Ostatni dzień Akki

opublikowano: 2013-03-21 08:00
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
18 maja 1291 r. żołnierze z Wenecji, Pizy, a także rycerze francuscy i angielscy po raz ostatni podjęli próbę powstrzymania szturmu Mameluków na potężną twierdzę w Akce...
REKLAMA

Akka, piątek 18 maja roku 1291

Tak oto w Zamorzu mają się sprawy.

W tych wiosennych i niosących śmierć dniach, gdy co chwila zasycha ci w gardle i brak ci tchu, gdy smażysz się w ostrym majowym słońcu wyłaniającym się zza blank wież i w ogniu greckim wypalającym miasto do cna oraz przy płonących na placach stosach ciał wydobytych w strzępach spod wybebeszonych murów, najbardziej twą duszę dręczy niepokój, że Bóg na koniec stanął po stronie niewiernych... I czy to ważne, że całą winę za to ponosisz nie ty, lecz longobardzcy kramarze i wieśniacy, którzy dotarłszy do Ziemi Świętej, każą się nazywać rycerzami, choć nie potrafią nawet władać mieczem ani spiąć konia ostrogami lub go zatrzymać? I to właśnie rzezie, jakich się dopuścili na targowisku, i rasowe czystki przeprowadzone w okolicznych wioskach wywołały gniew Boga i Al-Malika... Ale nie ma to teraz znaczenia, bo wojna to nie czas na szukanie winnych i niewinnych, liczy się tylko odwaga, by walczyć po niewłaściwej stronie, ponieważ – jeśli Bóg cię opuści – na koniec czujesz jedynie, w każdym nerwie ciała, strach przed śmiercią. Nic innego, tylko ten strach; przerażający i nieokiełznany strach, który wdychasz wraz ze swędem dymu; strach cuchnący jak nieodwołalny wyrok…

Ale gdy masz dwadzieścia lat, sprawy wyglądają inaczej, bo gdy masz dwadzieścia lat, nie wolno ci tracić ducha... Jeszcze wczoraj miałeś głowę pełną nieokreślonych bliżej marzeń, trawił cię głód przyszłości i czasami, przy blasku księżyca – jakie to ckliwe, jak się nad tym teraz zastanowić! – ku swemu zaskoczeniu widziałeś oczyma wyobraźni, jak nastają spokojniejsze czasy po podpisaniu rozejmu z sułtanem Bajbarsem, jak ktoś składa ci gratulacje z powodu heroicznego czynu, o którym jeszcze nic nie wiesz, ale którego – jesteś tego pewien – wcześniej czy później dokonasz. Gdy masz dwadzieścia lat, wierzysz nierozsądnie, że twój świetlany los jest zapisany w gwiazdach. I odgrywasz sam przed sobą swoją przyszłość skąpaną w aureoli powszechnej aprobaty, pełnych uznania poklepywań po ramieniu i poklasku za… sam nawet nie wiesz za co.

– Wspaniale!

– Nadzwyczajnie!

– Słowa uznania, Bernardzie...

Ale teraz wiesz tylko, że za chwilę włożysz na siebie zbroję i hełm, dosiądziesz konia i, prawdopodobnie, zginiesz. Wrogowie są po dziesięćkroć liczniejsi, możesz więc tylko wybrać, jak zakończyć swój żywot – walcząc jak lew aż do utraty sił pod Przeklętą Wieżą bądź zgnieciony przez tłum, który kłębi się na nabrzeżu, w dzielnicy pizańskiej, próbując desperacko ucieczki w jedynym możliwym kierunku: tam gdzie się kończy ląd i otwiera bezkres morza…

REKLAMA

I tak nikt nie zauważy, którą drogą podążyłeś. Każdy – jak i ty – będzie skupiony na sobie i wsłuchany w instynkt przetrwania. Poczujesz się jak ślepiec wśród ślepców i czy zdecydujesz się uciec, czy walczyć do ostatniego tchu – i tak będziesz niczym więcej jak zlepkiem mięsa i kości, poruszającym się niczym zwierzę w pułapce. Dwóch saraceńskich niewolników rzuci twe ciało, wraz z tysiącami innych ciał, do wspólnego grobu i nikt się nigdy nie dowie, że kiedykolwiek istniałeś, że miałeś marzenia i ambicje, że dzięki nadzwyczajnym dokonaniom chciałeś trafić na karty ksiąg, jak Lancelot czy Percewal.

Nie. Gdy masz dwadzieścia lat, nie wolno ci całkiem stracić ducha…

Siedzący przy nim ojciec duszkiem wypił rosół i natychmiast zasnął. Zdążył mu tylko powiedzieć:

– Spróbuj się zdrzemnąć, Bernardzie. Jutro będziesz musiał dać z siebie wszystko.

I leży teraz obok pogrążony w niepojętym, głębokim śnie. A on nie jest w stanie zmrużyć oka, zastanawia się, jak ojciec może zachować spokój w noc poprzedzającą śmierć i czy naprawdę ślepo wierzy w te wszystkie historie, które mu tylekroć opowiadał, na temat raju dla męczenników, który czeka każdego, kto zginie, walcząc ze złem. A może to tylko kwestia przekroczonych pięćdziesięciu lat; w tym wieku wspomnienia zaczynają być ważniejsze od nadziei, a opowieści jego ojca nie są warte nawet złamanego dukata. Nigdy mu nie powiedział, jak zmarła kobieta, która była jego matką, i dlaczego wyjechał z Francji do Akki i zabrał go, gdy był jeszcze maleńki, niczym ciężar win, za które musiał odpokutować.

– Zabijając niewiernego – powtarza mu nieustannie – zmyjesz swą winę przyjścia na świat.

Był owocem lubieżności. Tylko tyle wyjawił mu ojciec, a on w głębi serca wybaczył mu ten grzech już dawno temu. Teraz, biorąc pod uwagę przyszłość – taką, jaką sobie jeszcze do wczoraj wyobrażał – nie wydawało mu się to nawet przewinieniem. Darzył ojca zaufaniem i mógł mu tylko wybaczyć, że powołał go do życia, że go tu przywiózł i rzucił bez uprzedzenia w sam środek bitwy...

Akka - widok z końca XIX w.

Przez całą noc nie zmrużył oka. To jasne jak słońce, że ostatni atak jest nieuchronny. Od wielu dni Zwyciężczyni, Gniewna i Czarne Woły nieustannie plują kamieniami o wadze kantarosów i ogniowymi pociskami na podwójny rząd murów, skupiając się na metodycznym dziele niszczenia fortecy od strony Wieży Króla, której frontalna ściana runęła już trzy dni temu. Pod osłoną nocy mamelucy wyrównali gruzy, napełnili fosę workami z piaskiem i w środę zdobyli wieżę. Chrześcijanie zbudowali wtedy tarany, by ich powstrzymać, ale wszyscy wiedzą, że ludzie w drewnianej machinie nie dadzą rady długo odpierać ataku. Wczorajszy dzień okazał się dla nich niepomyślny. Próbowali załadować na okręty kobiety i dzieci, ale wzburzone morze uniemożliwiło odpłynięcie. Kobiety mogą się jeszcze przydać jako niewolnice bądź dla zapewnienia żołdakom przyjemności, ale dzieci… Nie, dzieci nie są do niczego potrzebne, więc pójdą na rzeź jak cielęta – i tak właśnie w Zamorzu mają się sprawy.

REKLAMA

Postanowił wstać i poszukać Daniela, by zobaczyć, czy przynajmniej jemu udało się zdrzemnąć w drugiej komnacie. I tak właśnie było. Szczęściarz spał. Daniel z Saintbrun, który jak i on miał dwadzieścia lat, ale poza tym różnił się od niego pod każdym względem, zawsze budził jego zazdrość. Pewny siebie urodzony wojownik, pochodzący z dobrego domu. Od razu widać, że wyrósł w opiekuńczych ramionach matki i nie jest owocem, jak on, rozwiązłości. Jasnowłosy, przystojny i łagodny w obejściu, przywódca z krwi i kości, zachowujący się zawsze naturalnie i zdecydowanie jak ktoś, kogo czeka świetlana przyszłość...

Szkoda by było, stwierdza w duchu, gdyby dzisiaj zginął.

I żal mu go, tak samo jak i siebie; dzieli ten żal z rówieśnikiem, by nie czuć się samotnie w chwili, gdy czas i nicość wydają mu się tożsame i gdy się zastanawia, po czyjej stronie stoi Bóg w tych wiosennych, niosących śmierć dniach.

Oni, confratres, bronią murów za bramą św. Łazarza. Wszyscy wokół śpią, a on nie wie już, jak stłumić niepokój, który zmusza go do toczenia wewnętrznej walki w ostatnich godzinach pozornego spokoju, postanawia więc – choć nie ma na to wcale ochoty – skorzystać z osłoniętej szyi warownej, by zaczerpnąć świeżego powietrza, i zstępuje do poterny, prowadzącej aż do zewnętrznego pasa murów. Wspina się na wieżę i dotarłszy do najbliższej strażnicy, proponuje żołnierzowi zamianę, aby choć jeden z nich mógł zebrać siły przed ostatnią bitwą. I zostaje sam na sam z nocą i ciszą. Powietrze jest rześkie, aż przyjemnie oddychać, gdy dym po oblężeniu miasta w końcu się rozwiał. Wygląda przez otwór strzelniczy, dostrzega fortyfikacje i, w oddali, namioty muzułmanów, światła od morza do morza, szkarłatny pawilon – dihlîz – sułtana na wzgórzu, na którym kiedyś uprawiano winorośle, i małą wieżę Świątyni. Spogląda do góry, na niebo usiane gwiazdami, i modli się w duchu, by świat ten okazał się nieprawdziwy. Nie jest jeszcze gotowy myśleć o śmierci, która przetnie jego życie w połowie wiosny... Ogarnia go zmęczenie i kleją mu się oczy, ale już nadchodzą zmiennicy. Ponownie przemierza poternę, by wrócić do podnóża Świątyni. Nagle, choć do świtu jeszcze daleko, ciszę przerywa przeraźliwe bicie w bębny i wściekły wrzask nieprzyjaciół. Właśnie się zaczął ostateczny atak. Przyspiesza kroku i zastaje wszystkich confratres na dziedzińcu, w ferworze przygotowań.

REKLAMA

– Szybko! – krzyczy jego ojciec. – Ubieraj się!

Widzi nadchodzącego w pełnym rynsztunku, gotowego do walki Wilhelma z Beaujeu, wielkiego mistrza Świątyni, a tuż za nim Daniela z Saintbrun z przyłbicą pod pachą, który uśmiecha się do niego i nie kryje ekscytacji, jakby właśnie ruszał na polowanie. Bernard idzie po broń, wciąga na siebie żelazną kolczugę, która zakrywa go od stóp do głów, i rezygnuje z płaszcza i szaty, które mogłyby się zająć od ognistych strzał. Bierze pas z mieczem, długą kopię i żelazną przyłbicę wyściełaną skórą. Wraca na dziedziniec i widzi nadciągających jeźdźców z aragońskimi ogierami, mułami i chabetami, które ich dowiozą na miejsce starcia. Wiadomo, że nie wykorzystuje się swego konia, by dotrzeć na pole bitwy. W pierwszym natarciu wierzchowce muszą być wypoczęte...

Wielki mistrz krąży na koniu pośród rycerzy i wydaje rozkazy. Bernard podziwia jego wiarę i odwagę. Przypomina sobie, jak podczas ostatniego przeglądu najmłodszych zastępów Daniel zapytał go śmiało, czy odczuwa strach i czy potrafi nad nim zapanować, gdy znajduje się w samym sercu bitwy, a miecze z impetem uderzają o zbroję. Wielki mistrz się uśmiechnął.

– Oil, to oczywiste, że w głębi ducha się lękasz, ale na szczęście różnimy się od kobiet, które potrafią myśleć o wszystkim jednocześnie i przeplatając uczucia i logikę, emocje i wyrachowanie, w tej samej chwili mogą się zastanawiać nad miłością, nienawiścią oraz cenami żywności. W stosunku do nas natura okazała się przezorna i stworzyła nas inaczej. My, mężczyźni, potrafimy skupić się tylko na jednej rzeczy, często nawet nie zdajemy sobie sprawy, że kogoś kochamy… Gdy koncentrujesz się na zadawaniu i unikaniu ciosów, strach jest silny, ale o nim nie myślisz... Poza tym my, rycerze Świątyni, mamy jeszcze jedno szczęście. Nam po prostu nie wolno lękać się śmierci na polu bitwy, bo lepiej umrzeć za jednego z braci, niż trafić w ręce niewiernych. Jeśli bowiem schwytają chrześcijanina, traktują go z respektem, ale jeśli pojmą templariusza, każą mu płacić za krucjaty słony rachunek w postaci powolnej śmierci, znajdując radość w odbieraniu mu życia, jakby delektowali się długą biesiadą. Nie pozostaje nam nic innego, jak zwyciężyć lub umrzeć. Poddanie się oznacza śmierć na wysoki procent – brzmiała jego odpowiedź.

Mury obronne Akki (fot. Almog/wikipedia)

W tym momencie od strony garnizonu chroniącego mury nadbiega zdyszany Gerard z Monreal i powiadamia Beaujeu, że mamelucy pokonali zewnętrzny pas obwarowań, że ludzie z taranem musieli się wycofać i że muzułmanie zdobyli już barbakan i napierają na wewnętrzne mury. Ci, co stali na straży, opuścili wieże i chodnik obronny, pozostawiając podziemne przejścia nieosłonięte. Teraz niewierni walczą pod Przeklętą Wieżą, część z nich podeszła już pod bramę św. Antoniego, a część pod bramę św. Romana…

REKLAMA

– Idę się przygotować – kończy swój wywód Gerard.

– Nie, ty nigdzie nie pójdziesz – nakazuje mu stanowczo Beaujeu.

– Dlaczego? – protestuje rycerz.

– Wsiądziesz natychmiast na okręt i udasz się na Cypr. Tam napiszesz kronikę naszych czynów, jeśli znajdziesz jakiegoś niedobitka, który ci o nich opowie, ale przede wszystkim masz uratować dziewięć… – wyjaśnia mu wielki mistrz, ale Bernard nie słyszy wyraźnie, co ma uratować Gerard.

Czego dziewięć? Kończy się na -wców, chyba usłyszał dziewięciozgłoskowców... Czyżby wersety? Dochodzi do wniosku, że chodzi o plan nowej Świątyni, sekret templariuszy. A więc niebawem wszyscy zginą, by chronić tajemnicze wersety, o nieznanej im treści... Ale czy ma to teraz jakieś znaczenie? Zazdrości tylko Gerardowi z Monreal, który ma zbiec, aby uratować coś, za co cała reszta ma umrzeć. Aż sam jest zaskoczony swym pragnieniem, by znaleźć się na miejscu zakonnika. Gdyby nauczył się pisać zamiast walczyć...

Wilhelm z Beaujeu nakazuje kolumnie ruszyć do ataku. Mają przejść pod budynek szpitala, by wszystkich zebrać, i bezzwłocznie udać się pod bramę św. Antoniego...

Tak oto stoją sprawy w Zamorzu.

W tym wiosennym i niosącym śmierć dniu, między pasami murów okalających Akkę, trzydziestu chrześcijańskich rycerzy, pragnąc swym heroizmem zyskać boską przychylność, szykuje się do ataku przeciw tysięcznym zastępom muzułmańskich piechurów i łuczników, choć wiadomo, jak to wszystko się skończy. Mamelucy nie tylko są liczni, ale też dobrze zorganizowani i zdyscyplinowani. W pierwszej linii stoją ci z wysokimi tarczami, które wbiją w ziemię tuż przed atakiem jazdy nieprzyjaciela. Za nimi widać łuczników strzelających ogniem greckim, a na końcu oszczepników z kopiami i opierzonymi strzałami. Naprzeciwko, u boku dowodzącego atakiem Wilhelma z Beaujeu, ustawiają się w jednej linii chrześcijańscy rycerze. Bernard znajduje się między Danielem a swym ojcem. Na okrzyk wielkiego mistrza odpowiadają chóralnie zakonną maksymą Non nobis, Domine, non nobis, sed nomini Tuo ad gloriam i ruszają do ataku, spinając ostrogami konie i nabierając stopniowo prędkości pod zmasowanym ostrzałem pocisków, strzał i kopii. Są już bardzo blisko muzułmanów, kiedy Bernard kątem oka dostrzega upadającego po prawej stronie Daniela. Nie wie, czy trafiono przyjaciela czy tylko jego konia, ale nie ma czasu się nad tym zastanawiać. Musi przeć do przodu ze wszystkich sił i osadziwszy mocno stopy w strzemionach, gotuje się do kontrataku. Zderzenie z murem tarcz jest wprost gwałtowne. Pierwszy rząd saraceńskich piechurów pada pod naporem koni i ostrych kopii, które łamią się zatopione w ciałach nieprzyjaciół. Kopia Bernarda przeszyła wojownika w drugim rzędzie, gdy jego wierzchowiec powalił na ziemię mężczyzn w pierwszej linii.

REKLAMA

Natychmiast się wycofują, by się przygotować do drugiego ataku, i wracają pod deszcz kopii i strzał. Bernard widzi Daniela i jego wierzchowca na ziemi, bardzo blisko linii wroga. Chciałby się zatrzymać i wsadzić przyjaciela na grzbiet swego konia, ale nie wolno mu tego uczynić. Wśród templariuszy obowiązuje żelazna dyscyplina. Nawet jeśli wynik bitwy wydaje się przesądzony, każdy, nawet najmniejszy błąd może przekreślić minimalne – ale wciąż istniejące – szanse na zwycięstwo. Mijają też, nie zatrzymawszy się, angielskiego rycerza, który stracił konia i wraca do swoich na piechotę. Jest o krok od nich, kiedy płonąca strzała przebija oczka jego zbroi i zaczyna się tlić pod kolczugą. Nie mogą mu pomóc, choć słyszą jego rozdzierający krzyk, gdy spala się żywcem, jakby znajdował się w kotle ze smołą.

Mamelukowie wdzierają się do Akki

Mamelucy wykorzystują krótką przerwę, by podnieść tarcze i ruszyć do ataku. Chrześcijanie zatrzymują się na tyłach swej konnicy, zawracają, by zewrzeć szyki, wyciągają miecze z pochew i na znak wielkiego mistrza natychmiast ruszają galopem do przodu. Turcy zatrzymują się, wbijają w ziemię tarcze, ale deszcz strzał nie ustaje. Bernard widzi, że mamelucy dotarli już do miejsca, gdzie spadł Daniel; nie widać go, a więc już po nim. Czuje ból i strach. Ale musi wyminąć przerażającą postać angielskiego rycerza, który wciąż przed nim stoi niczym żelazna pochodnia, z językami ognia, wypełzającymi z każdej szpary w zbroi… I musi bez wahania ustawić się w jednej linii z innymi rycerzami, którzy przyspieszają na ostatnim odcinku. Zderzenie jest miażdżące. Pierwszy szereg nieprzyjaciół zostaje zmieciony, templariusze zadają ciosy mieczami i okrągłymi tarczami we wszystkich kierunkach. Czują się niepokonani, na koniach i w ciężkich żelaznych zbrojach. Każdy z nich może uśmiercić dziesiątki ludzi, ale etap walki na miecze jest długi; promienie coraz wyżej stojącego słońca nagrzewają zbroje i przyłbice, a dym ognia greckiego jest tak gęsty i czarny, że uniemożliwia chrześcijanom widoczność. Pocą się, duszą i opadają z sił; ich ruchy stają się powolne i coraz mniej skoordynowane. Bernard widzi, jak ojciec pada na ziemię. W jego gardle tkwi strzała, która wbiła się między mocowanie hełmu a sploty kolczugi. Chciałby zapłakać, ale nie ma czasu, bo w tej samej chwili jeden z Turków rani jego konia. Odpowiada na to ciosem, który wyraża gniew trawiący teraz całe jego ciało; gniew i żądzę pomszczenia ojca, Daniela, konia…

REKLAMA

W końcu instynktownie udaje mu się wycofać, ale w połowie drogi, między środkiem pola bitwy a tyłami, zwierzę pada bez tchu na ziemię. Bernard wstaje w pyle i czym prędzej przebiega pod gradem strzał. Rozpoznaje czarną postać Wilhelma z Beaujeu, który go mija, wycofując się wraz z biegnącym przed nim gonfalonierem, próbującym ze wszystkich sił dotrzymać mu kroku. Widzi krzyżowców z Vallo di Spoleto, którzy zatrzymują mistrza i krzyczą:

– Na rany Chrystusa, dokąd jedziecie, panie? Jeśli nas opuścisz, dla Akki nie będzie ratunku!

A wielki mistrz unosi rękę i pokazuje śmiertelną ranę, rozszarpane ciało pod pachą, wokół której – w pośpiechu przed atakiem – nie zapiął dobrze pasów zbroi. Strzała wbiła się na głębokość dłoni.

– Szukam spokojniejszego miejsca niż to, by umrzeć – obwieszcza szeptem i osuwa się na grzbiet swego turkmeńskiego wierzchowca.

I teraz wszyscy już wiedzą, że dla Zamorza naprawdę nie ma ratunku. Rycerze zsiadają z koni i podtrzymują rannego, a następnie układają go na długiej pawęży. Bernard dociera w ostatniej chwili, by pomóc przenieść mistrza pod bramę św. Antoniego, ale okazuje się, że most zwodzony został opuszczony do fosy. Udają się więc na stały most, do siedziby Damoysele Marie, i wchodzą do środka. Rozcinają zbroję wokół ramienia, by oswobodzić wielkiego mistrza z pancerza, ostrożnie usuwają strzałę i opatrują czym się da ranę, która jednak nie przestaje krwawić. Wilhelm z Beaujeu ma otwarte oczy, ale nic nie mówi. Ani nie krzyczy. Patrzy pogodzony z losem na to, co się wokół niego dzieje, ściska nadgarstek Bernarda, by dodać mu otuchy…

Postanawiają więc ruszyć w kierunku nabrzeża, by spróbować przewieźć wielkiego mistrza pod bastiony Świątyni. Na brzegu napotykają ludzi, którzy usiłują przepłynąć morze wpław. Krążą pogłoski, że mamelucy zdobyli już Przeklętą Wieżę i powalili przy bramie św. Romana tarany Pizańczyków. Za chwilę znajdą się w samym środku miasta. Jedynie forteca templariuszy może się jeszcze utrzymać przez kilka dni.

REKLAMA
Oblężenie Akki z lat 1189-1191

Tymczasem wielki mistrz stracił przytomność i Bernard zdaje sobie nagle sprawę, jak bardzo jest przerażony. Przedpołudniowy upał, odczuwalny dodatkowo z powodu zmęczenia, jest nie do zniesienia. Chłopak zaczyna się trząść, nie może opanować konwulsji ani złapać tchu. Na brzegu już go nie potrzebują, postanawia więc uciec. Pokonuje w biegu dzielnicę Montmusart, dociera do starej części miasta i zatrzymuje się, by złapać oddech. Chowa się w zaułku i przycupnięty ściąga parzącą go zbroję, w której jego lęk smażył się na wolnym ogniu. W końcu może zapłakać nad swym ojcem, nad Danielem i Wilhelmem z Beaujeu, nad upadkiem Zamorza... Ale z pobliskiego placyku docierają do niego krzyki i widzi uciekające w panice kobiety i dzieci oraz pierwsze hordy mameluków, którzy zdołali się wedrzeć do miasta. Czekając na pozostałych, zbierają pierwsze łupy wojenne. Widzi dwóch mężczyzn, którzy złapali młodziutką, może piętnastoletnią, dziewczynę i kłócą się o to, który ją posiądzie. Już dobyli miecza i zaczynają pojedynek, gdy ofiara próbuje uciec. Jeden z nich rzuca się na nią i łapie za włosy. Bestialskim uderzeniem bułata odrywa głowę i rzuca ją towarzyszowi, który zanosi się śmiechem. Po kawałku dziewczyny dla każdego i przyjaźń kwitnie dalej. Tak się właśnie mają sprawy w Zamorzu...

Bernard rzuca się do ucieczki po zaułkach genueńskiej dzielnicy. W jednej chwili dobiega do portu, ale już na ulicy Pizańskiej tylu ludzi szuka ratunku na morzu, że dotarcie do galery zakrawa na cud. Ściśnięty przez tłuszczę próbuje jednak się przebić na brzeg. Widzi przed sobą leżącą na bruku ciężarną kobietę, która udusiła się w nieprzebranym tłumie. Ludzie chodzą po niej, bo tak się tu mają sprawy. Nadchodzą Turcy. Tych, którzy nie zdołają się dostać na okręt, czeka rzeź na oślep. Mamelucy słyną z okrucieństwa, wszyscy wiedzą, co stało się w Trypolisie dwa lata wcześniej. Bernard przeciska się przez tłum, rozpychając się mocno łokciami. Jeśli przeżyje, do końca swych dni będzie się wstydził na myśl o kobietach i starcach, których stratował, by ratować własną skórę. Nie może się jednak doczekać owej chwili wstydu.

Nieopodal długiego pomostu dostrzega maszty wielkiego okrętu, który przeciążony osiadł na dnie, zanim jeszcze odcięto liny. Widzi unoszące się na wodzie ciała osób, które zdołały wsiąść na okręt, ale nie umiały pływać. Potem zauważa współbrata, który daje mu znak, by podbiegł do pomostu, skąd ma za chwilę odpłynąć Faucon, wielki okręt templariuszy. Zaczyna łokciami torować sobie drogę, zwłaszcza że i tak nikt nie zabierze na pokład maluczkich, a król i baronowie uciekli już wcześniej. Niemal dotarł do nabrzeża, gdzie kilku rycerzy Świątyni dokonywało selekcji pasażerów, kiedy poczuł nagłe ukłucie i przeszywający ból w plecach. Zobaczył czubek zakrwawionego frankońskiego ostrza wystający z jego piersi. Ktoś bardziej bezwzględny albo przerażony od niego otwierał sobie drogę na okręt mieczem. Upadł na ziemię, serce podeszło mu do gardła i zalał go strach, że zaraz pogrąży się na zawsze w ciemnościach. Zabity przez chrześcijanina, kiedy łokciami torował sobie drogę wśród kobiet i starców, nie zasłuży nawet na raj dla męczenników… Ktoś mu kiedyś powiedział, że w chwili śmierci przesuwa ci się przed oczami całe życie. Może jego życie było zbyt krótkie, bo w gąszczu nóg, które tupotały i falowały tuż przed nim, nie widział nic oprócz umierającego skrawka morza.

Tekst jest fragmentem książki Francesco Fiorettiego pt. „Sekretna księga Dantego”:

Francesco Fioretti
„Sekretna księga Dantego”
cena:
34,90 zł
Tłumaczenie:
Karolina Dyjas-Fezzi
Okładka:
broszura szyta ze skrzydełkami
Liczba stron:
344
Seria:
Powieść historyczna
Data i miejsce wydania:
1 (2013)
Format:
135x215
ISBN:
978-83-7510-967-2
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Francesco Fioretti
Ur. w 1960 roku pisarz o sycylijskich oraz toskańsko-apulijskich korzeniach. Prowadzi badania nad życiem i twórczością Dantego na Uniwersytecie w Eichstatt, jest autorem esejów krytycznych i antologii szkolnych. „Sekretna księga Dantego”, jego pierwsza powieść, odniosła wielki sukces we Włoszech.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone