Trudne początki słynnej „bazooki”

opublikowano: 2007-05-26 16:00
wolna licencja
poleć artykuł:
Po ewakuacji Dunkierki w 1940 roku każdy wiedział, że z obroną przeciwpancerną alianckiej piechoty jest coś nie tak. Niemieckie czołgi zbyt łatwo przechodziły przez linie sprzymierzonych. Wszyscy obserwujący ten konflikt wiedzieli, że potrzebna jest nowa broń przeciwpancerna, do której obsługi i przenoszenia potrzeba by zaledwie kilku ludzi.
REKLAMA

Do podobnych wniosków doszli też wojskowi zza oceanu. Dotychczas uważali, że zadania obrony przeciwpancernej z powodzeniem mogą wypełnić działka M3 kalibru 37 milimetrów i WKM M2 kalibru 12,7 milimetra. Przebieg walk we Francji dowiódł, że to może nie wystarczyć. Szybko stało się jasne, że nowa broń musi wykorzystać efekt kumulacji, gdyż lufowa broń o niezbędnych parametrach byłaby za ciężka dla piechura.

Rura ze spustem + ładunek kumulacyjny

Odpowiedzią na nowe zapotrzebowanie stała się broń oznaczona kryptonimem „Launcher, Rocket, AT, M1”, czyli „Wyrzutnia, Rakieta, Przeciwpancerna, Model 1”. W praktyce broń ta składała się z prostej rury długości około 54,5 i kalibru 2.36 cala, pod którą podczepiono coś na kształt kolby i 2 uchwyty, z dołączonym do jednego z nich spustem. Broń działała na bardzo prostej zasadzie. Podczas ładowania podłączano rakietę do systemu elektrycznego wyrzutni. Energię czerpano z baterii ukrytej w kolbie. Naciśnięcie spustu powodowało zapłon ładunku miotającego i pocisk wylatywał z rakiety. Ta technika nie była niczym nowym, a jej początki sięgają 1918 roku, kiedy to R.H. Goddard zaproponował armii USA wprowadzenie podobnego urządzenia jako broni przeciwczołgowej. Prawdziwy sekret tkwił w samej rakiecie, a ściśle biorąc, w jej głowicy.

Rakieta odpalana z tej wyrzutni mogła zniszczyć czołg, gdyż zbudowano ją z zastosowaniem ładunku kumulacyjnego. Zjawisko to odkryto, kiedy to podczas testów materiałów wybuchowych litery wytłoczone na kostkach wypalały się na podłożu. Od prowadzącego testy zjawisko nazwano efektem Monro'ego. W walce po raz pierwszy zastosowano je w czasie ataku na Eben Emael. Ładunki kumulacyjne swoją skuteczność uzyskują poprzez odpowiednie uformowanie materiału wybuchowego. Jest on wydrążony na kształt stożka, przy czym do wewnętrznej strony tego zagłębienia przylega miedziana płytka, uformowana w ten sam sposób. Całość jest umieszczana podstawą w kierunku pancerza. Przy wybuchu siła detonacji roztapia płytkę, a dzięki swemu ukształtowaniu cała energia skupiona jest w jednym punkcie. Pancerz atakowany jest nie tylko ciśnieniem i temperaturą, ale i strumieniem plazmy, stworzonym poprzez gwałtowną przemianę miedzianej wkładki. W takiej sytuacji pancerz nie pęka, lecz odparowuje, tworząc mały kanalik prowadzący do wnętrza pojazdu. Z racji gwałtowności całego procesu, do wnętrza wpadają dziesiątki małych białych z gorąca kawałków stali, wtapiających się w ciało i zapalających wszystko, czego dotkną. Jeśli taka kropelka upadnie na amunicję, czołg kończy swoje istnienie w jednej potężnej kuli ognia. Cały ten proces trwa krócej niż przeczytanie jednej litery tego opisu.

Efekt ten wymaga jednak pewnego poświęcenia: celności na rzecz skuteczności. Pocisk z głowicą kumulacyjną traci wiele na skuteczności, jeśli wiruje w trakcie lotu, na przykład po wystrzeleniu z gwintowanej lufy. Na skutek siły bezwładności cząsteczki strumienia są odrywane na boki, co zmniejsza zdolności penetracyjne ładunku. Amerykanie uwzględnili to zjawisko, stosując gładką lufę i pocisk stabilizowany lotkami, co jednak czyniło go wrażliwym na podmuchy wiatru i zmniejszało celność.

REKLAMA

Niesforna przyjaciółka Jankesów

Ta „mordercza” broń po raz pierwszy znalazła zastosowanie po operacji „Torch”. Żołnierze nadali jej nazwę „bazooka” z racji jej podobieństwa do przedmiotu używanego przez znanego w tym czasie komika radiowego, Boba Burnsa. Wydawał on różne odgłosy za pomocą rury z lejkowatym zakończeniem. Inną nazwą było „naramienna 75 mm”. Jednak praktyka nie do końca potwierdziła teorię. Głowica potwierdziła swój niszczący potencjał, ale z resztą nie było już tak dobrze. Pokazowe testy ujawniły kilka „mankamentów”: Rakieta opuściła rurę, plując do tyłu płonącymi resztkami, prosto w twarz strzelca. Prawie natychmiast po opuszczeniu wyrzutni zaczęła koziołkować, a po uderzeniu w ziemię 10 stóp przed celem, przeleciała nad ciężarówką¬ (której wrak był w tym ćwiczeniu celem – dop. ŁM). To była bardzo uparta broń, powtarzała to hańbiące przedstawienie w 11 z 12 odpaleń. Dwunasty uderzył w cel i nie eksplodował. Czasami bywało jeszcze gorzej, pociski wyczyniały różne rzeczy przy próbie odpalenia: Otoczył mnie błysk ognia. Myślałem, że urwało mi głowę. Nic nie wyleciało z przodu wyrzutni, ale ładunek napędzający rozerwał rurę i przeleciał mi koło hełmu. Nic nie słyszałem oprócz dzwonienia w głowie. Często też obrażenia odnosili ludzie stojący za lub obok wylotu wyrzutni.

Niezbyt udany debiut doprowadził do wprowadzenia wielu poprawek, usunięto przedni chwyt, zmieniono system elektryczny, a co najważniejsze, zainstalowano niewielką tarczę ochronną. Nowa wersja otrzymała kryptonim M1A1. Zmieniono także sam pocisk. Z modyfikacjami zdążono w sam raz na desant w Normandii. Podczas walk okazało się, że Niemcy wyciągnęli wnioski. Od dawna obkładali swoje Pz. III i IV różnymi przedmiotami, a teraz wprowadzili ochronne fartuchy z obu stron czołgu oraz na wieży. Pocisk detonując na przeszkodzie nie robił krzywdy właściwemu pancerzowi. Ponadto już w Afryce stosowano dodatkowe opancerzenie na przednią część kadłuba i wieży. Płyta pancerna, montowana na ramie, znakomicie niwelowała działanie pocisku „bazooki”. Z kolei pancerz „Pantery” i „Tygrysa” był na tyle gruby, że ich załogi mogły obawiać się trafienia tylko z boków i tyłu (a i ich załogi chroniły się dodatkowo na różne sposoby). Zbudowali też własny odpowiednik „bazooki”-„panzerschreck”, który był znacznie lepszy od swego pierwowzoru.

Frontowe modyfikacje

(źródło: Conseil Régional de Basse-Normandie / National Archives USA)

Amerykanie nie ograniczali roli „bazooki” tylko i wyłącznie do środka przeciwpancernego piechoty. Czasem zakopywano odbezpieczony pocisk w ziemi, nie wyjmując go z kartonowego opakowania. Do rakiety podłączano dwa kawałki kabla telefonicznego, a żołnierz wyposażony w baterię krył się w pobliżu, trzymając końce wspomnianych kabli. Kiedy do pułapki zbliżył się czołg, żołnierz zamykał obwód, powodując odpalenie pocisku w kierunku wozu. Innym zastosowaniem było przerzucanie kabla telefonicznego przez wąwozy. Pocisk w opakowaniu przywiązywano pod odpowiednim kątem do drzewa, do głowicy przywiązywano drut i odpalano. Maksymalny zasięg określono na 225 jardów. Po wojnie metodę tą zmodyfikowano. Rakieta „łapała” pętle umieszczoną na wylocie rury. Znana jest też polowa modyfikacja polegająca na demontażu głowicy i zastąpieniu jej 2 granatami obronnymi.

Historia „bazooki” nie kończy się na drugiej wojnie światowej. Przeżyła kilka metamorfoz, ale w gruncie rzeczy nadal pozostała rurą, z której odpala się rakiety. I za to zyskała sobie rozgłos, rzecz jasna przy sporym udziale propagandystów amerykańskich. Pojawiła się właśnie wtedy, gdy jej potrzebowano. Nie od razu, co prawda, działała jak należy, ale wady udało się wyeliminować w przyzwoitym tempie. A co najważniejsze, piechota znowu mogła skutecznie bronić się przed czołgami.

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Łukasz Męczykowski
Doktor nauk humanistycznych, specjalizacja historia najnowsza powszechna. Absolwent Instytutu Historii Uniwersytetu Gdańskiego. Miłośnik narzędzi do rozbijania czołgów i brytyjskiej Home Guard. Z zawodu i powołania dręczyciel młodzieży szkolnej na różnych poziomach edukacji. Obecnie poszukuje śladów Polaków służących w Home Guard.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone