Wszyscy wychodzić. I to natychmiast!
Ten tekst jest fragmentem książki Wojciecha Maksymowicza „Inni”.
W Hanowerze był chłodny październikowy wieczór trzydziestego ósmego roku. Jak przystało na piątek, Zyndel postano wił zakończyć pracę wcześniej i zaczął wraz z żoną szykować szabasową kolację. W zwykły dzień jedzenie nie było zbyt wykwintne. Tylko w szabas pozwalano sobie jeść do syta i chociaż trochę ozdabiać stół.
„Pokorne oczekiwanie jeszcze nikomu nie zaszkodziło”, pomyślał Zyndel. Łatwiej czekać na dzień świąteczny, gdy na co dzień ledwo starcza na życie.
Nagle rozległo się głośne stukanie do drzwi. Po chwili jeszcze mocniejsze. Potem donośne walenie.
– Co to, pali się? Już idę!
Pewnie Icek znowu się napił i żona go nie chce wpuścić do domu.
W drzwiach stał policjant ubrany w długi płaszcz i kask z dużym orłem rozkładającym skrzydła na boki. Na jego twarzy widać było zakłopotanie.
– Dobry wieczór, panie władzo – przywitał się Zyndel. – A cóż to pana sprowadza do mojego skromnego mieszkania? Fatygował się pan na czwarte piętro.
– Panie Grynszpan, musimy iść na posterunek, tam wszystko wyjaśnimy.
– To może jutro wieczorem? Dla nas zaczyna się szabas. Szykujemy kolację. Może pan policmajster się poczęstuje?
– Nie, nie. Trzeba iść natychmiast i to wszyscy. Taki mam rozkaz.
– O Boże, jak to wszyscy? Przecież ja nic nie zrobiłem. Jestem skromnym krawcem. A co mówić o żonie?
– Panie Grynszpan. Wszyscy to wszyscy. Żona, córka i dwóch synów. Nie zabierajcie niczego. Nie mamy czasu. Tylko pasz porty. Na miejscu wszystko wyjaśnią i zaraz wrócicie. Ale szybko! Szybko!
– Panie policmajstrze. Litości. Może ja sam szybko pójdę, a żona i dzieci zostaną. Po co ich ciągać na taki ziąb. Drugiego syna, Herszla, nie ma. Wyjechał do Francji. Ale po co żona i dzieci?
– Idziemy, już, już!
Cóż było robić. Szybko się ubrali i poszli za policjantem. Szli pokornie, jedynie żona, kręcąc głową, mruczała pod nosem zaniepokojona.
Dziwna sprawa. Po co to wszystko?
Gdy zbliżyli się do IX komisariatu policji w ubogiej dzielnicy Revier, ich niepokój znacznie wzrósł. Zobaczyli tłum ludzi upychany na dziedzińcu przez licznych policjantów i jakichś innych mundurowych. Grynszpanów też popchnięto w tę stronę i ustawiono w długiej kolejce do przedsionka tylnego wejścia do budynku. Padły komendy, rygorystyczne polecenia: ojcowie rodzin mają natychmiast podpisać papiery, które wręczają policjanci. Tu nie ma dyskusji. Podpisać i już.
– Ale, panie policmajstrze, dlaczego mamy przyjmować nakaz deportacji? My mieszkamy tutaj, w Hanowerze! – krzyknął znany Zyndelowi młody Żyd, Gerszom Silberstein.
Na ten głos inni zaczęli szemrać. Ci z przodu wykrzykiwali, machając płachtami papieru.
Trzech mundurowych pochwyciło hardego Gerszoma. Piękna młoda dziewczyna rzuciła mu się na szyję, wołając:
– Zostawcie mojego męża! Nie macie prawa!
Nie zważając na protesty kobiety, jeden z żandarmów powalił ją na ziemię silnym kopniakiem. Pozostali, okładając Gerszoma szpicrutami, zawlekli go w kąt ogrodzenia. Tam rzucili na kolana, bijąc po plecach. Podniósł się krzyk wielu kobiet. Starsi Żydzi zaczęli zawodzić, bijąc się po piersiach i głowach. Regina, bo tak miała na imię żona młodego żydowskiego buntownika, podniosła się z ziemi i stała jak osłupiała.
Przyprowadzano kolejnych Żydów, aż dziedziniec komisariatu zapełnił się po brzegi ludźmi. Słychać było płacz zmarzniętych dzieci i ciche zawodzenie kobiet. Po kilku godzinach esesmani, wrzeszcząc i poszturchując ludzi, uformowali kolumnę gotową do marszu. Zaprowadzono kilkusetosobowy tłum do odległej o dwa kilometry sali koncertowej miasta Hanower. Ostatnią próbę nawiązania dialogu podjęli tam starsi gminy żydowskiej, próbujący rozmawiać z dowodzącym akcją oficerem. Brodaty rabin uprzejmie poprosił go o umożliwienie chociaż zabrania rzeczy. Przecież jest zimna jesień i muszą się w coś ubrać, nie mówiąc o tym, że nie wzięli z domów ni czego poza paszportami ani nie wypłacili z banków pieniędzy. Są też głodni.
– Niczego nie potrzebujecie. Nie wolno wam mieć więcej niż dziesięć marek na osobę. Nie mieliście więcej, gdy przed laty przyjechaliście do Niemiec, żeby nas oszukiwać i ograbiać, to te raz tyle tylko możecie wywieźć z Rzeszy Niemieckiej. Każdy, kto będzie miał więcej pieniędzy lub jakąś wartościową rzecz, zostanie surowo ukarany!
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Wojciecha Maksymowicza „Inni” bezpośrednio pod tym linkiem!
– Ale, panie władzo, jakże to tak…? – Rabin spróbował jeszcze coś powiedzieć, ale esesman uderzył go szpicrutą w twarz, aż na policzku pojawiła się krwawa pręga.
W sali, która służyła do podziwiania muzyki Bacha, Beethovena, Mozarta i Haydna, przetrzymywano ich bez żadnych wygód, bez picia i jedzenia przez niemal dobę. Wreszcie nad ranem w niedzielę załadowano grupy umęczonych ludzi na samochody policyjne, po dwadzieścia osób w jednym pojeździe. Przewieziono ich ulicami śpiącego miasta na bocznicę w pobliżu dworca kolejowego. Tam już czekały podstawione wagony specjalnego pociągu pilnowanego przez esesmanów z bronią. Słychać było krzyki komend i ujadanie psów. Rozdzielono kobiety z dziećmi od mężczyzn i słaniających się na nogach ludzi upychano do poszczególnych wagonów w ogromnym ścisku.
Po wielu godzinach pociąg zatrzymał się na małej stacji o nazwie Neu Bentschen. Znowu przerażające wrzaski esesmanów, ujadanie psów szczutych na ludzi. Najpierw wyprowadzono kobiety i dzieci. Po dłuższej przerwie otworzono wagony z mężczyznami.
Wysiadających ustawiano w kolumny, które kierowano na plac w pobliżu dworca otoczony mundurowymi z bronią. Tam wszystkich poddano rewizji. Mimo protestów zabrano wszelkie bagaże i pieniądze o wartości przekraczającej dziesięć marek. Wszystkie czynności wykonywano sprawnie, jakby na taśmie produkcyjnej. Potem szybko wypychano kolumny Żydów na drogę, sucho informując, że mają do przejścia dwa kilometry, a dalej jest już kraj ich przeznaczenia – Polska. Popychano i bito ociągających się, robiąc na placu miejsce dla kolejnych transportów. Jeden po drugim nadjeżdżały pociągi z całych Niemiec. Było zimno, padał deszcz. Ludzie pozostający już drugą dobę bez jedzenia ledwo mogli iść. Esesmani popędzali ich całą drogę, bijąc maruderów pejczami. Starsi i chorzy nie mieli siły, byli podtrzymywani lub niesieni przez krewnych.
Niektórzy tracili przytomność, a gdy wrzaski i bicie oprawców w niemieckich mundurach nie dawały efektów, zostawiano ich na poboczu na śmierć. Gdy pierwsza grupa mężczyzn miała jeszcze kilkaset metrów do granicy, usłyszano strzały, krzyki kobiet i płacz dzieci.
Ludzie podbiegli skuleni i zobaczyli polskich żołnierzy z ka rabinami w ręku, część strzelała w powietrze. Pilnowali granicy. Za plecami rząd esesmanów z bronią gotową do strzału blokował odwrót. Przed szereg wysunęli się przedstawiciele starszyzny, dochodząc do oficera z paszportami w uniesionych wysoko rękach. Na twarzy polskiego dowódcy widać było konsternację. Oglądał paszporty i kręcił głową z niedowierzaniem. Tłum Żydów stał w napięciu, czekając, co będzie dalej.
Prowadzący rozmowę rabin zorientował się, że Polacy są zupełnie zaskoczeni. Niemcy nie uprzedzili ich o deportacji dużej liczby swoich rezydentów żydowskiego pochodzenia. Po stawili ich przed faktem dokonanym, jednocześnie odcinając wypędzonym drogę odwrotu.
Oficer wyraził współczucie i żal, że polscy obywatele zostali tak potraktowani. Mówił jednak, że nie są przygotowani na przyjęcie dużej liczby ludzi w małym kilkutysięcznym miasteczku o nazwie Zbąszyń. Wysłał umyślnego podoficera do strażnicy, żeby telefonicznie uzyskał instrukcje z komendantury Inspektoratu Służby Granicznej.
Nie czekając na wiadomość, pozwolił kolejnym falom ludzi przejść przez granicę, radząc, aby czym prędzej udali się na dworzec i najbliższym pociągiem wyjechali do rodzin, jeżeli takie mają. W końcu nadszedł rozkaz, aby przybyszów eskortować do stajni wojskowych będących największym krytym dachem obiektem w mieście.
Umęczeni, zmoczeni deszczem i przemarznięci ludzie szukali schronienia w nowym miejscu pobytu. Natychmiast dano im wodę, a po dwóch godzinach zaczęły przyjeżdżać wojskowe samochody wyładowane chlebem. Zgłodniali ludzie rzucili się po jedzenie. Nawet ci, którzy dawniej uchodzili za bogatych, mieli wrażenie, że żaden posiłek w życiu tak im nie smakował, jak te zwykłe bochenki chleba popijane wodą, a potem dostarczaną w kotłach gorącą herbatą i kawą zbożową.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Wojciecha Maksymowicza „Inni” bezpośrednio pod tym linkiem!
Siedemnastoletni Herszel Grynszpan był bliski załamania psychicznego. Nie pozwolono mu wyjechać do Palestyny, od ponad roku nie mógł przebywać w Niemczech, a Francuzi zażądali opuszczenia kraju. Tylko dokąd miał się udać? Miał jeszcze polski paszport, mimo że urodził się w Hanowerze i nigdy nie był w Polsce. Tyle tylko, że ten dokument utracił ważność w styczniu. Chłopak wracał teraz do domu wuja Abrahama po całym dniu wydeptywania paryskiego bruku i próbach zarobienia paru groszy na recytowaniu w jidysz wprawek poetyckich w dzielnicy ubogich ortodoksyjnych Żydów.
Wuj powitał go ponurą miną, odrywając się na chwilę od ma szyny do szycia.
– Czy spróbowałeś wreszcie znaleźć jakąś pracę? Nie mówię oficjalną. Wiem, że jako nielegalny takiej nie dostaniesz. Tu taj też co rusz zagląda policjant, pyta się o ciebie. Chętnie by cię wsadzili do więzienia i wyrzucili za granicę. Przecież wiesz dobrze, że my ledwo wiążemy koniec z końcem, a ty jesteś już prawie dorosłym chłopcem. Aj! Co za życie. Masz tu przesyłkę z Polski. Chyba twoim rodzicom też się nie wiedzie.
Herszel chwycił kartkę pocztową wysłaną przed trzema dniami z Polski. Zobaczył podpis „Twoja siostra Berta” i zanim przeczytał tekst, zmroził go strach. Co ona tam robi? To, co opisała jego ukochana siostra, było horrorem niemieszczącym się w głowie. Cała rodzina została wygnana z Niemiec tak jak dwanaście tysięcy innych Żydów. Nie pozwolono im niczego za brać. I tak dobrze, że uszli z życiem, bo wielu po drodze Niemcy zamordowali. Teraz gnieżdżą się w obozie przy samej granicy.
List kończył się zdaniem, które ręka Berty przekreśliła, jakby ostatecznie uznała, że nie ma prawa prosić brata o pomoc.
Chłopiec zaszlochał.
– Wuju, co możemy zrobić? Pomóż, proszę.
– Ja nawet sobie nie mam jak pomóc – wymamrotał Abraham, nie odrywając oczu od roboty.
Dłuższą chwilę słychać było tylko maszynę do szycia i cichy płacz Herszla. Wreszcie Abraham wstał, sięgnął do puszki po kawie stojącej na półce kuchennej i wyjął zwitek banknotów, które wręczył bratankowi.
– Masz, niewiele tego, ale na nic więcej mnie nie stać. Weź i nie pokazuj się więcej, bo i całą naszą rodzinę Francuzi wyrzucą z kraju, gdy się dowiedzą, że ci pomagam.
Herszel jak stał, tak wyszedł, nie miał niczego do zabrania. Po przejściu kilometra odnalazł przytułek, w którym pozwolono mu spędzić noc. Siódmego listopada rozpoczął dzień od napisania listu pożegnalnego do rodziców. Choć gorycz przepełniała jego młodą duszę, stał się nienaturalnie spokojny.
Udał się na ulicę Rue du Faubourg Saint Martin, gdzie od nalazł sklep z bronią. Pieniędzy starczyło mu akurat na za kup rewolweru 6,35 milimetrów i pudełka z dwudziestoma pięcioma nabojami. Wsiadł do metra, dojeżdżając do stacji Solférino. Zdecydowanym krokiem przeszedł na ulicę Rue de Lille, gdzie mieściła się niemiecka ambasada. Wchodząc do budynku, minął na schodach eleganckiego mężczyznę po pięć dziesiątce z niewielkim wąsem i w kapeluszu, który przyjrzał się ubogiemu chłopcu o regularnych rysach twarzy i poszedł dalej ulicą. Była godzina dziewiąta czterdzieści pięć, gdy Herszel pochylił się nad biurkiem recepcjonistki ambasady i konfidencjonalnym tonem powiedział, że jest szpiegiem i musi przekazać ważny dokument z wywiadowczymi informacjami ambasadorowi.
Zaskoczona urzędniczka stwierdziła, że pan ambasador właśnie wyszedł, ale zaraz kogoś poinformuje o sprawie. Po chwili zjawił się młody urzędnik i zaproponował, że zaprowadzi Grynszpana do gabinetu radcy ambasady Ernsta vom Ratha. Właściwy pokój znajdował się niedaleko. Herszel wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Młody dyplomata poprosił go o dokument, który był powodem wizyty tajemniczego młodocianego agenta.
Grynszpan sięgnął do kieszeni płaszcza, ale zamiast papieru wyciągnął rewolwer. Z okrzykiem: „Ty wstrętny Szwabie! To za dwanaście tysięcy prześladowanych Żydów!”, oddał pięć strzałów, powalając vom Ratha.