Spotkanie na pustyni

opublikowano: 2016-03-25 09:00
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Od razu na wstępie wyjaśniam: nie czytuję horoskopów, Madonny nie płaczą, nie rozwinę się w motyla, nie zostanę świętym. Ale jestem skłonny ustąpić każdemu, jeśli dostarczy mi dowodów. Choćby poszlakowych.
REKLAMA

Powinienem też jednak dorzucić inne dane, dotyczące mego życia. W sumie można by to życie uznać za normalne: odniosłem umiarkowany sukces zawodowy, ściśle biorąc – niewielki, ale nigdy nie miałem wielkiej władzy ani dużych pieniędzy, nie mam bohaterskich blizn, które warto by pokazać, ani też nie mogę się pochwalić wspaniałymi podbojami. Nie wylansowałem idei, które by zaowocowały jakimiś przemianami. Parokrotnie jednak wykazałem się odwagą, prawdziwą, taką z dawnych czasów, a nie z naszych, kiedy mężny jest ktoś, kto bez nerwów oczekuje kontroli z urzędu podatkowego, a bohaterem człowiek, który zrobi dziurę w budżecie.

Opowiem tę historię, choć mam pewne opory. Jest ona absolutnie prawdziwa, ale nie mam pewności, czy ludzie mi uwierzą. Ja sam nie dałbym chyba wiary komuś, kto by mi ją opowiedział. I chwilami z trudem udaje mi się przekonać nawet siebie, że to się wydarzyło. Jednakże w maju tego roku dotknąłem martwej kobiety i ona podniosła się z bólem głowy. A pewnego wieczoru, gdy chodziłem po mieście i zachowywałem się normalnie, w sposób nie rzucający się w oczy, ludzie odsuwali się ode mnie, jakbym był diabłem. To tylko dwa spośród faktów przemawiających na moją niekorzyść – tak, oskarżających mnie – jakie przeżyłem przed spotkaniem, które – choć mogło znaczyć niewiele lub nawet zupełnie nic – odmieniło moje życie i mogłoby zmienić życie wielu.

Wejście do Groty Narodzenia w Bazylice Narodzenia Pańskiego.

Zamierzam przejść od razu do samego wydarzenia, w jego najważniejszym momencie. Później opowiem o jego przesłankach i etapie przygotowawczym. Robię tak z kilku powodów. Pierwszym jest moja niecierpliwość. Drugi – to możliwość, że pozwolę czytelnikowi poznać argumentację i ewentualnie natychmiast ją porzucić. Inny jeszcze powód to przejście in medias res, czyli zasłona dymna na to, co jest na początku. To najskuteczniejszy sposób. Posługuję się nim z zawodu, ponieważ jestem fachowcem od reklamy. Wyjawiam ten fakt, ale proszę, aby nie uważano go za warunek wstępny.

A więc tego roku, między wiosną i końcem lata, zdarzyło się coś szczególnego, co skłoniło mnie do wędrowania, w samym środku sierpnia, drogą prowadzącą z Jerozolimy do Emaus.

Tak, Jerozolima i Emaus. Ziemia Święta.

Droga ma dwanaście kilometrów długości i biegnie przez pustynię.

Skały i piasek, parę ubogich, samotnie stojących chatek. Bardzo mało pojazdów mechanicznych, jakiś jeden stary autobus. I słońce wiszące nad głową niczym rozpalony młot.

Wędrować pieszo tą trasą – to jedna z zaskakujących decyzji, jakie podjąłem kilka miesięcy temu. Byłem wtedy zmęczony, zrozpaczony, rozdrażniony, zrezygnowany. Ale teraz wiem, że to wszystko było częścią jakiegoś planu, że miało swój cel. W moim normalnym życiu Emaus kojarzyło się jedynie z wieczerzą Jezusa na obrazie Caravaggia1. Teraz pociłem się na tej drodze w moim ubraniu turysty.

REKLAMA

Szedłem już od paru godzin i uświadomiłem sobie w pewnej chwili, jak nie na miejscu było to moje przedsięwzięcie. W normalnych warunkach nie miałbym trudności ze zdobyciem się na taki wysiłek fizyczny, ale w tym momencie łączył się on ze sporym cierpieniem.

Posuwałem się do przodu, trzymając się prawej strony drogi. W ciszy moje kroki wydawały się ciężkie i groteskowe. Patrzyłem na prostą drogę i na czerwone skały dookoła. Przejechał stary niebieski citroën, potem autokar pamiętający powojenne czasy, następnie jakiś ultranowoczesny, wysoki, z przyciemnionymi szybami. Żadnego piechura. Ocierałem pot. I szedłem dalej. Kto wie, co zastanę w Emaus. Moja cała wiedza o nim przywoływała na pamięć niskie ziemianki, jakiegoś biednego sprzedawcę daktyli przy drodze i grupki dzieci oganiających się od much. A może strasznie się myliłem i turystyka wprowadziła do miasta bankomaty oraz hotele Hilton?

Jerozolima, Ściana Płaczu. Ściana Zachodnia (tzw. Mur Zachodni) dawnej Świątyni Jerozolimskiej zburzonej przez Rzymian w 70 roku n.e. To w niej rodzice znaleźć mieli 12-letniego Jezusa. Jest to najświętsze miejsce religii judaistycznej

Mój wzrok zatrzymał się na ładnej, zadbanej łączce po lewej stronie drogi – to nieoczekiwana w tym miejscu plama zieleni. Rozejrzałem się jeszcze dokoła i dostrzegłem, również po lewej stronie, piechura idącego za mną w odległości jakichś stu metrów. Pomyślałem: „Jeszcze jeden szaleniec”. I szedłem dalej. Odległość między nim a mną zmniejszała się. Szedł krokiem spokojnym, zdecydowanym. Wkrótce zacząłem rozróżniać szczegóły: miał wolne ręce, nie niósł ani torby, ani plecaka.

Jeszcze jedno spojrzenie za siebie: był już bliżej. Ale kto to mógł być? Turysta, pielgrzym? W swoim dziwnym ubraniu wyglądał na jakiegoś duchownego, może zakonnika. Szedłem wciąż w tym samym tempie, a ów człowiek coraz bardziej się zbliżał. Teraz dzieliło nas już tylko kilka metrów i nie musiałem się obracać do tyłu, żeby go widzieć. Potem znalazł się obok mnie, z lewej strony, w odległości pięciu metrów. Szedł swoim miarowym krokiem. Szybko spostrzegłem, że nie zamierza mnie wyprzedzać. Szliśmy w tej samej linii, równolegle do siebie.

To nie był jednak zakonnik.

Miał na sobie prostą tunikę w kolorze juty, przepasaną sznurem. Nosił sandały. Miał długie włosy. Oszacowałem na oko, że jest mniej więcej mojego wzrostu. Wyglądał na trzydzieści lub trzydzieści pięć lat. Szedł wyprostowany sprężystym krokiem. Pomyślałem, że w tej szerokości geograficznej ludzie mogą się tak ubierać. Przez kilka minut szliśmy obok siebie, łeb w łeb, jak w chłopięcej zabawie. Potem zrozumiałem i uśmiechnąłem się na myśl o mojej naiwności. Ten człowiek stanowił cząstkę miejsca, folkloru i tutejszych stosunków.

REKLAMA

Jakiś kamień tuż przy drodze dał mi okazję do zatrzymania się. Usiadłem. Mężczyzna zrobił jeszcze parę kroków i też się zatrzymał.

Nie wiem, w wyniku jakiego skojarzenia, lecz przypomniałem sobie, że chyba dziesięć lat temu, w Memphis, zostałem zaczepiony przez wspaniałego Elvisa2. Miał czarne, natapirowane włosy i stanowił uosobienie doskonałości ze swą gitarą. Poświęcił mi kilka tonów It’s now or never. Dałem mu wtedy dziesięć dolarów. W obecnej więc sytuacji wydawało mi się zupełnie naturalne, że ten człowiek podejdzie do mnie, i całkiem logiczne, że mnie obdarzy zniewalającym uśmiechem.

Tekst jest fragmentem książki Pino Farinottiego „7 km od Jerozolimy”:

Pino Farinotti
„7 km od Jerozolimy”
cena:
Tłumaczenie:
Janina Dembska
Rok wydania:
2015
Okładka:
miękka ze skrzydełkami
Liczba stron:
328
Format:
140 x 205 mm
ISBN:
978-83-7971-365-3

Zdałem sobie sprawę, jak dobrze był pomyślany. Przypominał dokładnie Jezusa. Powiedzmy – w stroju sportowym; może na inne okazje zachowywał strój ceremonialny, z drogiej tkaniny w kolorze czerwonym i błękitnym, jaki przekazała nam tradycyjna ikonografia. I ja uśmiechnąłem się do niego, choć z odmiennym zamysłem.

Wstałem i powiedziałem:

– Dzień dobry.

– Dzień dobry – odpowiedział z nienaganną dykcją.

Skinąłem uprzejmie głową, jakbym chciał powiedzieć: „Uszanowanko”. Po czym dodałem:

– Brawo, znakomicie! Jesteś naprawdę doskonały. Przypominasz właśnie Jego. Korona cierniowa dodałaby ci jeszcze podobieństwa. Zasługujesz na napiwek, ale wasze urzędy tak już odchudziły mój budżet, że nie stać mnie na żadne datki.

Pokręcił głową, dając mi do zrozumienia, że się mylę.

– Ależ tak, powtarzam, na pewno zasługujesz. Widać naprawdę wielkiego profesjonalistę.

Zdałem sobie sprawę ze szczególnego wyglądu tego człowieka, który wszakże niełatwo było określić; ale była to w sumie postać wyniosła. I poczułem nagły skurcz serca.

Ściana Płaczu jest miejscem modlitwy Żydów, a także chrześcijan. Na zdjęciu żołnierze izraelscy w czasie modłów

On się odezwał:

– Nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz.

Przytaknąłem głową.

– Nie chcesz pieniędzy?

– Nie.

– Co robisz, jaki jest twój zawód? Jesteś aktorem?

– Nie, nie jestem aktorem.

– Kim więc jesteś?

Nieznajomy jakby się przez moment zawahał, ale nie wyczuwało się najmniejszej choćby zmiany w tonie jego głosu.

– To naprawdę jestem Ja, jestem tym prawdziwym.

– Czyli kim?

– Jestem Jezus.

Skinąłem mu od razu na znak pożegnania:

– Posłuchaj, Jezusie, nie mam ochoty na żadne objawienia, w sierpniu, na pustyni. Może będzie tędy przechodził jakiś inny półgłówek, pielgrzym lub „pomarańczowy”3, i znajdzie cię tu za rok lub dwa. A zresztą zawsze to powtarzam: nie ma istot pozaziemskich.

Uczyniłem sześć kroków do przodu i słyszę:

REKLAMA

– Aleksandrze.

Oczywiście zatrzymałem się i obróciłem:

– Coś ty powiedział?

Ruszył w moim kierunku, a ja odsunąłem się instynktownie, w odruchu obronnym.

– Powiedziałem: „Aleksandrze”, i to prawda: nie ma istot pozaziemskich.

Jako człowiek światowy, bo za takiego się uważam, zacząłem analizować dokładnie to, co usłyszałem. Zawsze istnieją jakieś racje i wszystko można wytłumaczyć, a na niezliczonych drogach świata napotyka się ludzi zdolnych w mniejszym lub większym stopniu do wszystkiego. Przybywając tu, rozmawiałem z tylu osobami, także w hotelu, moje imię było wiele razy wymawiane i powtarzane, wystarczyło więc nadstawić uszu... Jezus zdobył informacje i teraz się popisuje.

– Znasz moje imię...

– Nie tylko imię, znam bardzo dobrze ciebie. Chciałem, żebyś się tu znalazł.

Popatrzyłem na niego bardzo uważnie. Piękne, gładkie czoło, kasztanowate włosy z prostym, wyraźnym przedziałkiem, oczy w kolorze orzecha, nie, raczej jakiejś nieokreślonej barwy, może piwne. Ten człowiek był piękny, nawet bardzo piękny.

– Chciałeś, żebym się tu znalazł?

– Dobrze o tym wiesz, Aleksandrze. Nie zdecydowałbyś się na taką podróż, gdyby nie szczególne okoliczności.

Przytaknąłem. Czułem się nieswojo.

– Istotnie, okoliczności były szczególne. Ale to nie wystarczy, aby mnie przekonać, że jesteś Bogiem.

– Obaj wiemy, że przeżyłeś dziwne, podejrzane wydarzenia, sprzeczne z twoją logiką. Z uwagi na wykonywaną pracę musisz być biegły w liczbach... umieć je odczytywać. Jakie było prawdopodobieństwo, że wyjdziesz bez szwanku spod tamtej betoniarki?

Spojrzałem na niego nieufnie i z lękiem, potem znowu się uśmiechnąłem, bardziej do siebie niż do niego. Żeby się upewnić, czy nie jest jakąś znaną osobą, rozejrzałem się w poszukiwaniu ukrytej kamery telewizyjnej. Ale niewykluczona też była możliwość, że to jakaś heca. Znałem paru speców od 15 reklamy, którzy nie pożałowaliby czasu ani pieniędzy, nawet w dużych ilościach, żeby się z kogoś pośmiać w wielkim stylu, pośmiać chóralnie.

Grota Narodzenia

– To prawda – powiedziałem – dziwna była ta przygoda z betoniarką... Ale lepiej powiedz, kto to zorganizował? Ten idiota Palumbo? On lubi takie kawały.

– Jestem Jezus.

– Wystarczy. Czołem, przyjacielu.

Tym razem nie miałem nawet czasu, żeby zrobić krok do przodu. Trafił w dziesiątkę.

– Utraciłeś żonę i córkę z powodu swej... nieugiętości.

Obróciłem się w jego stronę już nie tylko zaniepokojony, lecz po prostu rozgniewany:

– Kim jesteś?

– Znam cię, wiem, czego mogę się spodziewać.

– Kim jesteś?

– Powiedziałem ci.

Nasze oczy spotkały się. To ja okazałem się słabszy.

REKLAMA

– Dobrze – powiedziałem. – Jeżeli jesteś tym, za kogo się podajesz, udowodnij mi to, zrób coś niezwykłego. Uczyń cud.

– Wolałbym nie...

– Wierzę. Ale był w twojej grupie jeden sceptyk, Tomasz. Żeby uwierzyć, chciał włożyć palce w twoje rany... ale to niedorzeczne.

– Boli cię tam.

– Co proszę?

Wskazał na moją wątrobę. Uśmiechnąłem się.

– To nic trudnego.

Wtedy przysunął otwartą dłoń do mego boku.

– Czy jeszcze cię boli?

Nie odpowiedziałem.

– Ból minął. I już nie wróci.

–...widziałem również takie rzeczy.

To nie było prawdą, ale szukałem jakiegoś uzasadnienia. Pomyślałem, że wziąłem niechcący coś dziwnego... amfetaminę.

– Nie, nie wziąłeś nic dziwnego.

Wtedy pierwszy raz poczułem, że ziemia usuwa mi się spod nóg. I zacząłem się bać.

– Nie bój się.

Tekst jest fragmentem książki Pino Farinottiego „7 km od Jerozolimy”:

Pino Farinotti
„7 km od Jerozolimy”
cena:
Tłumaczenie:
Janina Dembska
Rok wydania:
2015
Okładka:
miękka ze skrzydełkami
Liczba stron:
328
Format:
140 x 205 mm
ISBN:
978-83-7971-365-3

Chętnie bym usiadł. Byłem coraz bardziej zmęczony. Czułem, że mój oddech stał się szybszy.

– Kim jesteś?

– Już ci powiedziałem. Potrząsnąłem głową. – Dlaczego miałbyś... wezwać właśnie mnie?

– Wyjaśnię ci to oczywiście.

– Posłuchaj, ja odchodzę, chyba nie czuję się dobrze. Może jeszcze ciągle śpię w hotelu... To jest opóźniony skutek wszystkich świństw, których zaznałem w ostatnich czasach. A Bóg... nie wiadomo, czy w ogóle istnieje. Jeżeli zaś istnieje, to wiele milionów ludzi jest bardziej godnych powołania niż ja. Zresztą jesteś zbyt śmieszny. Jesteś dokładnie tym, czym powinieneś być. Doskonałym komikiem, właśnie żeby bawić. Dlaczego tak to sobie wykombinowałeś? Czy nie było innych sposobów? Mogłeś przyjechać do Mediolanu, być mniej widowiskowy...

Osiołek był w czasach Jezusa jednym z głównych środków transportu. Na ośle Jezus triumfalnie wjeżdżał do Jerozolimy na kilka dni przed swoją śmiercią

Nie od razu odpowiedział. Wydawał się zawiedziony. Oczekiwałem, że zrzuci maskę, że wybuchnie śmiechem. I powiedziałem mu to.

Nie roześmiał się.

– Chciałem, żebyś tu przybył – powiedział – ponieważ tu właśnie żyłem. Jak to się mówi: chcę grać u siebie, na własnym boisku. I to prawda, przyjąłem wizerunek, jaki wy Mi nadaliście. Jesteś człowiekiem reklamy, powinieneś to dobrze rozumieć. Gdybym był... w Rijadzie, miałbym inny wygląd.

Przytaknąłem.

– No tak. W Rijadzie...

Staliśmy naprzeciw siebie, twarzą w twarz, bardzo blisko. Dalej myślałem, że ten człowiek nie może być tym, za kogo się podawał. Szukałem pomocy w intuicji, która mi podpowiadała, że nie, że nie uczestniczę w cudzie. Ale moja intuicja zawsze mnie zawodziła i wprowadzała w błąd.

– Ruszmy się – powiedział. – Niedaleko stąd jest spokojne miejsce. Chodź ze Mną.

Szukałem odpowiedniej, stanowczej odpowiedzi. Żeby zwalczyć strach.

– Na pewno nie będę szedł pierwszy.

I poszedłem za nim.

REKLAMA

W odległości dziesięciu kroków od drogi biegła w dół ścieżka. Przeszliśmy nią jakieś trzydzieści kroków, gdy poczułem powiew świeżego powietrza. Szybko się zorientowałem, skąd się wziął. To było wejście do załomu skalnego. On zatrzymał się przed otworem i powiedział:

– Z drogi tego nie widać, ale jest tu wiele takich grot. Chodź, nie bój się.

Zanim tam wszedłem, oszacowałem ewentualne niebezpieczeństwa, jakie mogą mi grozić. Ale daremne były próby zrozumienia czegokolwiek. To, co się działo, nie miało nic wspólnego z rozumem. Nic nie podlegało kalkulacji. I zwyciężyła moja nieposkromiona ciekawość.

Carl Heinrich Bloch (1834–1890), Kazanie na górze .

Gdy tylko znaleźliśmy się w grocie, zatrzymałem się:

– Powiedziałeś poprzednio, że w Rijadzie wyglądałbyś inaczej. To stwierdzenie nie jest na pewno bez znaczenia.

Były tam dwa ogromne kamienie, dwie prawie sześcienne bryły. Usiedliśmy na nich.

On zaczął:

– Rozumiem, że szukasz jakiegoś potwierdzenia. Wiem, że nie jesteś kimś, kto wierzy... bez dowodów. Masz wątpliwości. Myślałem, że Mi zaufasz jako człowiekowi... chcę powiedzieć: bez cudów. Ale się pomyliłem...

– Ty się pomyliłeś?

– Dlatego tu jestem. Wróciłem. Również po to, żeby sprostować pewne błędy.

– Skończmy tę rozmowę.

– Powiedz mi... – próbował mnie zachęcić.

– Jeżeli jesteś tym, za kogo się podajesz... to zważywszy, że grasz u siebie, zachowuj się jak dobry gospodarz i dostosuj się do moich reguł. Ja potrzebuję dowodów, żeby wierzyć. Nie wystarczą sztuczki, jakie dotąd pokazałeś. Jeżeli jesteś Bogiem lub Jezusem, lub... – przysięgam, że miałem powiedzieć: „lub może diabłem” – lub też Synem Bożym, albo sam nie wiem kim...

Popatrzył na mnie pogodnie, a ja dokończyłem:

–...spraw, żebym ujrzał moją matkę.

Żądanie było oczywiście zobowiązujące.

Nie wiem, czy trafiłem dobrze, czy źle. Może znakomicie. Odczytuję tę sytuację po swojemu. Pracownik reklamy z Mediolanu w podróży turystycznej, w swej pięknej markowej kurtce z mnóstwem kieszeni, który niespodziewanie staje się postacią w rodzaju Noego lub Wergiliusza. Ja, Aleksander Forte. Byłem w okolicach Emaus, gdzie Jezus spożywał wieczerzę po swym zmartwychwstaniu. Byłem wybrańcem losu i mogłem zadawać pytania, które całe miliony ludzkich istot chciały być może zadać w ciągu minionych dwóch tysięcy lat. Co więcej, byłem jedynym, który te pytania potrafił zadać.

Tak więc było to przeżycie naprawdę jedyne w swoim rodzaju i bez względu na fakt, czy to wszystko było w ogóle prawdą, czy fałszem, moje wzruszenie było niekłamane. Zdobyłem się chyba na największą, najbardziej niesłychaną i tajemniczą prośbę, jaką człowiek mógł przedstawić. Prawda czy fałsz, ale coś musi nastąpić.

– A zatem spraw, abym ujrzał moją matkę.

Skinął głową.

Tekst jest fragmentem książki Pino Farinottiego „7 km od Jerozolimy”:

Pino Farinotti
„7 km od Jerozolimy”
cena:
Tłumaczenie:
Janina Dembska
Rok wydania:
2015
Okładka:
miękka ze skrzydełkami
Liczba stron:
328
Format:
140 x 205 mm
ISBN:
978-83-7971-365-3
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Pino Farinotti
Pisarz, dziennikarz i krytyk filmowy, redaktor słynnego słownika filmu światowego (12 edycji), dyrektor „Mymovies” – jednego z ważniejszych pism filmowych, autor licznych programów telewizyjnych poświęconych sztuce filmowej i kulturze, prowadzi wykłady z zakresu kinematografii i literatury na uniwersytetach w Bolonii i Mediolanie. Otrzymał wiele wyróżnień i nagród literackich, między innymi Premio Bancarella Speciale za powieść „La grande ambizione” (1991) oraz Premio San Vidal (2005) za „7 km od Jerozolimy”(wyd. polskie „Jedność” 2006), na podstawie którego nakręcono film. W 2003 r. prezydent Włoch odznaczył go medalem „Zasłużony dla Kultury i Sztuki” (Benemerito della cultura e dell’arte).

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone