Wybory w USA: wola elektoratu czy wola elektorów?

opublikowano: 2016-11-13, 19:51
wolna licencja
Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych kolejny raz wiązały się dla Amerykanów i ludzi zamieszkałych w innych krajach z szeregiem emocji. Kolejny raz słyszeliśmy o tajemniczych elektorach. Kolejny raz zdarza się też, że kandydat, który otrzymał więcej głosów nie zostanie prezydentem.
reklama

Zobacz też: Kontrowersyjny Biały Dom. Osobliwe przypadki amerykańskich prezydentów

Wybory prezydenckie są powszechne we wszystkich republikach demokratycznych. Możemy je podzielić na bezpośrednie i pośrednie. Te pierwsze są nam najlepiej znane. Wyborcy idą do urn, oddają głosy i wygrywa ten kandydat, który otrzyma ich więcej. Wybór pośredni przyjmuje najczęściej formę elekcji dokonywanej przez parlament danego kraju.

Alexander Hamilton (aut. John Trumbull, domena publiczna).

Przypadek amerykański jest inny, bo łączy elementy obydwu systemów. Z jednej strony mamy do czynienia z wyborami powszechnymi. Z drugiej, wyborcy nie głosują na prezydenta, lecz wybierają skład Kolegium Elektorskiego, które następnie wybiera głowę państwa. Był to efekt kompromisu między zwolennikami obu wcześniej wspomnianych modeli głosowania, który zapisano w 12 poprawce do konstytucji (pierwotnie regulował to Artykuł II). Alexander Hamilton zakładał, że wybór pośredni uniemożliwi powołanie na urząd osoby nieprzygotowanej do pełnienia tej funkcji. Elektorzy mieli „posiadać informacje i wymagane rozeznanie” do podejmowania „tak skomplikowanych decyzji” jak wybór prezydenta.

Każdy stan ma do dyspozycji inną liczbę głosów elektorskich. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że jest ona uzależniona od liczby ludności danego stanu. Mówiąc dokładniej: każdy stan posiada tylu elektorów, ilu kongresmenów w Izbie Reprezentantów plus dwóch senatorów. Ponieważ liczba kongresmenów jest uzależniona od liczby mieszkańców poszczególnych stanów, można przyjąć, że zależy od niej też liczba elektorów, a stany najludniejsze dysponują większą ich liczbą.

Wybory odbywają się na poziomie stanów. W 48 z 50 amerykańskich stanów obowiązuje zasada „zwycięzca bierze wszystko”. Jest to reguła zbliżona do tej funkcjonującej w przypadku jednomandatowych okręgów wyborczych. Ten kto wygra wybory w danym stanie zgarnia wszystkie głosy elektorskie. W dwóch pozostałych stanach, Nebrasce i Maine, wybory wyglądają nieco inaczej: dokonuje się ich w okręgach, w których przeprowadza się wybory do Izby Reprezentantów. Dodatkowo dwa mandaty w każdym z nich przyznawane są w wyniku głosowania ogólnostanowego.

Założenia te powodują, że możliwe jest, aby prezydentem Stanów Zjednoczonych została osoba, która uzyska mniejsze poparcie wyborców. Z takim przypadkiem mieliśmy do czynienia w tym roku. Dwójka kandydatów otrzymała w przybliżeniu bardzo podobną liczbę głosów, tj. ok. 47% (stan na 12 listopada 2016 r., pozostałe głosy rozłożyły się na innych kandydatów). Jednak na Hilary Clinton, a właściwie na elektorów, którzy zadeklarowali poparcie dla niej, oddano blisko 400.000 więcej głosów niż na tych popierających ostatecznego zwycięzcę Donalda Trumpa.

Chociaż wydaje się to dziwne, sytuacja taka zdarzyła się dotychczas kilka razy. Pierwszy raz miało to miejsce w 1876 r. Wówczas

reklama
Rutherford B. Hayes (domena publiczna).

Rutherford B. Hayes został prezydentem choć na jego elektorów zagłosowało o 252,666 mniej obywateli. Wygrał wówczas 1 głosem elektorskim. Następny taki przypadek powtórzył się już dwanaście lat później. Wówczas to Benjamin Harrison zgarnął o 52 głosy elektorskie więcej niż jego kontrkandydat Grover Cleveland, chociaż to tego drugiego poparła większość elektoratu. Pikanterii temu dodaje fakt, że Harrison otrzymał tylko 94,530 głosów mniej. W porównaniu z elekcją z 1876 r. wygląda to dość osobliwie. W pierwszym przypadku różnica zdobytych głosów obywateli była większa i przełożyło się to na ledwie jeden mandat różnicy. Później wyborcy byli bardziej podzieleni, ale Harrison uzyskał zdecydowaną przewagę w Kolegium Elektorskim.

Po wyborach prezydenckich z 1888 r. wola społeczeństwa korelowała z układem sił w Kolegium przez kolejnych 112 lat. Do rozdźwięku doszło ponownie w 2000 r. Wówczas George W. Bush uzyskał 543,816 mniej głosów od Ala Gore’a, ale mógł liczyć na 271 elektorów, a jego rywal jedynie na 266. Jak widać, zarówno w XIX jak i w XXI wieku podobne przypadki wystąpiły stosunkowo blisko siebie.

John Quincy Adams (domena publiczna).

Na osobną uwagę zasługuje przypadek z roku 1824. Wówczas to prezydentem został John Quincy Adams. Był to jedyny przypadek gdy zwycięzca wyborów uzyskał jednocześnie mniej głosów elektorskich i cieszył się mniejszym poparciem elektoratu. 12 poprawka do konstytucji zakłada, że kandydat musi uzyskać bezwzględną większość w Kolegium Elektorskim (50% głosów plus 1). Jednak ze względu na podziały w Partii Demokratyczno-Republikańskiej, która wystawiła aż trzech kandydatów, nikt nie mógł liczyć na większość bezwzględną w Kolegium. Wówczas wyboru prezydenta dokonała Izba Reprezentantów i urząd objął Adams.

Wspomniane już wybory z 1876 r. także obfitowały w kontrowersje. Po pierwotnym przeliczeniu głosów to Samuel Tilden, a nie Rutherford Hayes dysponował większą liczbą głosów elektorskich (184 do 165). W czterech stanach głosowania jednak nie rozstrzygnięto, 20 mandatów w Kolegium pozostawało zatem bez przydziału. W dodatku jeden z elektorów wybranych ze stanu Oregon stracił mandat, gdyż nie mógł go pełnić z racji sprawowanej funkcji w administracji państwowej. Nie wiedziano co zrobić z tą sytuacją. W efekcie targów Południe, na którym wygrał Tilden, zgodziło się zaakceptować oddanie tych głosów na Hayesa za cenę wycofania wojska ze stanów, które przegrały wojnę secesyjną.

Pytanie zatem czy w przypadku wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych decyduje elektorat czy elektorzy teoretycznie pozostaje otwarte. Niemniej niezwykle rzadko w przeszło dwustuletniej historii tego państwa dochodziło do rozdźwięku. Pojawia się natomiast inne pytanie: czy założenie przyjęte przez Hamiltona, zakładające, że Kolegium Elektorskie będzie racjonalizowało wybór elektoratu wciąż ma sens? To jednak już rozważania na inny tekst.

Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.

Redakcja: Tomasz Leszkowicz

Dziękujemy, że z nami jesteś! Chcesz, aby Histmag rozwijał się, wyglądał lepiej i dostarczał więcej ciekawych treści? Możesz nam w tym pomóc! Kliknij tu i dowiedz się, jak to zrobić!

reklama
Komentarze
o autorze
Przemysław Piotr Damski
Doktor nauk humanistycznych w zakresie historii powszechnej, specjalista dziejów XIX i XX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem lat 1871–1918. Absolwent Uniwersytetu Łódzkiego; wykładowca w Akademii Finansów i Biznesu Vistula w Warszawie; współpracował ze Społeczną Akademią Nauk w Łodzi przy projekcie „Colonisation and Decolonisation in National History Cultures and Memory Politics in European Perspective”, nadzorowanym przez Universität Siegen (Siegen, Niemcy). Stypendysta Roosevelt Study Center (Middelburg, Holandia).

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone