Attila Szalai, czyli Węgier w Warszawie

opublikowano: 2022-06-07 12:42
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Miał wielki sentyment do Polaków i serdecznie nienawidził ich przeciwników politycznych – komunistów. Jak Attila Szalai wspominał początek przełomowego 1980 roku?
REKLAMA

Ten tekst jest fragmentem książki Attili Szalaiego „Na polskiej ziemi. Wspomnienia, dzienniki z lat 1976–1990. Tom 1 1976–1981”.

1 stycznia 1980, Warszawa

Balowaliśmy w Stodole. Grali świetną muzykę na żywo, bluesa i rocka, trochę soulu, przed północą na scenie pajacował przez godzinę Rosiewicz. Ten genialny śpiewak-błazen, polski Fred Astaire, musi mieć żółte papiery, skoro jeszcze go nie zamknęli. Wystarczy opisać jeden skecz. Wychodzi na scenę w dżinsach i T-shircie, na którym ma napisane wielkimi literami „JA”. Opowiada długo o codziennych mitręgach i absurdach, po każdej historii zadaje pytanie: „I kto jest temu winien?”. Orkiestra podgrywa tusz, on się odwraca: na plecach ma napisane „ROSIEWICZ”. Własne nazwisko. Dowcip ma jednak podwójne dno. Kto jest w takim razie winny? „Ja, Rosiewicz” – może brzmieć odpowiedź. Ale jeśli wypowiemy te słowa niedbale, jedno po drugim, wyjdzie nam „Jaroszewicz”! Premier czerwonych…

Andrzej Rosiewicz na I Festiwalu Interwizji w Sopocie, 1977 rok (fot. NAC)

Na sali histeria śmiechu, burza oklasków.

W końcu ożyły zawieszone w kątach sali telewizory. Pokazał się na nich ozdobny zegar. Duża wskazówka dogoniła małą, zlała się z nią i zabrzmiało pierwsze z dwunastu uderzeń. Czekałem na hymn, ale nie zagrali. Orkiestra gruchnęła za to przeciągłe, bluesowe fanfary. Na ekranach pojawił się Gierek, jednak po paru sekundach czyjaś litościwa ręka wcisnęła guzik i telewizory zgasły. Pomyślałem, że ktoś tu musi mieć jaja, nie ma co! Spytałem nawet Edka, czy nie będzie z tego jakiejś draki. Podstarzały inżynier i estetyk filmu zaśmiał się drwiąco:

– Jak się stoi po pas w gównie, nie należy się szarpać, bo się człowiek utopi! – I machnął ręką, niemal wylewając kieliszek dobrego, sowieckiego szampana. – Banda jest na wykończeniu. Typek, który wyłączył telewizję, to szczwany lis. Od niego mam teraz wszystkie nowinki. Jestem skłonny mu wierzyć, bo był w klubie sekretarzem ZSMP, czyli trochę „nasz”, ale równocześnie „ich”, bo awansował na członka partii.

Mamy więc rok 1980. Od złowieszczej orwellowskiej daty dzielą nas już tylko cztery lata. Pytanie pana Amalrika: „Czy Związek Sowiecki przetrwa do 1984 roku?”, pozostaje na razie bez odpowiedzi. Nasza mała paczka wznosiła jednak z nadzieją toasty za skórę rosyjskiego niedźwiedzia.

20 stycznia 1980, Warszawa

Czuję to w kościach. W komórkach. Zamarzam, a kryształowe igły lodu przebijają błony mojego ciała. Z szybkiego zamrożenia człowiek może się wybudzić, z powolnego nie… W jakim świecie żyjemy?! W poczuciu chronicznego braku perspektyw. Jakbyśmy uczestniczyli w ostatecznej wyprzedaży. Aż w końcu przyjdzie plajta, potop. Doprawdy dziwny to handel: sprzedawcy nie zależy, by sprzedać, nabywca ma w nosie, czy coś kupi. Nic nie ma realnej wartości, a równocześnie każda rzecz kosztuje. Widzisz? Nie? No widzisz!

REKLAMA

W Europie Środkowo-Wschodniej w ciągu ostatnich przeszło stu lat kłamstwo, oszustwo, dezinformacja i szatańskie pojęcie „ogólnej względności” nabrały form instytucji. Towarzyszyło temu upowszechnienie prasy. Wydaje się, że proces wkroczył teraz w swoją ostatnią fazę. Bo jak tu mówić o nadwyżce wartości, skoro ich już nie ma? Jedynie apologeci fantaści szukają jeszcze stałego punktu odniesienia. Jesteśmy jak rozbita armia, której nikt właściwie nie pokonał, nieprzyjaciel nie pojawił się nawet w zasięgu wzroku. Byliśmy jednak pewni jego istnienia. Przekonani, że nadszedł moment konfrontacji, ruszyliśmy do boju, a było to tak dawno, że nikt już dokładnie nie pamięta kiedy. Coś jakby sen. Mgła. Bańka wody. Stoimy w miejscu, a przecież zdawało nam się, że idziemy. W rzeczywistości nie zrobiliśmy nawet kroku. Domyślamy się tylko własnego istnienia i obecności wroga. Nie umiemy jednak rozpoznać prawdziwej twarzy, ani swojej, ani jego. Z taśm i winylów odsłuchujemy okrzyki wojenne i coraz trudniej nam rozpoznać w nich nasze głosy. Staramy się nadać twarzy hardy wyraz, zapomnieliśmy jednak, jak to się robi, zawodzą nas postarzałe mięśnie, ćwiczymy jeden przed drugim pozy tryumfu podpatrzone na starych fotografiach. Oczywiście dobrze nam w tym nienaturalnym położeniu. Ogłaszamy wszem wobec, że przetrwaliśmy, choć na dobrą sprawę nie wiemy, co nam zagrażało. Przyczyna usuwa skutek i odwrotnie. Czujemy obrzydzenie i szukamy piękna, potem zaś, przesyceni pięknem, wkładamy głowę w stryczek i wykopujemy taboret. Staliśmy się własnymi wrogami. A może byliśmy nimi od początku, tylko szwankuje nam pamięć?

Pomnik Feliksa Dzierżyńskiego w Warszawie, około 1980 roku (fot. Zbyszko Siemaszko; NAC)

Jakże często używamy dziś podmiotów zbiorowych! Trzeciej osoby! Kiedy doszło do tego, że MY zmieniło się w WY, a WY w ONI? Każda z form odnosi się przecież do nas! Bo MY to także ONI. Nasze błędy, fatalnie nieudane życie, wszystko, czego wzdragamy się uznać za własną winę, a co boli, drażni, frustruje i wpędza do grobu – wszystko to przypisujemy IM. Zapominamy o zasadzie wzajemności. W końcu dla drugiego człowieka każdy z nas jest tym drugim. Jeżeli ucieleśnienie Dobra widzimy tylko w NAS samych, a Zła w innych, ONYCH, czy w konsekwencji nie rozpadniemy się aby na dwie części? Zastanówcie się, przyjaciele, czy schizofrenia może być twórcza? Nie sądzę. Co najwyżej w sztuce, a i to pośrednio. W surowej rzeczywistości możemy być NAMI i NIMI jedynie równocześnie. Gdzie zatem szukać nieprzyjaciela? Odpowiedź jest prosta: w samych sobie. W każdej minucie życia jesteśmy dla siebie wrogiem i druhem zarazem, bez względu na to, czy czynimy dobro czy zło. Zależy wyłącznie od nas, w którą stronę przechyli się szala.

REKLAMA

Gdybym jeszcze wiedział, czemu ludzkość od tysięcy lat nie może pojąć tej prawdy! Spisano ją przecież pismem klinowym, runami, w alfabecie Egipcjan, Greków, Rzymian i Majów, słowami mędrców, którym ja mógłbym czyścić buty. Czy możliwe, by na świecie było tylu idiotów? Aż tyle autodestrukcji?

Gdybym mógł, powiązałbym prawo wyborcze z cenzusem. Otrzymałby go ten, kto rozumie powyższe zdania. Boże, o ileż piękniejszy byłby wtedy świat!

24 stycznia 1980, Warszawa

PAP donosi z Moskwy:

We wczorajszym wydaniu Izwiestii potwierdzono, że Prezydium Rady Najwyższej ZSRR, biorąc pod uwagę nasilające się żądania radzieckiej opinii publicznej, pozbawiło Andrieja Sacharowa tytułu Bohatera Pracy Socjalistycznej i innych wysokich odznaczeń państwowych; równocześnie Rada Ministrów Związku Radzieckiego odebrała mu wszystkie otrzymane odznaczenia i ordery. Gazeta podkreśla, że Sacharow od wielu lat prowadził działalność wywrotową przeciwko ustrojowi sowieckiemu i w pełni zlekceważył napomnienia, w których ostrzegano go przed konsekwencjami niedopuszczalnych czynów. W ostatnim okresie zaś jawnie wzywał państwa imperialistyczne do ingerencji w wewnętrzne sprawy Związku Radzieckiego. Zaangażowany w podżeganie do dalszego wyścigu zbrojeń, były akademik został wraz z rodziną wysiedlony z Moskwy przez odpowiedzialne organy.

Cóż za subtelne sformułowanie: „wysiedlony”! Ciekaw jestem, gdzie zadołują biednego Sacharowa. W gułagu czy w psychuszce?

Oto, jak kończy jeden z twórców sowieckiej bomby wodorowej…

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Attili Szalaiego „Na polskiej ziemi. Wspomnienia, dzienniki z lat 1976–1990. Tom 1 1976–1981” bezpośrednio pod tym linkiem!

Attila Szalai
„Na polskiej ziemi. Wspomnienia, dzienniki z lat 1976–1990. Tom 1 1976–1981”
cena:
Wydawca:
Instytut Pamięci Narodowej, Instytut Współpracy Polsko-Węgierskiej im. Wacława Felczaka
Rok wydania:
2022
Liczba stron:
384
ISBN:
978-83-8229-413-2
EAN:
9788382294132

Ten tekst jest fragmentem książki Attili Szalaiego „Na polskiej ziemi. Wspomnienia, dzienniki z lat 1976–1990. Tom 1 1976–1981”.

Powołując się na agencję Tanjug, PAP zdementował doniesienia o ciężkiej chorobie Tity. Wprawdzie faktycznie trafił on do szpitala i przeszedł operację, ale stan zdrowia pierwszego obywatela Jugosławii ulega systematycznej poprawie. Dzień później dostaliśmy więcej szczegółów: partyzantowi Josipowi amputowano lewą nogę. Podobno ma się na tyle dobrze w lublańskiej klinice, że przyjął odwiedziny żony i dwóch synów…

REKLAMA

Skoro tak oszczędnie dozują informacje, staruszek zapewne stoi nad grobem. Trzymam kciuki za lekarzy, oby pociągnął jeszcze trochę. Operowanie dyktatorów to ryzykowna sprawa!

31 stycznia 1980, Warszawa

Trwają w najlepsze przygotowania do VIII Zjazdu PZPR, choć należałoby raczej powiedzieć, że odbywa się heca wedle z góry ustalonego scenariusza. Wszędzie trąbią, o czym to nie będzie się dyskutować, a prawda jest taka, że wszystko już przedyskutowano, aktorzy wkuwają role, personel techniczny ustawia światła, sprawdza mikrofony, szykuje bufet.

Mam ten luksus, że z racji zawodu nie muszę czytać gazet, słuchać radia ani patrzeć w telewizor, by wiedzieć, jak się skończy ten „dramat”. Całymi dniami stukałem w maszynę – i to za niezłe pieniądze – tłumacząc dla prasy węgierskiej materiały z mającego się rozpocząć kongresu. Pod kluczem, z obstawą w warszawskiej siedzibie partii, tak zwanym Białym Domu. Fuchę załatwił mi Związek Tłumaczy. Zabawnie było czytać i pisać o przyszłości w czasie przeszłym: sytuacja w naszym kraju jest taka i taka, podkreślił, zaznaczył, stwierdził, dodał towarzysz X, Y z kolei miał zastrzeżenia do tezy przedmówcy, co wywołało burzliwą dyskusję. I tu zaczynał się opis polemiki, wszystko w dziwacznej konwencji „powiedział, choć dopiero powie”. Tak więc zjazd jeszcze się nie zaczął, a już znam nazwiska wybranych wedle socjalistycznej formuły dygnitarzy, jak również konkluzje, uchwały i treść dokumentu końcowego. Dowiedziałem się też, że partia podziękuje Piotrowi Jaroszewiczowi za sumienną i ofiarną pracę na rzecz komunizmu i pozwoli mu przejść na zasłużoną emeryturę. Nazywany popularnie Czarnym Piotrusiem premier odchodzi więc do lamusa. Czy także jego syn, Czerwony Książę, będzie się musiał pożegnać ze swoimi rajdówkami? Co mnie to właściwie obchodzi? Jednego komucha zdjęli, drugiego awansowali, wart Pac pałaca, a pałac Paca. Najlepsze jest to, że Gierek został ponownie „wybrany” na pierwszego sekretarza jeszcze przed rozpoczęciem zjazdu! A Edward Babiuch, niespodzianka, zastąpił Jaroszewicza. Hm, kim do licha jest ten Babiuch? Nigdy dotąd o nim nie słyszałem. Doprawdy cudnie ma się demokracja w realnym socjalizmie, skoro z góry znamy wyniki przeszło-przyszłych głosowań!

REKLAMA

Rzecz jasna musiałem się zobowiązać do milczenia, jeśli pisnę choćby słówko, obetną mi głowę! Gdybym nie daj Boże przemycił coś na zewnątrz, postawią mnie przed sądem i przysolą taki wyrok, że aż mi pójdzie w pięty – taką perspektywę nakreślił antypatyczny gość w czarnej kurtce skajowej, który codziennie przynosił materiały i odbierał moje przekłady. W pokoju, gdzie pracowałem, przez cały czas siedział znudzony typ o twarzy bladego kata i nie odrywał nosa od gazety. Pilnował mnie. O skopiowaniu czegokolwiek nie mogło być mowy. Gdy tylko przerywałem stukanie w maszynę, od razu podnosił swoje wodniste spojrzenie. Do WC mogłem wyjść tylko z pustymi rękami i po opróżnieniu kieszeni. Odtwarzam więc wszystko z pamięci. Na szczęście tego typu gorące informacje zapadają w umysł natychmiast, niczym plotka.

Gdy wracałem wczesnym popołudniem do domu z teczką pełną papierów i próbowałem utrwalić kluczowe informacje z tekstów, przyszła mi do głowy tęskna myśl: był pewien cudzoziemiec o imieniu Woland, który w towarzystwie asystenta w pepitkowej marynarce i nadprzyrodzonej wielkości kocura Behemota odstawiał pierwszorzędne numery dla widowni partyjnej. Myślę, że przyszedł już czas, by wystąpił w naszych stronach!

Ech, gdyby tak opowiedzieć o tym na Węgrzech, w klubie „Csarnok”! Sęk w tym, że aby tam pojechać, muszę wpierw naprawić auto. Nasz maluch jest wprawdzie na gwarancji, ale po paru miesiącach jazdy zaczęło dochodzić do zwarć w akumulatorze i na razie nie ma szans na jego wymianę. W serwisie kazano nam się wpisać na listę, powiadomią nas listownie, kiedy przyjdzie nasza kolej. Niedawno pękła też dętka, nie do zreperowania, czekaliśmy dwa tygodnie, aż sprowadzą nowe, a potem i tak musieliśmy dwa razy stawać w kolejce, bo każdemu sprzedają najwyżej po sztuce…

Niedługo niczego już nie będzie można dostać.

REKLAMA

Brakuje chleba, pomału kończą się igrzyska. Oferta kulturalna kurczy się proporcjonalnie do wzrostu liczby milicjantów na ulicach. I poziomu zadłużenia państwa. Jeszcze nie tak dawno pół Węgier zjeżdżało do polskich kin, by obejrzeć zachodnie filmy albo coś z awangardy. Teraz, wertując dodatek do „Życia Warszawy”, naliczyłem w programie osiemdziesiąt produkcji sowieckich, dwadzieścia dwie z demoludów (w tym dwie węgierskie), sześć enerdowskich kryminałów i trzy przedpotopowe komedie francuskie. Wyświetlane tu filmy amerykańskie, angielskie i włoskie nadają się raczej do muzeum kinematografii. Wielkich polskich reżyserów – Wajdy, Skolimowskiego, Zanussiego, Borowczyka, Piwowskiego i innych – nie puszcza się wcale. Podobno niedługo ma wejść Constans, nowy Zanussi. Wtajemniczeni twierdzą, że to odważna rzecz, więc są jakieś problemy z cenzurą. No to wysterylizują pieska!

Jeszcze o kongresie PZPR. Wczoraj wieczorem usłyszałem w Wolnej Europie o zdarzeniu sprzed dziesięciu dni. Nieznani sprawcy wypuścili na dworcu wrocławskim parędziesiąt kundli ze schroniska, ubranych w kaftaniki z napisem „Jestem delegatem na VIII Zjazd PZPR”. Wszystko działo się w godzinach szczytu, między czwartą i piątą po południu, gdy na stacji co chwila przystają składy pośpieszne i podmiejskie. Po zatłoczonych peronach biegali milicjanci, z czapką w jednej, z pałką w drugiej garści, uganiający się za stadem wystrojonych piesków. Spanikowane zwierzęta puściły się w dziki slalom pomiędzy nogami i bagażem podróżnych, skamląc, ujadając, z podkulonym ogonem zwiewały przed obławą milicyjną. Dworcowa publiczność zanosiła się na ich widok od śmiechu.

Odwiedziłem dzisiaj dzielnicową bibliotekę, by poszukać czegoś na ten temat w starszych gazetach. Nigdzie nawet wzmianki. Czekają pewnie na raport milicyjny, by napisać o rozbiciu bandy kudłatych wywrotowców…

Stefan Kisielewski stwierdza w swoich podziemnych zapiskach, że komuniści są jak plemię afrykańskie, które nie widzi związku między kopulacją a porodem. Dodam od siebie, że gdyby tak faktycznie było, czerwoni próbowaliby to przekonanie narzucić wszystkim. Jeśli kiedyś powinie im się noga, to właśnie z tego powodu.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Attili Szalaiego „Na polskiej ziemi. Wspomnienia, dzienniki z lat 1976–1990. Tom 1 1976–1981” bezpośrednio pod tym linkiem!

Attila Szalai
„Na polskiej ziemi. Wspomnienia, dzienniki z lat 1976–1990. Tom 1 1976–1981”
cena:
Wydawca:
Instytut Pamięci Narodowej, Instytut Współpracy Polsko-Węgierskiej im. Wacława Felczaka
Rok wydania:
2022
Liczba stron:
384
ISBN:
978-83-8229-413-2
EAN:
9788382294132
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Attila Szalai
(1950–2020), węgierski dziennikarza i tłumacza, dyplomata, historyk, działacz opozycyjny, animator życia kulturalnego, diarysta i pasjonat fotografii. W latach 1976–1990 mieszkał w Polsce.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone