Demonstracje w PRL we wspomnieniach Marka Karpińskiego

opublikowano: 2021-07-26 18:45
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Marek Karpiński, filolog, publicysta i działacz opozycji w PRL wspomina swoje uczestnictwo w demonstracjach i protestach antykomunistycznych. Na pierwszą manifestację, po zamknięciu pisma „Po Prostu”, został zabrany przez starszego brata, gdy miał zaledwie... dziewięć lat.
REKLAMA

Ten tekst jest fragmentem książki Marka Karpińskiego „Puzzle pamięci”.

Pokaż, przeciw czemu protestujesz, a powiem ci, kim jesteś – powiada nie tyle przysłowie, ile intuicja i praktyka. W języku łacińskim czasownik: demonstro, – are znaczy tak samo pokazywać, jak i naznaczyć, wyjaśniać i uzasadniać. Pierwszy raz wziąłem udział w demonstracji po zamknięciu „Po Prostu”. Nie dlatego, że w wieku lat dziewięciu aż kipiałem od antypaństwowych uczuć. Prawda była bardziej prozaiczna: rodzice chcąc zatrzymać w domu mego najstarszego brata (był już rok po maturze), dali mu mnie pod opiekę, mając nadzieję, że zadziałam jak „kotwica” i powstrzymam go od udziału w zamieszkach. On jednak, niewiele myśląc, zabrał mnie ze sobą i obaj znaleźliśmy się na placu Narutowicza w centrum wydarzeń. Pierwszy raz miałem okazję obejrzeć w działaniu „chłopców z Golędzinowa” – tak ludność Warszawy nazywała Zmechanizowane Odwody MO (nazwa ZOMO upowszechniła się później) z racji miejsca ich stacjonowania. Byli oni wyposażeni w hełmy i pałki. Dotąd pałka w ręku stróża porządku przysługiwała tylko imperialistom – była to więc częściowa rezygnacja z ideologii. Z drugiej strony, zważywszy, że rok wcześniej, w Poznaniu używano czołgów i karabinów maszynowych, to walenie pałką było czynem pełnym humanitaryzmu, krokiem w kierunku praw człowieka.

Władysław Gomułka

Humaniści rozpędzili nas i pogonili tak, że schronienia musieliśmy szukać w okolicznych bramach, a później w prywatnych mieszkaniach. Na dzwonek otworzono nam i nie pytając o nic, wprowadzano nas do pokoju. Działały jeszcze nawyki z okresu okupacji. Nikt wtedy nie wznosił okrzyków: „gestapo, gestapo” tak popularnych w marcu ’68 czy po grudniu ’81 – wtedy to rozumiało się samo przez się. Trzeba pamiętać, że młodzi ludzie, którzy wtedy ciskali kamienie, trochę wcześniej rzucali granaty. Kiedy już wyszliśmy i zdążaliśmy do domu, zostaliśmy zatrzymani przez patrol. Byłem szalenie dumny, bo mój brat był jedynym, którego wtedy zrewidowano. Wyciągnięto Kubie zza pazuchy zwinięty zeszyt do jakichś notatek. Widocznie wybrzuszenie wiatrówki wyglądało podejrzanie. Zatrzymały nas jakieś szarże, ale zaraz puściły. Całości przyglądała się mała grupka Golędzinowców opartych o zielonego wojskowego ZIS-a. Niektórzy na hełmach mieli rdzawe ślady po cegłach, miotanej amunicji tych lat.

W następnej demonstracji wziąłem udział po siedmiu latach. Już bardziej świadomy, już wiedziałem, o co chodzi, ale też zaprowadził mnie mój brat. Wiec organizowano z okazji listu 34 intelektualistów, dopominających się o swobody twórcze. Nie było to oczekiwanie na haust wolności, raczej chodziło o poluzowanie modelu kagańca. Moim głównym zmartwieniem było usunięcie z lewego ramienia szkolnej tarczy. Wszyscy uczniowie byli zobowiązani do zdobienia lewych ramion numerami swojej szkoły: podstawówki miały tarcze w barwie grantowej, licea obnosiły się z karmazynem. Bunt przeciw tarczom był niezgodą na numerowanie ludzi, na fakt, że szarą masę należy poznaczyć kolorowymi plamami i nie pozwolić jej się wtopić w anonimowość. Dlatego z wielką starannością pozbyłem się szkolnego znacznika z lewego ramienia. Tkwił on tam zamocowany subtelną konstrukcją szpilkową. Trzy z nich wbijało się od środka w kierunku rogów znienawidzonego emblematu, wystające części należało zagiąć i tak powstałymi haczykami umocować na ramieniu. Niektórzy obszywali, na okrętkę, brzegi tarczy, aby było widać, że to na tych niciach, nie na szpilkach, trzyma się numerek. Pozbywszy się licealnego stygmatu, przekroczyłem bramę UW. Imponowało mi to niezmiernie – nie dość, że w studenckim gronie, to jeszcze w narodowej sprawie. To tak podnosiło i adrenalinę, i ego, że trudno było to z czymkolwiek porównywać. Czułem się tak ważny, jak tylko może się czuć nastolatek wyniesiony do najważniejszych spraw państwowych.

REKLAMA

Przybyło nas na ten wiec od kilkudziesięciu do stu kilkunastu osób (liczeniem uczestników zbytnio sobie głowy nie zajmowałem, dla mnie ważne było, że znajduję się w grupie, że otaczają mnie podobnie myślący – chociaż myślenie nie należało wtedy do moich mocnych zalet). Tłum, tłumek raczej, popatrywał po sobie, sprawdzając w myślach listy obecności i zupełnie nie wiedział, co robić. Nie było nikogo i niczego, kto mógłby tym pokierować. Z ogólnego pata wybawił nas J.M. Rektor UW Stanisław Turski, ten miłośnik kołnierzyków à la Słowacki (mężczyźni tego czasu musieli nosić krawaty, postać na banknocie 100-złotowym zwano ironicznie „elegantem”, bo był bez krawata). Magnificencja wskoczył na niski murek otaczający Instytut Historii i oznajmił, że wiec jest nielegalny i nakazał się rozejść. Tylko tego nam brakowało.

Turski napiętnował nasze zgromadzenie, jednocześnie powołując je do życia jako fakt polityczny. Przestaliśmy być tłumem, przypadkową zbieraniną, anomalią ruchu pieszego na dziedzińcu UW, a staliśmy się faktem politycznym. Władza postępuje czasem przeciwskutecznie, szczególnie kiedy mogłaby powstrzymać się od działań, które podejmuje. Trzecia zasada newtonowskiej termodynamiki działa – bywa – też i w polityce. Wracałem do domu z głębokim przeświadczeniem, że wziąłem udział w czymś bardzo ważnym. Ani środki masowego przekazu, ani enuncjacje późniejszych historyków tego nie potwierdziły, a i ja sam wyparłem to zdarzenie ze swojej świadomości. Może nie tyle ja je wyparłem, ile stało się to pod naporem i ciężarem przyszłych wydarzeń.

REKLAMA
Metropolita krakowski abp Karol Wojtyła podczas uroczystej mszy św. w Krakowie w czasie obchodów Milenium chrztu Polski, 1966 rok (fot. NAC)

A właśnie nadszedł rok 1966, rok milenijny. Wiadomo było, że minęło lat tysiąc – tylko nie było wiadomo, czego to mianowicie upływ czasu świętujemy. Czy jubilatem jest Państwo Polskie, obnoszące się obecnie z nazwą PRL? Czy też prawo do urodzinowego tortu z tysiącem świeczek ma Kościół Katolicki, celebrujący okrągłą rocznicę swojej misji w Polsce. Stosunki między Kościołem a władzami były zawsze napięte, choć nie zawsze tak samo w obie strony i nie zawsze groziło to zerwaniem. Gdyby były jakieś przyrządy mierzące polityczne napięcie, to tysiące gigawoltów musiałyby wykazać po opublikowaniu „Listu Biskupów Polskich do Biskupów Niemieckich”. 18 listopada 1965 roku 34 biskupów polskich skierowało do swoich braci w biskupiej posłudze list, w którym napisali: …udzielamy wybaczenia i prosimy o nie. Wywołało to białą gorączkę władz partyjnych, a w szczególności Władysława Gomułki. Kiedy więc w czerwcową niedziele ludzie wychodzili z katedry i udawali się Krakowskim Przedmieściem w kierunku południowym, zostali zaatakowani przez zomowców.

Władze były szczególnie uwrażliwione na tłum, który chciał się dostać w okolice gmachu KC PZPR. Widocznie dbano pilnie, aby „gospodarz”, wyglądając oknem, nigdy nie zauważył niepokojów i niezadowolenia ludu. Nas – to znaczy mnie i mego najstarszego brata – ta interwencja zaskoczyła przed hotelem Bristol. Byliśmy porządnie ubrani, tweedowe marynarki, krawaty (tak się wtedy nosiło) i nie uciekaliśmy (tych, co uciekają, zawsze się goni) musieli nas wziąć za zagranicznych gości hotelu. Zagraniczników się nie pałuje (przynajmniej bez rozkazu) i stanowią oni (w prostym umyśle chłopca z Golędzinowa – if any exist) element neutralny. Tak więc wokół nas goniono się i bito, a myśmy stali i się temu przyglądali.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Marka Karpińskiego „Puzzle pamięci” bezpośrednio pod tym linkiem!

Marek Karpiński
„Puzzle pamięci”
cena:
Wydawca:
Alegoria
Okładka:
twarda
Liczba stron:
224
Format:
145×205 [mm]
ISBN:
978-83-667676-06-5
EAN:
97883667676065

Ten tekst jest fragmentem książki Marka Karpińskiego „Puzzle pamięci”.

Dwa lata później już nie miałem takiej komfortowej sytuacji outsidera. 30 stycznia odbyło się ostatnie przedstawienie Dziadów Adama Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka. Spektakl ten zresztą został stworzony w ramach czczenia 50. rocznicy Rewolucji Październikowej i grany był od listopada 1967 roku. O tym, że to będzie ostatnie przedstawienie, że sztukę zdejmują z afisza, dowiedziałem się od Małgosi Dziewulskiej, która wtedy bodaj asystowała Dejmkowi. Zresztą „chyr” szedł po mieście i rozdzwaniały się telefony. Stawiliśmy się w teatrze dość tłumnie i oczywiście bez biletów. Kłębiliśmy się w holu, próbując bezskutecznie sforsować drzwi. W końcu podjechała na Plac Teatralny warszawa, z której wysiadł kapitan MO i rozkazał nas wpuścić. Widzów było oczywiście daleko więcej niż miejsc, więc spektakl przesiedziałem na kształtnych kolanach Ireny Grudzińskiej. Pamiętam, jak Opalińskiemu – Guślarzowi załamał się głos, gdy mówił, że ostatni raz odprawiamy dziady, pamiętam skandowanie, ale nade wszystko pamiętam niezwykłą atmosferę tej chwili. Atmosferę, która wymyka się opisowi i której fundamentem było głębokie przekonanie, że bierzemy udział w czymś bardzo ważnym.

REKLAMA
Brama Główna Uniwersytetu Warszawskiego (fot. Minimus, domena publiczna)

Później szliśmy pod pomnik Wieszcza pochodem pod transparentem „Żądamy dalszych przedstawień”. Warszawa w tamtym czasie i o tamtej godzinie była szara i pusta. Miało się wrażenie, że idziemy przez wymarłe miasto. Była nas może setka, może mniej i szliśmy ściśnięci. Bałem się okropnie i ten udział w zbiorowości, w tym ścisku dawał mi jakieś oparcie, bo nie powiem, że zaraz odwagę. Nasze stado było otoczone jak przez owczarki przez esbeków po cywilnemu, którzy co i raz próbowali wyrwać kogoś z naszego grona.

Kiedy już się rozeszliśmy, polowanie trwało nadal. W tym pustym mieście młody człowiek stawał się automatycznie podejrzany. Mnie zwinęli na Marszałkowskiej – więc w poważnej odległości tak od Teatru Narodowego, jak i pomnika. Zawieźli mnie na komisariat na Wilczej. Była tam już grupka. Nie dali nas na tak zwany „dołek”, tylko do tamtejszej świetlicy. Nastrój był piknikowy. Pamiętam, jak z Andrzejem Mencwelem śpiewaliśmy – rosyjskie piosenki były wtedy w modzie w naszym środowisku – o Tiurmie Centralnoj: Cientrałka wsiu nocz połna ty agnia. A rano nas zwolnili.

Potem się zaczęło. Zbieraliśmy podpisy pod petycją do Sejmu. Esbecy próbowali nam odebrać listy z podpisami, my próbowaliśmy im to uniemożliwić. Stąd i gonitwy, i przepychanki. Nosiło to wszelkie cechy takich, miłych skądinąd, zajęć jak na przykład berek. Cofało nas to w kraj lat dziecinnych, czego nie byliśmy świadomi i wydawało nam się, że prowadzimy poważną działalność polityczną. Złudzenie to paradoksalnie wzmacniał fakt, że nasi adwersarze brali to śmiertelnie na poważnie. Atmosfera na uczelni była bardzo gorąca. Działacze partyjni różnych szczebli chcieli „dać odpór”, czym tylko podgrzewali atmosferę. Pamiętam w Sali im. Czarnowskiego prodziekan naszego wydziału, Dobrosielski, przemawiał i namawiał do uspokojenia, mając za plecami tablicę z napisem: „Jutro wiec godz. 12”.

I przyszedł ten dzień i ta godzina. Rezolucję przechowywał mój brat (udawał, że czegoś tam poszukuje w BUW-ie), odczytała ją moja późniejsza szwagierka. Gdyby nie interwencja przywiezionego autobusami tak zwanego „aktywu robotniczego”, nic by się nie stało. Uczestnicy wiecu by się rozeszli (bo niby co mieliby zrobić?). Mogłoby to wtedy wyglądać jak w przypadku wiecu w sprawie Listu 34. Kiedy jednak aktywiści robotniczy wzięli się do bicia (ze szczególnym uwzględnieniem płci pięknej – 8.03) sprawa się rozlała. Jego Magnificencja Zygmunt Rybicki z balkonu Pałacu Kazimierzowskiego powiedział: „Dziękuje wam, towarzysze”. A po wyjeździe obrzucanych pieniędzmi autobusów z „cywilnymi” aktywistami włączyły się służby mundurowe. Tyraliery niebiesko ubranych szły jednocześnie i od strony Bristolu, i od strony Pałacu Staszica, tworząc taki sak. Nie chodziło o rozproszenie, o likwidację demonstracji, tylko przeciwnie – o jej wywołanie.

REKLAMA

Adam Michnik zwykł mawiać: „Mądrej głowie dość dwa razy pałką w łeb”. Mnie wystarczyło. Ten dzień, 8 marca 1968 roku, był najważniejszym dniem mego życia. Wszystko później było następstwem i konsekwencją. Oczywiście nie tylko ten dzień, ale i wszystko, co nastąpiło później i zyskało zbiorczą nazwę: wydarzenia marcowe. Znane jest określenie: przeżycie pokoleniowe, które dotyczy wydarzenia lub wydarzeń, mających globalny wpływ na całe pokolenie. Marcowe z całą pewnością do takich się zaliczają, bo przecież nie tylko na moim losie zaważył ten rok. I nie tyczy się to tylko Polski. Od czeskiej Pragi po kampusy amerykańskich uniwersytetów, od barykad Paryża po strzały na Placu Trzech Kultur w Ciudad de Mexico wszędzie wybuchał płomień buntu i niezgody. Coś musiało być w powietrzu, czy może było to jakieś ekstra działanie plam na słońcu. Nie wiem. Wiem natomiast, że istnieje kategoria soixantehuitardów, do której i ja się zaliczam.

Papież Jan Paweł II przed mszą św. na pl. Zwycięstwa, 2 czerwca 1979 roku

Były też demonstracje, chciało by się rzec, rutynowe. Władza ludowa nie uznawała 11 listopada jako święta odzyskania niepodległości. Dla nich „niepodległość” nadeszła 22 lipca. Wypadało więc w listopadzie (niebezpieczna dla Polaków pora) uczestniczyć we mszy i później pójść pod Grób Nieznanego Żołnierza. Władza tego nie uznawała, ale też i zbyt gorliwie nie zwalczała. Tolerowała też różne „msze w intencji” choćby intencja była najbardziej antyustrojowa. Szczególne za sługi w ich organizowaniu miał Wojciech Ziembiński. Nosił muszkę, a w klapie znaczek Rzeczpospolitej Trojga Narodów – z Orłem, Pogonią i ukraińskim Michałem Archaniołem. Zwarzywszy estymę, jaką darzył Marszałka Piłsudskiego, chodziły słuchy, że jest w prostej linii potomkiem kasztanki. I takie sobie właśnie zyskał przezwisko.

REKLAMA

W roku 1977, w demonstracjach spowodowanych śmiercią Stanisława Pyjasa udziału nie wziąłem z tego prostego powodu, że zwiedzałem wtedy podziemia Pałacu Mostowskich. Znam je z drugiej ręki, bo co i rusz „pod celę” dawano kogoś zwiniętego pod kościołem świętego Marcina. Pierwszym, który się tam zjawił, był Jacek Bierezin. Nie znałem go wtedy ani on mnie. Obaj zdawaliśmy sobie sprawę, że esbecja umila zatrzymanym pobyt w celi za pomocą tak zwanych „podsiadków”, czyli agentów mających kontrolować zachowania osadzonego. Patrzyliśmy więc na siebie nawzajem koso i podejrzliwie, aż zjawił się jakiś wspólny znajomy i wyjaśnił sytuację.

Dwa lata później, 2 czerwca 1979 roku, dane mi było uczestniczyć w największej i najważniejszej demonstracji, mianowicie pierwszej wizycie Jana Pawła II w ojczyźnie. Początkowo Papież Polak miał przyjechać w maju, uświetniając Rok Jubileuszowy Męczeństwa św. Stanisława. Ten święty jako symbol opresjonowania władzy duchownej przez władzę świecką był zbyt kontrowersyjny i dla władz ciężko strawny. Na maj nie było zgody. Zgodzono się, aby Namiestnik Chrystusowy uświetnił Zesłanie Ducha Świętego. Dla władz była to okoliczność o tyle sympatyczna, że to przypadające 49 dni po Wielkanocy święto, zwane inaczej Zielonymi Światkami, było też Świętem Ludowym koalicyjnego ZSL-u. Brak wykształcenia teologicznego władz zemścił się, gdy padły słynne: Niech zstąpi Duch Twój i odmieni oblicze ziemi, tej ziemi. Było to nawoływanie do przyszłej zmiany, choć psychologicznie zmiana już następowała.

Wszyscy zdawali sobie sprawę, że w czerwcu 1979 roku w Polsce padnie odpowiedź na prześmiewcze pytanie, które w swoim czasie postawił Józef Stalin: „Ile dywizji ma papież?”. Okazało się, że wcale niemało. Jan Szczepański – socjolog, nie bokser, nie pisarz i nie teatrolog – poseł na Sejm PRL i członek Rady Państwa ostrzegał, że jeżeli kto inny potrafił zorganizować milionowe zgromadzenia, zachować ład i porządek, to władza może okazać się niepotrzebna, tak zbędna, iż nie trzeba z nią walczyć, wystarczy zastąpić. Jego memoriał skierowany do KC PZPR nie odniósł tam zbytnich czytelniczych sukcesów, ukazał się natomiast w paryskiej „Kulturze” i był poważnie dyskutowany w kręgach opozycyjnych. Odniósł też sukces praktyczny w sierpniu 1980 na wybrzeżu. MKS np. racjonował benzynę i właściwie rządził miastem.

Z drugiej strony ludzie – jak śpiewa poeta – poczuli siłę i moc. Policzyli się. Już nie można było mówić (i pisać) o „bandach rozwydrzonych wyrostków”, o chuligańskich wybrykach, o działaniach marginesu. To władza się zmarginalizowała, a właściwe proporcje ilościowe zostały przywrócone. Marksiści powiadali, że ilość przechodzi w jakość. Nie jestem zwolennikiem myśli tych brodatych mędrców, ale muszę przyznać, że w czerwcu ‘79 przeszła.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Marka Karpińskiego „Puzzle pamięci” bezpośrednio pod tym linkiem!

Marek Karpiński
„Puzzle pamięci”
cena:
Wydawca:
Alegoria
Okładka:
twarda
Liczba stron:
224
Format:
145×205 [mm]
ISBN:
978-83-667676-06-5
EAN:
97883667676065
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Marek Karpiński
(ur. 1948) – Filolog, publicysta, urzędnik państwowy, działacz opozycji w okresie PRL, rzecznik prasowy prezydenta RP Lecha Wałęsy (1995), wiceprezes Instytutu Lecha Wałęsy (1995–2005).

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone