Wystawa World Press Photo 2006 — Idę, bo chcę czy idę, bo muszę?

opublikowano: 2006-06-23 21:00
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Podobno są ludzie, których od pierwszej minuty poznania albo się uwielbia, albo nienawidzi. Podobno są filmy, do których nie przekonamy się nigdy i po pierwszym obejrzeniu będziemy albo ich skrajnymi przeciwnikami, albo wielkimi zwolennikami (wg powszechnej opinii takim filmem jest np. „Casablanca”). Czy jest natomiast wystawa, którą albo się kocha, albo nienawidzi i która wymaga od nas zajęcia pewnego stanowiska?
REKLAMA

Wydaje mi się, że jest. Co więcej, jest to wystawa, która co roku budzi kontrowersje i zachęca do rozważań m.in. o granicach fotoreportażu. Jak to się dzieje, że World Press Photo, bo o tej wystawie mowa, mobilizuje tak wielu ludzi do odwiedzenia muzeum, w tym ludzi, którzy ostatni raz byli na jakiejś wystawie w zeszłym roku, mniej więcej w tym samym czasie (bo była to ta sama wystawa, tylko w wydaniu ubiegłorocznym)? Warto najpierw zastanowić się jak wygląda przeciętny profil osoby udającej się na wystawy oraz jak często jej noga przestępuje progi muzeów. Próba odwołania się do danych statystycznych nie okazuje się wcale prosta, ponieważ np. CBOS opisując uczestnictwo

World Press Photo w Polsce 2.06-25.06 – Pałac Kultury i Nauki, Warszawa 27.10-19.11 – Górnośląskie Centrum Kultury, Katowice 10.11-3.12 – Bunkier Sztuki, Kraków 24.11-17.12 – Galeria Sztuki Współczesnej, Opole

www.worldpressphoto.com

Polaków w życiu towarzyskim i kulturalnym w 2005 roku w ogóle nie uwzględnia wyjścia do muzeum, czy na jakąkolwiek wystawę, jako formy spędzenia wolnego czasu! Można jednak powołać się na dane z Centrum Kultury „Zamek” w Poznaniu, gdzie odbywa się co roku wystawa World Press Photo. Z reguły na organizowane tam wystawy przychodzi od 4 do 5 tysięcy osób. Dla porównania, wystawę World Press Photo 2005 obejrzało 14 tysięcy odwiedzających.

Kto więc stanowi procent ludzi przychodzących na wystawy? Jacek Gądecki odpowie w swym artykule: „Jednoosobowa obserwacja wystarczy, by określić grupę muzealnych odbiorców: po korytarzach i salach krążą głównie nauczycielki z grupami uczniów (którzy woleliby być pewnie w tej chwili w innym miejscu), studenci, zwłaszcza kierunków artystycznych, czasami osoby starsze”. W Poznaniu wystawa World Press Photo organizowana jest w Centrum Kultury „Zamek”, ale tak naprawdę sytuacja jest analogiczna, pomimo iż nie jest to muzeum sensu stricto. Gądecki spyta w dalszej części artykułu: „Kto odwiedził wystawę »Impresjoniści«? Odpowiedź jest może niezbyt precyzyjna i metodologicznie niedoskonała, ale prosta: niemal wszyscy” Pozwolę sobie więc w tym miejscu na parafrazę tych słów: Kto odwiedził wystawę World Press Photo? Odpowiedź brzmi: niemal wszyscy.

Dlaczego więc osoby, niemieszczące się w profilu przeciętnego bywalca muzeum, udają się na tę wystawę? Odpowiedź wydaje się oczywista, ale bynajmniej nie zadowala. Pierwsze, co przychodzi na myśl, to potrzeba ukulturalnienia. Dzięki Bogu, ocalało w Polakach coś, co można by nazwać wewnętrznym imperatywem ukulturalnienia. Czasami po prostu wypada gdzieś być, coś zobaczyć, coś obejrzeć. Wykształconej osobie byłoby więc po prostu wstyd przyznać się, że od kilku lat nie przestąpiła progu muzeum, a lata, które upłynęły od ostatniej wizyty w teatrze można by zdefiniować za pomocą lat świetlnych. Więc Polak idzie na wystawę, bo po prostu wypada iść. Nawet jeśli ludzie udają się do muzeów lub czytają książki z obawy, że kiedyś przed ankieterem np. CBOS będą musieli się przyznać, że ostatnią książką, jaką przeczytali, był „Janko Muzykant”, to nie widzę w tym nic złego. W tym przypadku to skutek uświęca przyczynę. Jeżeli więc część ludzi udaje się na wystawę World Press Photo dlatego, że pójść wypada, to odpowiem: „I bardzo dobrze”, ale tylko dlatego, iż w duchu pozostanę optymistką, że po wyjściu z wystawy jedynym uczuciem towarzyszącym im nie jest uczucie spełnionego obowiązku i ulgi, że mają już to za sobą. Wystawa fotografii prasowej to ponadto wystawa wędrująca, o czym z pewnością jej odbiorcy nie zapominają. Ten wewnętrzny imperatyw działa więc tu z podwojoną siłą: nie tylko chcemy dobrze prezentować się jako ludzie ukulturalnieni na własnym podwórku, ale także nie możemy pozwolić sobie, aby obcowanie z kulturą pozostawiało nas w cieniu innych państw.

REKLAMA
![](/grafika/archiwalia/mag53/images/wystawa.jpg (Matka wraz z małą córeczką w obozie dla ofiar głodu w Tahoua (Niger). Zdjęcie roku 2005 – autor: kanadyjski fotoreporter Finbarr O'Reilly. (www.worldpressphoto.com))) Matka wraz z małą córeczką w obozie dla ofiar głodu w Tahoua (Niger). Zdjęcie roku 2005 – autor: kanadyjski fotoreporter Finbarr O'Reilly. (www.worldpressphoto.com)

Ale czy wewnętrzny imperatyw to jedyna przyczyna tak wysokiej frekwencji na tej wystawie? Z pewnością nie. Samo nasuwa się tu pytanie: dlaczego nasz wewnętrzny głos miałby nam podpowiedzieć pójście akurat na tę wystawę? Dlaczego np. nie podpowiedział poznaniakom odwiedzenia wystawy Jindricha Streita, fotografa znanego – jak myślę – nie tylko w Czechach? Frekwencję, na jaką „zasłużył” sobie Streit, można zdefiniować najprościej poprzez liczbę kuponów oderwanych od biletów i leżących na stole pani bileterki. A były to cztery kupony. I tutaj dochodzimy do sedna sprawy i odpowiedzi na pytanie, dlaczego jedne wystawy cieszą się tak dużą popularnością, a inne nie. Właściwie rozwiązanie zagadki kryje się w dwóch zagadnieniach. Pierwsze to kompetencje kulturowe oraz drugie, wynikające po części z poziomu pierwszego, przystępność treści.

A czym są kompetencje kulturowe? Najłatwiej odpowiedzieć na to pytanie mówiąc czym nie są. Na pewno nie jest to komentowanie obrazu Kazimierza Malewicza „Czarny kwadrat na białym tle” słowami: „Też mi sztuka, przecież każdy by to namalował” lub utworu Johna Cage’a (pt. „4'33''”) słowami typu: „Boże, widzisz ludzką głupotę a nie grzmisz!”. A jakich potrzeba kompetencji kulturowych do oglądania wystawy World Press Photo? W przypadku wystawy, na którą corocznie przychodzi kilkanaście tysięcy poznaniaków, potrzeba zaledwie pewnej wiedzy o wydarzeniach aktualnych lub ogólnego zarysu sytuacji na świecie w ostatnich latach. I to wszystko… a może nawet jeszcze mniej, ponieważ każde zdjęcie ma dokładny opis (kiedy i w jakich okolicznościach powstało), tak więc czasami nawet najmniejsza wiedza odbiorcy nie jest tu potrzebna. Podobnie jest w przypadku drugiej, co do oglądalności, wystawy w Centrum Kultury „Zamek” w Poznaniu, mianowicie ekspozycji National Geographic. Frekwencję szacuje się tu na około 11 tys. osób i chyba nie muszę mówić, jakie kompetencje kulturowe są (lub raczej nie są) potrzebne do jej obejrzenia. Wracając jednak do World Press Photo warto spytać: skąd przystępność jej treści?

REKLAMA

Odpowiedź jest banalnie prosta. Kto z nas nie pamięta czasów, gdy wojna w Iraku była tematem numer jeden we wszystkich programach informacyjnych i na pierwszych stronach gazet? Kto z nas zapomniał o śmierci Jana Pawła II, tsunami czy huraganie Katrina? Wszyscy pamiętamy te wydarzenia oraz intensywność z jaką pojawiały się – głównie na szklanym ekranie. I ten bagaż, który zdobyliśmy dzięki właściwie tylko temu, że jesteśmy i żyjemy w społeczeństwie mediów wystarczy przy odbiorze wystawy World Press Photo. Prawdą jednak jest, że w tym roku na wystawie pojawiło się dużo zdjęć z obozów dla uchodźców, z Togo, z Bangladeszu, czyli z miejsc, gdzie prasa na co dzień nie dociera. Skąd więc przystępność treści w tym przypadku? Otóż, tak jak prasa nie dociera codziennie do tych miejsc, tak i my za jej pośrednictwem nie dotrzemy, ale tak jak i prasa dociera do tych miejsc co pewien czas, tak i my – niejako za nią – docieramy. Oznacza to, że każdy z nas tak naprawdę ma świadomość tego, co dzieje się w np. w Afryce oraz że zdjęcie roku – choć wstrząsa nami – jest jednak odświeżeniem tego, o czym momentami zapominamy.

Kontrowersyjność tej wystawy jest bardziej zakotwiczona w myśleniu, że oglądamy ludzkie cierpienie i nic z tym nie robimy niż w tym, że dziennikarze posuwają się za daleko w swych fotoreportażach. Spójrzmy więc na problem od innej, bardziej filmowej strony. Ilu z nas obejrzało film „Wierny ogrodnik” Fernando Meirellesa? Ilu z nas było wstrząśniętych zarysowaną tam sytuacją, w której koncern farmaceutyczny pod pozorem pomocy Afryce przeprowadza testy leków na ludziach, którzy potrzebują prawdziwej pomocy z zewnątrz, a nie „pomocy”, która tak naprawdę jest umywaniem rąk od problemów Trzeciego Świata? A ilu z nas (tych, którzy obejrzeli ten film) coś z tym zrobiło?

REKLAMA

W rzeczywistości ani film „Wierny Ogrodnik”, ani wystawa World Press Photo nie mówią nam rzeczy nowych, o których byśmy wcześniej nie wiedzieli. Odświeżają jednak pewne pokłady naszej wrażliwości, która zamiera w ludziach chociażby z racji terytorialnego oddalenia od pewnych problemów. Jaki sens mają więc tak naprawdę te zdjęcia? W celu jego zobrazowania warto przywołać anegdotę opowiedzianą przez Hermanna Brocha w eseju „Kilka uwag o kiczu”: „Do pewnego żydowskiego miasteczka w Polsce przybywa rabin-cudotwórca, który ma dar przywracania wzroku niewidomym. Dotknięci kalectwem napływają ze wszystkich stron do Chelówki (przyp. aut.: to nazwa miasteczka) a więc i Lejb Szekel wędruje zapyloną drogą. Przysłonił oczy zielonym daszkiem, a w ręku ma laseczkę niewidomego. Spotyka go znajomy: »Oj, Lejb Szekel, idziecie do Chelówki!« »Tak, idę do niego do Chelówki«. »Co się stało z waszymi oczami?« »Z moimi oczami? A co się miało stać z moimi oczami?« »Jeżeli wasze oczy są zdrowe, to dlaczego wy musicie iść z kijem do Chelówki?« Lejb Szekel potrząsa głową: »Że też człowiek może być tak głupi. Nie pojmujecie? Jak ja stanę przed nim, Wielkim Prawdziwym, to ja oślepnę, a wtedy on sprawi, że przejrzę«”. Takie właśnie według Brocha powinno być dzieło sztuki: oślepiać człowieka, by następnie pomóc mu przejrzeć.

I takie właśnie są zdjęcia zgromadzone na wystawie World Press Photo – oślepiają nas poprzez ukazanie m.in. ludzkiego cierpienia po to, by pomóc nam na pewne aspekty spojrzeć. Pojawia się pytanie: na jak długo przejrzymy?. Czy powstanie sytuacja jak w wierszu ks. Jana Twardowskiego, gdy „spada ciemność jak pilśniowy kapelusz, obłazi nas chude milczenie”? Wydaje mi się, że nie jest to do końca możliwe. „Gazeta Wyborcza” napisała o World Press Photo, że są to „najbardziej smutne zdjęcia” i choćby z racji tych emocji myślę, że każdy z nas będzie po obejrzeniu tej wystawy mógł powiedzieć o choćby jednej z tych fotografii, tak jak powiedział James Colton (szef holenderskiego jury): „To zdjęcie prześladowało mnie, odkąd je ujrzałem. Tkwiło w mojej głowie. Ten obraz zawiera wszystko: piękno, grozę, rozpacz”. I te emocje powinny wystarczyć zwykłemu człowiekowi (bo czy to mało?), by poszedł na wystawę również w przyszłym roku, nawet jeśli pod wpływem tegorocznej ekspozycji nie zostanie Ambasadorem Dobrej Woli UNICEF.

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Renata Pernak
Studentka IV roku kulturoznawstwa na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Członek Poznańskiego Stowarzyszenia Studentów i Absolwentów Kulturoznawstwa. Współpracowała z Wielkopolskim Towarzystwem Kulturalnym zajmującym się wspieraniem inicjatyw mających na celu utrzymanie tożsamości regionalnej. Z magazynem historyczno-społeczno-kulturalnym „Histmag.org” ściśle związana od sierpnia 2006 do końca 2007 roku. Obecnie zgłębia tajniki muzealnictwa, wystawiennictwa i historii sztuki, od lat utrzymując, że muzeum to jej drugi dom.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone