podarował ją temuż władcy jako fundację dobroczynną z myślą o jakiejś wielodzietnej, bogobojnej i czci godnej wdowie w hrabstwie Akranes, a gdyby takowej tam nie było, szukać należało w hrabstwie Skorradalur. Od dłuższego czasu jednak w obu hrabstwach nie dało się znaleźć wdowy spełniającej te warunki, więc to Jón Hreggviðsson stał się podnajemcą Jezusa.
Jak się można spodziewać, sytuacja w gospodarstwie wyglądała tak, że domownicy mieli albo trąd, albo debilizm, albo jedno i drugie. Dotarłszy do domu, Jón Hreggviðsson, który już zdążył się napić, zaraz jął okładać swą małżonkę i skretyniałego syna. Czternastoletniej córki, choć się z niego śmiała, nie bił zbyt mocno, podobnie jak steranej wiekiem matki, która uściskała go ze łzami w oczach. Jego siostra zaś i kuzynka, obie trędowate, pierwsza gładka i bez czucia w kończynach, druga kostropata z ranami, przycupnęły, okutane czarnymi chustami, za gnojowiskiem, trzymały się za ręce i chwaliły boga.
Nazajutrz bóndi naostrzył kosę i wziął się do roboty. Głośno zawodził rimy o Pontusie. Czarne chusty wyległy na podwórzec i zaczęły poruszać grabiami. Kretyn i pies siedzieli na kępie trawy. Czarnowłosa, blada i chuda córka w porwanym gieźle wylazła boso do drzwi, by odetchnąć zapachem świeżego siana. Z komina dobywał się dym.
Minęło kilka dni.
Nagle w Rein zjawił się młodzian, konny bardzo, z niejakim fasonem, w celu dostarczenia Jónowi Hreggviðssonowi polecenia, by ten stawił się za tydzień przed sądem akranesańskim u prefekta. W danym dniu Jón osiodłał swoją szkapinę i pojechał na półwysep. Tam już wcześniej zjawił się był kat Sigurður Snorrason. Poczęstowano ich kwaśną serwatką. Sąd zebrał się w świetlicy prefekta i Jóna Hreggviðssona oskarżono o to, że w Thingvellir nad Öxará nieprzystojnymi słowy obraził najwyższą cześć i majestat księcia Holsztynu, najłaskawiej panującego nam króla i pana, pomawiając go, że wziął sobie trzy nałożnice pozamałżeńskie. Jón Hreggviðsson zaprzeczył, iżby kiedykolwiek wypowiedział podobne słowa na temat swego umiłowanie panującego króla i najlitościwszego pana, najwyższej czcigodności majestatu, księcia Holsztynu, i zapytał o świadków. Wówczas to Sigurður Snorrason zeznał pod przysięgą, że Jón Hreggviðsson wypowiedział rzeczone słowa. Jón Hreggviðsson poprosił, by wolno mu było złożyć przeciwną przysięgę, ale w tej samej sprawie nie dopuszczano dwóch wykluczających się przysiąg. Kiedy bóndiemu odmówiono, ten oświadczył, że choć to prawda, iż słowa te wypowiedział, boć i historia ta głośna była w buchcie niewolników w Bessastaðir, to niedorzecznym jest twierdzić, by chciał tym urazić swego króla, wręcz przeciwnie, pragnął podkreślić, jak nadprzeciętnym jest król taki, który może z trzema nałożnicami naraz, prócz małżonki, poza tym żartował sobie ze swojego dobrego druha, Sigurðura Snorrasona, który podobnież nigdy nie miał mieć okoliczności z niewiastą. Ale choćby nawet i powiedziały mu się te słowa o jego najłaskawiej panującym panu, to przecie ma nadzieję, że taka czcigodność w swej dobroci wybaczy bezrozumnemu biedakowi i zagubionemu żebrakowi tę pozbawioną ładu i składu paplaninę. Sąd zakończył obrady i orzekł, co następuje: Jón Hreggviðsson zapłaci królowi trzy talary grzywny w ciągu miesiąca, a jeśli tego nie uczyni, zostanie mu wymierzona kara chłosty. W orzeczeniu stwierdzono, że wyrok „wydano na podstawie nie tyle liczby świadków, ile wagi ich zeznań”. Z takim to wyrokiem Jón Hreggviðsson pojechał do domu. Nic innego ważnego nie wydarzyło się do końca sianokosów. Bóndiemu jednak nieskoro było uregulować swoje zobowiązanie wobec króla.
Jesienią odbywał się thing w Kjalardalur. To tam skierowano sprawę Jóna Hreggviðssona, więc z upoważnienia prefekta posłano po niego dwóch gospodarzy. Zanim wyruszył, matka wyłatała mu trzewiki. Kobyła bóndiego z Rein kulała, toteż jazda szła im nieskoro i przybyli do Kjalardalur późnym popołudniem, gdy thing miał się już ku końcowi. Okazało się wówczas, że Jóna Hreggviðssona czeka chłosta w wymiarze dwudziestu czterech batów. Przybyły na miejsce Sigurður Snorrason przywdział katowski płaszcz i czekał ze swymi biczami. Wielu gospodarzy zdążyło opuścić thing, ale kilku młodzianków z okolicznych zagród zebrało się, by dla uciechy popatrzyć na chłostę. Karę wymierzano w ruinach obory, gdzie latem dojono owce. Przez środek ciągnęło się tam koryto i to na nim podczas wymierzania sprawiedliwości kładziono złoczyńcę. Co ważniejsi mężowie stali w tym czasie w nawie po obu stronach koryta, a dzieci, psy i włóczęgi – na gruzach murów.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Halldóra Laxnessa „Dzwon Islandii” bezpośrednio pod tym linkiem!
Niewielka grupka gawiedzi zebrała się tu mniej więcej w chwili, gdy Jóna Hreggviðssona wprowadzano w ruiny. Sigurður Snorrason zapiął swój katowski płaszcz pod szyją i odczytał Ojcze nasz; wyznanie wiary czytał wyłącznie wtedy, gdy miał skrócić skazańca o głowę. Wyjął rzemienie z sakwy i pieścił je z szacunkiem, czekając na przybycie prefekta i świadków thingu, z namaszczeniem i sumiennie przymierzał się do rękojeści – sine dłonie miał grube i zrogowaciałe, z postrzępionymi skórkami wokół paznokci. Dwaj gospodarze trzymali skazanego między sobą, Sigurður Snorrason zaś szykował harapnik. Padało. Jak to często podczas deszczu bywa, ludzie mieli roztargnione miny, a zmokniętym włóczęgom oczy na wierzch wybiegły; psy się parzyły. W końcu Jón Hreggviðsson zaczął się nudzić.
Te nałożnice coraz bardziej prześladują mnie i Siggiego Snorrasona, powiedział.
Pojedyncze twarze zebranych rozszerzył spóźniony, ale pozbawiony wesołości uśmiech.
Przeczytałem już Ojcze nasz, oznajmił kat stoicko.
To daj nam też posłuchać wyznania wiary, kochanieńki, poprosił Jón Hreggviðsson. Nie dziś, odparł Sigurður Snorrason z uśmiechem. Kiedy indziej.
Powoli, ostrożnie i czule gładził pejcz.
Powinieneś przynajmniej zawiązać supły na tych nędznych rzemieniach, Siggi, prowokował Jón Hreggviðsson. Choćby tylko z powodu królowej.
Kat się nie odezwał.
Chyba tak wierny poddany królewski jak Sigurður Snorrason nie ścierpi szyderstwa z ust Jóna Hreggviðssona, zakrzyknął w stylu pradawnych sag jakiś łazik na murze. Król najumiłowańszy, zawołał Jón Hreggviðsson.
Sigurður Snorrason zagryzł wargę i zawiązał supeł.
Jón Hreggviðsson zaśmiał się z błyskiem w oku, obnażając białe zęby spod czarnego zarostu. Teraz zawiązał za pierwszą nałożnicę, powiedział. Nie masz ci on kobylego serca. Zawiąż jeszcze jeden, kochanieńki.
Zebrani ciekawscy zaczęli się ożywiać niczym gapie obserwujący karciarzy podbijających stawkę.
O, sługo królewskiego majestatu, wspomnij pana naszego! – rozległ się z muru ów podniosły głos, który wcześniej przemawiał w stylu sag pradawnych.
Kat poczuł, że wszyscy ludzie w tym miejscu trzymają stronę jego i króla, i zawiązując drugi supeł na rzemieniach, z uśmiechem rozejrzał się od ściany do ściany; zęby miał drobne i rzadkie, za to dziąsła wielkie i nagie.
No, to doszliśmy do tej ostatniej i najgrubszej, odezwał się Jón Hreggviðsson. Niejeden porządny chłop oddałby wszystkie swoje włości, żeby ino dopuściła go do swojego supła.
W tejże chwili zjawił się prefekt z dwoma świadkami sądowymi, grubymi gospodarzami; rozepchnęli zebranych na boki i weszli w ruinę. Zauważyli, że kat wiąże supły na rzemieniach, więc najważniejszy w okręgu oznajmił na wstępie, że tu ma panować sprawiedliwość, a nie swawola, i polecił je rozwiązać. Potem zażądał, by przystąpiono do dzieła.
Bóndiemu kazano poluźnić szaty, na koryto nałożono sukno. Następnie Jóna Hreggviðssona położono na brzuchu na karmidle, a Sigurður Snorrason ściągnął mu portki i zarzucił koszulę na głowę. Skazaniec chudy był, acz kształtnej budowy, wyraźnie zarysowane mięśnie napinały się przy każdym ruchu; jędrne pośladki i uda aż do kolan porastały czarne włosy, poza tym ciało miał białe.
Przeżegnawszy się, Sigurður Snorrason splunął w dłonie i zabrał się do roboty.
Na pierwsze razy Jón Hreggviðsson nie zareagował, ale przy czwartym i piątym uderzeniu jego ciało zesztywniało i dostał skurczów; nogi, głowa i górna część klatki piersiowej uniosły się lekko, a cały ciężar spoczywał na spiętym brzuchu, dłonie się zacisnęły, stopy wyprostowały w kostkach, stawy zdrętwiały, a mięśnie stwardniały; widać było podeszwy jego dopiero co załatanych trzewików. Psy wlazły na krawędź murku i jęły ujadać w stronę koryta. Po ośmiu uderzeniach prefekt kazał na chwilę przerwać chłostę – złoczyńca ma prawo odsapnąć. Jego plecy ledwie zaczęły się czerwienić. Ale Jón Hreggviðsson nie miał ochoty na odsapkę i ryknął z koszulą na głowie:
W imię diabła, dawaj dalej, człowieku.
Bez zbędnej zwłoki kontynuowano więc dzieło.
Po przyjęciu dwunastu batów plecy Hreggviðssona nabiegły krwią, a przy szesnastym skóra na łopatkach i w okolicach krzyża zaczęła pękać. Psy na murku szczekały jak wściekłe, a człek leżał sztywny niczym kłoda i ani drgnął.
Po szesnastym uderzeniu prefekt oznajmił, że skazanemu znów przysługuje prawo do wytchnienia.
Usłyszano krzyk Jóna Hreggviðssona:
Przeklinam go, przeklinam go, przeklinam go.
Kat królewski ponownie splunął w dłonie i poprawił ułożenie rękojeści rzemiennego harapnika.
Teraz zabiera się za ostatnią i najtłustszą, ryknął chłop na murze, cały czas pokładając się ze śmiechu.
Sigurður Snorrason przeniósł ciężar ciała na lewą nogę, prawą usiłując znaleźć solidne oparcie na śliskiej posadzce ruin, zagryzł wargę i wzniósł bat w górę. Błysk w przymrużonych oczach świadczył o tym, że całym sercem oddaje się swojej pracy; posiniał na twarzy. Psy nie przerywały szczekania. Przy dwudziestym uderzeniu krew sączyła się niemal z całych pleców bóndiego i gromadziła wzdłuż kręgosłupa, na koniec zaś rozbryzgiwała się we wszystkich kierunkach, pstrząc ludzkie twarze; rzemienie tak zmokły, że aż się kleiły, rozgrzany bat się pienił, a plecy skazańca przypominały jedną krwawą ranę. Kiedy władza dała znak, by przestać, bóndi nie był zmożony na tyle, aby przyjąć pomoc przy naciąganiu portek, śmiał się z rozpromienionymi oczami do stojących na murku ludzi i psów, a pośród jego czarnego zarostu połyskiwały białe zęby. Opasając się, zaintonował głośnio tę oto rimę ze starszych o Pontusie:
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Halldóra Laxnessa „Dzwon Islandii” bezpośrednio pod tym linkiem!
Papież ucztę wydał znakomitą,
cesarz i królowie grubi
radzi pili i ich sługi.
Wieczorniało już, gdy maruderzy ruszali z thingu do domów, każda grupa w swoją stronę. W ostatniej znaleźli się prefekt i dwaj świadkowie: zacni gospodarze Sívert Magnussen i Bendix Jónsson, oraz kilku innych z półwyspu Akranes, a także kat Sigurður Snorrason i niezapomniany Jón Hreggviðsson z Rein.
Bendix Jónsson mieszkał w Galtarholt, a że mieszkańcy półwyspu mieli przed sobą jeszcze długą drogę, zaprosił gromadkę do siebie na poczęstunek przed dalszą podróżą. W spiżarni trzymał beczkę gorzałki, bo wielkim był panem i siniorem. Zaoferował się też pożyczyć Jónowi Hreggviðssonowi ciężarek, co w obliczu braku rynsztunku połowowego i śmierci głodowej doświadczającej naród było gestem wspaniałomyślnym.
W najdalszym zakątku spiżarni znajdowało się odgrodzone deskami pomieszczenie i to tam zawiódł dobry gospodarz prefekta, królewskiego kata i monsjera Síverta Magnussena, a w jej frontowej części, na kulbakach i skrzyniach z mąką, usadził pozostałą trójkę wraz z wychłostanym. Bendix szczodrze polewał i w składziku rozpoczęła się wielka ogólna biesiada. Wkrótce też niepotrzebne okazały się jakiekolwiek podziały między pomieszczeniami. Wszyscy usiedli na kupie w części frontowej – i nuże snuć opowieści o bohaterskich dokonaniach, wieść dysputy, deklamować wiersze i zażywać innych uciech. Rychło też zapomniały się ludziom codzienne waśnie, ustępując miejsca najprzeróżniejszym między nimi braterstwom, uściskom dłoni i objęciom. Królewski kat położył się na podłodze i z płaczem całował stopy Jóna Hreggviðssona, podczas gdy ten ze śpiewem na ustach wywijał kielichem. Jedynym trzeźwym w towarzystwie był sinior Bendix, jak przystoi roztropnemu gospodarzowi.
Ciemna noc już zapadła, gdy mężczyźni wyruszyli z Galtarholtu, wszyscy pod przyzwoitą datą. Aliści za przyczyną otumanienia gorzałką zbłądzili, nie wyjechawszy jeszcze za opłotki gospodarstwa, i nagle wszyscy znaleźli się na szpetnych bagniskach, upstrzonych głębokimi lejami, trzęsawiskami, mokradłami i torfowiskami. Landszaft ów zdawał się nie mieć końca, przeto długo w noc brodzili w tym przedgrodziu piekieł. Monsjer Sívert Magnussen ugrzązł w torfowisku i wzywał imię boga nadaremnie. Zwyczaj zakorzenił się taki, że w tego rodzaju wodach psy się topi, stąd i współtowarzysze podróży mieli kłopot z wyciągnięciem kompana z bagniska, bo jak tu odróżnić żywego człowieka od zdechłego psa? W końcu wyciągnęli go na brzeg, głównie dzięki opatrzności bożej, i tam zasnął. Ostatnim, co zapamiętał Jón Hreggviðsson, było to, że po wyciągnięciu z grobu monsjera Síverta Magnussena chciał wsiąść szkapie swojej na grzbiet. Siodło jednak okazało się bezstrzemienne, nie mówiąc o tym, że koń wyraźnie podrósł, a jeszcze wierzgał nieustannie. Ale czy wspiął się na grzbiet, czy wydarzyło się co innego, co uniemożliwiło mu ten zamiar w ciemności tej jesiennej nocy, za nic nie pamiętał.
Przed brzaskiem obudził Galtarholcian – a był w opłakanym stanie, ubłocony i przemoknięty – i dzwoniąc zębami, kazał zawołać siniora Bendiksa. Siedział na grzbiecie katowskiego konia, a głowę wieńczył mu katowski kaptur. Bendix pomógł mu zejść z czworonoga, zaciągnął go do domu i rozebrał do snu, a bóndi, okrutnie obolały, położył się twarzą w dół, bo plecy miał spuchnięte, i usnął.
Obudziwszy się ponownie rano, zwrócił się z prośbą do Bendiksa, by ten udał się z nim na bagnisko, gdzie Jón Hreggviðsson zgubił swój kapelusz i łapawice, bat, ciężarek i klacz.
Szkapina znalazła się niedaleko, w stadzie koni, z siodłem pod brzuchem. Bagno okazało się nie tak wielkie jak w nocy. Przez czas jakiś szukali zgubionych przedmiotów wzdłuż wąskiego strumyka, tam gdzie Jónowi Hreggviðssonowi zdawało się, że leżał – i słusznie, odnaleźli bowiem i jego legowisko na brzegu cieku: bat spoczywał w uścisku jednej z łapawic, a ciężarek obok. Kilka kroków dalej w dół potoku odnaleźli martwego kata. Klęczał wciśnięty między brzegi strumienia, tak wąskiego, że starczyły zwłoki jednego człowieka, by go zatamować. Ponad ciałem zmarłego utworzyło się niewielkie jeziorko, tak że woda, sięgająca zwykle do kolan, zakryła denata po pachy. Nieboszczyk miał zamknięte oczy i usta. Bendix przyglądał mu się chwilę, a potem przeniósł wzrok na Jóna Hreggviðssona i spytał:
Dlaczego masz na głowie jego czapkę?
Obudziłem się z gołą głową, odparł Jón Hreggviðsson. I kiedy przeszedłem kilka kroków, znalazłem ten kaptur. Potem głośno krzyczałem: ho-ho, ale nikt nie odpowiedział, tom go włożył na głowę.
Dlaczego on ma zamknięte oczy i usta? – zapytał signor Bendix.
Diabli wiedzą, odparł Jón Hreggviðsson. Nie ja go tam położyłem.
Chciał podnieść swój bat, łapawicę i ciężarek, lecz Bendix zastąpił mu drogę i rzekł:
Na twoim miejscu najpierw wezwałbym sześciu świadków, by przyjrzeli się okolicznościom.
To była niedziela. Jón Hreggviðsson pojechał do Saurbær i z grona uczestników mszy wywołał sześciu ludzi, by przyjrzeli się znalezionym zwłokom Sigurðura Snorrasona i ułożeniu ciała. Z ciekawości pojechał z nimi cały tłumek zbadać martwego kata, a sześciu wyraziło wolę złożenia przysięgi, że na ciele nie znaleziono obrażeń ani oznak świadczących o tym, iż ktokolwiek dopomógł Sigurðurowi Snorrasonowi zejść z tego świata, poza tym, że oczy, nos i usta miał zamknięte.
Ciało kata zaciągnięto do Galtarholt, a potem ludzie rozjechali się do swoich domów.