Demony głodu w Gross-Rosen

opublikowano: 2022-07-17 15:38
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Prosiak w obozowej chlewni był ważniejszy niż którykolwiek więzień. To jemu przede wszystkim, a nie heftlingowi, należała się porcja żywnościowa.
REKLAMA

Ten tekst jest fragmentem książki Tomasza Bonka „Demony śmierci. Zbrodniarze z Gross-Rosen”.

To był jeden z ostatnich dni lipca 1942 roku. Doktor Izrael Milejkowski wziął do ręki pióro i drżącą od emocji dłonią próbował napisać wstęp do opracowania badań naukowych, które jego zespół właśnie musiał przerwać. Na ostatnich sztukach czystego papieru maszynowego, jakie jeszcze jakimś cudem znalazł w swoim gabinecie, odręcznie napisał tytuł: „Choroba głodowa. Badania kliniczne nad głodem wykonane w getcie warszawskim w roku 1942”. Odłożył stronę tytułową na bok i zaczął kreślić wprowadzenie do nich.

„Męki słowa… Nigdy nie doznawałem tego uczucia z taką siłą, jak w chwili obecnej, gdy mam słowem wstępnym poprzedzić niniejszą pracę. Chwila to bowiem niesamowita, a praca powstała i była wykonywana w warunkach również wręcz niesamowitych” – pisał.

„Trzymam pióro w ręce, a do pokoju mojego zagląda śmierć z czarnych pustych okien opuszczonych, smutnych domów na bezludnej, zaśmieconej rozgromionym ludzkim mieniem ulicy. Trudno na tym tle skupić myśl, jeszcze trudniej dać wyraz nurtującym nastrojom. […]”.

Oficerowie SS z KL Gross-Rosen: adiutant komendanta obozu Kuno Schramm (po lewej) i Anton Thumann (w środku) (fot. United States Holocaust Memorial Museum, courtesy of Martin Mansson)

Ale praca badawcza nie była dokończona.

„Dwudziestego drugiego lipca 1942 roku została ona nagle przerwana. Jest to przełomowy dzień w historii getta warszawskiego, dzień rozpoczęcia »wysiedlania«, czyli mordu masowego. Tak! Wysiedlenie – czyli mord masowy – słowa te stanowią niestety w chwili obecnej dla naszego getta synonimy” – kreślił dalej Milejkowski.

Zespół Milejkowskiego pracę naukową nad głodem rozpoczął zaledwie pół roku wcześniej – w lutym 1942 roku. Ale zgromadzony w tym krótkim czasie materiał był tak obszerny, jak żaden inny, z którym ta doświadczona grupa lekarzy naukowców miała kiedykolwiek do czynienia.

„Głód był wówczas głównym motywem życia codziennego w murach getta warszawskiego” – pisał dalej Milejkowski. „Wyrazem jego były tłumy żebraków, często napotykane na ulicach, papierem przykryte zwłoki, cyfry śmiertelności w punktach uchodźców i w domach sierot oraz specyficzny szpitalny materiał głodowy z jego odmianami: gruźlicą i durem plamistym”.

Grono kolegów lekarzy, stykając się z głodem w warszawskim getcie na co dzień, powiedziało wówczas sobie: „Temat naszego chmurnego dnia musi stać się treścią naszej pracy naukowej, bez względu na przeszkody”. I lekarze ci rzucili się w wir pracy z niezwykłym zapałem i poświęceniem. „Zewnętrzne warunki zgoła nie sprzyjały podjętemu przez nich zadaniu. Ale już od dłuższego czasu lekarzy nurtowała myśl o opracowaniu zagadnienia obrzęków głodowych i charłactwa głodowego” – cedził słowa bardzo poruszony doktor Milejkowski.

REKLAMA

Naukowcy przydzielili sobie zadania.

Szef zespołu, doktor medycyny Izrael Milejkowski i doktor Raszkes mieli opracować temat: „Skóra w wyniszczeniu głodowym”. Doktor Stein zajął się „badaniami anatomicznymi w stanach głodowych”, Fliederbaum „kliniką głodu u dorosłych oraz biochemią głodu”; Braude-Hellerowa „kliniką głodu u dzieci”; Apfelbaum „badaniem czynnościowym krążenia w głodzie”. Specjalistce od hematologii, doktor Goliborskiej, przydzielono natomiast „obraz morfologiczny krwi u dzieci głodujących”. Nazwisko Kocen pojawiło się przy „badaniu szpiku kostnego w stanach głodowych”. Kierownictwo naukowe projektu powierzone zostało doktorowi Fliederbaumowi.

„Pracownie były już gotowe w lutym 1942 roku. Po wstępnym zebraniu całego zespołu pod przewodnictwem doktora Milejkowskiego wszyscy zostali porwani w wir pracy. Małe sale, sale głodowe w obu szpitalach, szybko stały się ośrodkiem, gdzie wykonywano szereg rozległych badań. Podobnie działo się w obu naukowych pracowniach. Wyniki były skrzętnie notowane i omawiane przez wykonawców na posiedzeniach sprawozdawczo-naukowych, które regularnie co miesiąc zwoływał doktor Milejkowski” – napisał szef zespołu.

Dalej tłumaczył przyszłemu odbiorcy opracowania – zapewne też naukowcowi, który z owymi wynikami miał się zapoznać i prawdopodobnie również wykorzystać w swojej pracy badawczej czy wręcz je rozwinąć – że „badania nad głodem, zwłaszcza systematyczne, są możliwe wyłącznie w okresach i warunkach, kiedy głód staje się zjawiskiem masowym i dotyka większych skupień ludzkich lub nawet całych narodów i krajów”.

Wojna toczyła się w najlepsze. Jej okrutne skutki, w tym głód, dziesiątkowały ludzi już nie tylko w warszawskim getcie. Jakże więc badania żydowskiego zespołu były na czasie…

„Takie zjawiska masowego głodu zdarzają się oczywiście tylko w okresach szczególnych zaburzeń społeczno-politycznych, jak wojny, rewolucje itp. Większość też prac systematycznych z zakresu głodu lub słuszniej – choroby głodowej – pochodzi z okresu wojennego, w szczególności z okresu poprzedniej wojny światowej. Prace te mają oczywiście dla fizjologii i patologii znaczenie o wiele większe niż przypadkowo przeprowadzane badanie nad »głodomorami«, gdzie z jednej strony nie może być mowy o żadnych badaniach systematycznych na większym materiale, z drugiej zaś nigdy nie można wyłączyć czynników dodatkowych”.

Arthur Rödl pozuje do zdjęcia w swoim biurze w KL Gross-Rosen (fot. United States Holocaust Memorial Museum, courtesy of Martin Mansson)

W czasie analizy badań i formułowania wniosków zespół opisał trzy stopnie wychudzenia. W pierwszym „następowała utrata nadmiaru tłuszczu, a ludzie wyglądali młodziej”. W drugim, określanym „charłactwem głodowym”, waga badanych spadała do zaledwie 30–40 kilogramów i była o 20–25 procent mniejsza od wyjściowej. „Skóra chorych była już blada, a niekiedy nawet bladosina. Paznokcie przybierały kształt szponowaty. Najpierw pojawiały się obrzęki na twarzy, w okolicach powiek, oraz na stopach, a następnie występowała opuchlizna całych powłok skórnych. Z tkanki podskórnej po nakłuciu wydobywał się płyn”. Stwierdzono też skłonności do odmrażania palców stóp i dłoni. „Twarze chorych były bez wyrazu. Na całym ciele, zwłaszcza u kobiet, pojawiał się obfity meszek oraz długie rzęsy na powiekach”. Ludzie stawali się apatyczni i ospali. Na widok jedzenia reagowali jednak agresją. W stopniu trzecim „barwa skóry była najczęściej blada lub »trupioblada«, a w 17 procentach przypadków ciemna bądź brunatna. Najczęściej występował obrzęk kończyn dolnych, rzadziej tułowia i kończyn górnych”.

REKLAMA

Aby wyciągnąć takie wnioski, lekarze przeprowadzili 3282 sekcje zwłok. Napisali, że z głodu następuje „zanik poszczególnych organów wewnętrznych, najczęściej serca, wątroby, śledziony i nerek. Wątroba zmarłych ważyła zaledwie 56 gramów”, podczas gdy u zdrowego człowieka waży ona około 2 kilogramów. „Kości stawały się gąbczaste i miękkie. Najniższa zanotowana waga serca wynosiła 110 gramów. Nie stwierdzono natomiast przypadków zmniejszania się wagi mózgu, który u wszystkich badanych ważył około 1300 gramów”.

Dwudziestego drugiego lipca 1942 roku Niemcy rozpoczęli wysiedlanie warszawskiego getta. W ciągu dwóch miesięcy 254 tysiące ludzi wywieziono do obozu zagłady w Treblince, 11 tysięcy skierowano do obozów pracy, a na miejscu rozstrzelano około 6 tysięcy. W ręce okupantów trafili też lekarze i wyniki ich badań. Zespół Izraela Milejkowskiego nie miał wyjścia – oddał swoje opracowanie „naukowcom” z SS.

W III Rzeszy już wówczas bardzo dobrze działały procedury zmierzające do skrupulatnego przejmowania i przekazywania do odpowiednich jednostek wszystkich materialnych i niematerialnych zdobyczy, które mogłyby się przysłużyć armii. Zatem teczka zatytułowana „Choroba głodowa. Badania kliniczne nad głodem” szybko znalazła się na biurku Ernesta Schencka, również lekarza, ale i oficera w stopniu Standartenführera SS.

Schenck miał już zasługi dla Rzeszy. Kilka lat wcześniej aktywnie uczestniczył w tworzeniu dużej plantacji zielarskiej w obozie koncentracyjnym Dachau, gdzie więźniowie uprawiali ponad 200 tysięcy roślin leczniczych, z których m.in. wytwarzano suplementy witaminowe dla Waffen SS. W 1940 roku został natomiast mianowany inspektorem żywienia SS.

REKLAMA

Wyniki badań warszawskich Żydów nad wyraz go zainteresowały. Problemy żywnościowe dręczyły bowiem Rzeszę od samego początku istnienia. Dotykały i zwykłych obywateli, i żołnierzy, i więźniów obozów koncentracyjnych, czyli potężnej siły roboczej nazistowskiej gospodarki i machiny wojennej.

W listopadzie 1942 roku wyruszył więc Schenck na objazd kacetów. Do stycznia 1943 roku odwiedził ich kilkanaście. Dotarł też do Gross-Rosen. Oglądał więźniów – bo trudno to nazwać badaniem lekarskim. Robił notatki.

Prowadził badania nad… chorobą głodową. Większość wniosków skopiował z opracowania warszawskiego, ale na temat wyżywienia więźniów w obozach napisał, „że podana żywność jest tam dobrej jakości”. W przypadku 23 procent więźniów stwierdził wychudzenie i obrzęki głodowe, a jako formę leczenia zaproponował podanie im drożdży piwnych.

Obelisk przed wjazdem na teren obozu Gross-Rosen (fot. Aw58)

W 1943 roku zajął się swoim kluczowym projektem – opracował kiełbasę z celulozy, która była przeznaczona dla oddziałów frontowych SS. Mycel-Eiweisswurst, bo tak ją nazwano, zaczął testować na ponad czterystu więźniach obozu koncentracyjnego Mauthausen-Gusen oraz w Gross-Rosen.

Ale obozowa rzeczywistość była zupełnie inna niż wyniki badań Schencka. Straszniejsza. Głód był w kacetach sprawcą codziennej hekatomby. Drożdży piwnych nikt do nich nie dowoził. Darmowa siła robocza III Rzeszy masowo więc wymierała, jeszcze szybciej niż Żydzi w getcie.

A jak miałoby być inaczej, skoro na przykład w Gross-Rosen wyżywienie więźnia było mniej ważne niż żarcie dla psa SS-mana czy SS-mańskich prosiaków, tuczonych w specjalnie zorganizowanej chlewni. Wykarmić trzeba było też ich inne zwierzęta, nawet te egzotyczne, jak małpy trzymane tu w celach stricte rozrywkowych jako ukochani pupile. Adiutant komendanta obozu Kuno Schramm i szef całej załogi SS-Obersturmführer Anton Thumann tylko z najlepiej odżywionymi warchlakami pozowali do zdjęć. Następnie zjadali je podczas pikników urządzanych przed barakiem załogi.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Tomasza Bonka „Demony śmierci. Zbrodniarze z Gross-Rosen” bezpośrednio pod tym linkiem!

Tomasz Bonek
„Demony śmierci. Zbrodniarze z Gross–Rosen”
cena:
46,99 zł
Wydawca:
Znak Horyzont
Rok wydania:
2022 r.
Okładka:
broszurowa ze skrzydełkami
Liczba stron:
320
Format:
140 x 205 [mm]
ISBN:
9978-83-240-8733-4
EAN:
9788324087334

Ten tekst jest fragmentem książki Tomasza Bonka „Demony śmierci. Zbrodniarze z Gross-Rosen”.

Z roku na rok, szczególnie po niemieckiej klęsce pod Stalingradem, obozowe warunki się pogarszały. Więźniów przybywało, jedzenia i miejsca dla nich już nie. Nowe bloki budowano zbyt wolno. Ale kiełbasa Schencka okazała się niewypałem.

REKLAMA

– Po moim przybyciu do obozu warunki mieszkaniowe były względnie niezłe, sypialiśmy w bloku na łóżkach pojedynczo – wspomina Władysław Sikorski. – W czterdziestym drugim wody na bloku nie było, myliśmy się więc w korycie drewnianym, do którego przynoszono ją z kuchni lub z bloku ósmego. Ubikacją była latryna blisko drutów. Nocą stały przed blokiem dwie beczki, których zawartość rano do niej wynosiliśmy.

Później powstała prowizoryczna łaźnia w bloku dziewiątym.

– Do kąpieli przychodziła połowa bloku, nago, bez butów i ręcznika, i nieraz po kilkanaście minut czekała na swoją kolej. Kilka razy do kąpieli zrywano nas nocą. Kilka razy blokowy trzymał nas przed blokiem nagich i mokrych, po kilkanaście minut, zimą, sprawdzając czystość każdego więźnia.

Grupa oficerów SS z KL Gross-Rosen. Kuno Schramm (po lewej), Hermann Michl (u góry po lewej), Arthur Rödl (u góry po prawej), Anton Thumann (u dołu po prawej) (fot. United States Holocaust Memorial Museum, courtesy of Martin Mansson)

Zbigniew Tomaszewski dodaje, że w obozie czystości i porządku faktycznie przestrzegano, ale chodziło tylko o pierwsze wrażenie i powierzchowność.

– Oprócz cienkiego porwanego koca więzień nie otrzymywał nic do przykrycia. Brak należytej pościeli, dezynfekcji i zmiany słomy na pryczach potęgowały szerzenie się chorób zakaźnych i skórnych. Cienkie, porwane łachmany nie zabezpieczały ciała przed zimnem i deszczem. Jednostajność jedzenia, niedostateczna liczba kalorii wpływały na powszechność awitaminozy i szkorbutu .

To był pierwszy stopień choroby głodowej, opisany podczas badań w getcie.

Antoni Gładysz wprost mówi, że pasiaki zupełnie nie chroniły wygłodniałych więźniów przed zimnem i deszczem.

– Ilekroć więc nadchodziły mrozy czy słoty, mnóstwo więźniów, którzy musieli, mając gorączkę, moknąć przy pracy i na apelach, zapadało na zapalenie płuc. Ponieważ w pierwszych dniach zapalenia temperatura ciała najpierw się obniżała, a maksimum osiągała dopiero po południu, chory musiał jeszcze przez kilka dni pracować i do rewiru mógł się dostać dopiero wtedy, gdy gorączka utrzymywała się przez cały dzień.

REKLAMA

O specjalnej diecie dla chorych nie było nawet mowy. A w 1942 roku zapanował w Gross-Rosen straszliwy głód.

– Łączność z krajem i paczki trzymały wielu przy życiu – relacjonuje doktor Konopka. – Ale we wrześniu wszelki ruch pocztowy został przerwany, co w bardzo krótkim czasie odbiło się na stanie zdrowia więźniów. Rozpoczął się okres wielkiego głodu, który sprowadził jeszcze większą śmiertelność. Jeśli chodzi o paczki żywnościowe, nie należy pominąć milczeniem tego, że nawet w sytym okresie nikt z więźniów nie otrzymywał całej przesyłki. Pierwszy urzędowy haracz ściągali SS-mani przy wydawaniu przesyłek, zabierając bez pardonu najwartościowsze rzeczy. Drugą z kolei pijawką byli blokowi i kapo, spoglądający łapczywym okiem na każdy kąsek żywności. Następował drugi podział, a gdyby nawet do niego nie doszło, przełożeni zawsze znaleźli sposób, aby uzyskać to, co ich zdaniem słusznie im się należało jako podatek. Po prostu szykanowali więźnia na każdym kroku, nie przebierając w środkach.

– Więźniowie więc puchli z głodu i od ciężkiej pracy. I byli wtedy dobijani – opowiada Władysław Sikorski. – Więzień otrzymywał na śniadanie pół litra wodnistej, niezaprawionej tłuszczem zupy z jarzyn. Na obiad trzy czwarte litra zupy, zwykle z brukwi, rzadziej szpinak albo liście z buraków, bardzo rzadko zupę grochową czy kapuśniak, buraki czerwone lub marchew. Na kolację ćwierć bochenka chleba. Nie wiem, ile to ważyło. Tylko trzy razy w tygodniu do chleba pół kilograma margaryny na dwudziestu pięciu ludzi. Dwa razy w tygodniu po łyżce syropu, raz w tygodniu po łyżce białego twarogu. W niedzielę mały kawałek końskiej kiełbasy. Często na obiad lub kolację, gdy dano mniej zupy, rozdawano po kilka kartofli.

Głód przyczyniał się do większej liczby morderstw. Kapo zabijali tylko po to, by mogli przejąć porcję żywnościową swojej ofiary. Tak więc w Gross-Rosen życie ludzkie stało się warte tyle, ile porcja sparzonych liści buraków albo zupy z brukwi.

Tych, którzy przeżyli rok 1942, uratować miały rodziny. Władze obozowe, po otrzymaniu stanowiska zarządu głównego obozów koncentracyjnych, pozwoliły na przysyłanie paczek żywnościowych.

SS-Oberführer Hans Loritz (trzeci od lewej), komendant KL Sachsenhausen, podczas wizytacji KL Gross-Rosen (fot. United States Holocaust Memorial Museum, courtesy of Martin Mansson)

– W czterdziestym trzecim, dzięki paczkom od rodzin byliśmy mniej głodni – wspomina Sikorski. – Ale paczki były ograbiane przez Obersturmführera Waltera Ernstbergera i Blockführerów. Mojemu koledze Blockführer Karl Gallasch z dwustu przesłanych papierosów zabrał sto dziewięćdziesiąt .

Kazimierz Hałgas jako lekarz został przydzielony do bloków, w których przetrzymywano jeńców radzieckich. Ich porcje żywnościowe były jeszcze mniejsze. Mniej niż im przysługiwało tylko Żydom.

REKLAMA

– Kilkakrotnie obliczałem kaloryczność całodziennego wyżywienia. Przed odjazdem z Auschwitz otrzymałem w prezencie od Bernarda Świerczyny ostatni polski kalendarz lekarski. Przemyciłem go do Gross-Rosen i przechowywałem w sienniku. Były tam tablice kaloryczności. Moje obliczenia wykazywały, że dzienna wartość jenieckiego jedzenia wynosiła od siedmiuset pięćdziesięciu do dziewięciuset sześćdziesięciu kilokalorii, zależnie od tego, jaki był wieczorny dodatek: czy smalec, czy marmolada, czy margaryna, czy kiełbasa. Do obliczeń nie potrzeba było nawet wagi. Wiedzieliśmy, na ile osób była dzielona pięćsetgramowa kostka margaryny, na ilu ludzi tysiącczterystagramowy bochenek chleba i tak dalej. W Gross-Rosen jeńcom wydawano, podobnie jak w Auschwitz, jeden bochenek chleba na ośmiu, dziesięciu ludzi, więźniom jeden na czterech .

Jeńców kierowano jednocześnie do najcięższych prac w kamieniołomach, a po pracy kazano im jeszcze przynosić do obozu duże kamienie, służące do budowy fundamentów nowych bloków.

– W różnych obozach koncentracyjnych spędziłem cztery lata i widziałem tam codzienną masakrę, mordowanie ludzi różnymi sposobami: gazowanie, wieszanie, rozstrzeliwanie, wstrzykiwanie fenolu, bicie kijami lub obcasami – opowiada Władysław Sikorski. – Ale gdy komuś zabrakło do życia w odpowiednim czasie tylko miski zupy lub porcji obozowego chleba upieczonego z wiórów drewnianych, słomy, kasztanów i innych śmieci, to chociaż kilka godzin wcześniej miał tego wszystkiego do syta, nic go nie uratowało. Bezwzględna śmierć głodowa przychodziła wieczorem. Człowiek taki robił wrażenie pijanego. Chęć życia wyrażały już tylko obłąkany umysł i zeszklone oczy.

Bo jak ustalili lekarze w warszawskim getcie, „śmierć głodowa jest w ostatnim momencie co do zasady łagodna i przypomina umieranie ze starości”.

Ale przeżycie nocy nie gwarantowało przeżycia porannego apelu czy pracy. Muzułmanów już rano dobijali funkcyjni. Muzułmanami nazywano w obozach koncentracyjnych więźniów skrajnie wycieńczonych chorobą głodową.

– Pamiętam, jak po przyjściu do malarni Stefan Żurowski nie został tam przyjęty – dodaje Władysław Sikorski. – Był strasznie opuchnięty wieczorem, błagał mnie o pomoc. Nie mogłem dla niego już nic zrobić. Był w stanie kompletnego wyczerpania. Rano poszedł więc na druty i strzał SS-mana zakończył jego życie.

Walka o kolejny dzień życia była walką o dodatkowe jedzenie. Kto tego nie potrafił, kończył w rewirze, czyli obozowym bloku dla chorych.

REKLAMA
Anton Thumann

– Pewnego ranka zostałem przydzielony do rewiru – opowiada Władysław Sikorski. – Zaczęliśmy malowanie od Tagesraumu, gdzie odbywało się przyjęcie chorych. Leżało tam wówczas kilkudziesięciu ludzi półmartwych z głodu i chorób. Sufit i ściany do połowy malowaliśmy farbą klejową. Okryliśmy nieszczęśliwców, żeby ich nie pochlapać. Ale kiedy mieliśmy zacząć lamperię, dwóch Pflegerów, zniemczonych Polaków, sądząc po akcencie, wskoczyło szybko na ich prycze. Po kolei, jeden biorąc za głowę, a drugi za nogi, z rozmachem rzucali ich na środek sali. Potem wynieśli do Waschraumu, skąd przenoszono ich ciała do krematorium. Codziennie obcowanie ze śmiercią w oczekiwaniu także swego kresu ciągnęło się w nieskończoność. Starałem się przeżyć, licząc się z tym, że umrzeć zawsze zdążę, a może ktoś jeszcze więcej ode mnie przecierpiał i dalej żyje. Tak przetrwałem cztery lata. Ludzie, którzy zwątpili lub mieli słabe organizmy i załamywali się duchowo, wykańczali się szybciej albo szli na druty. Kłamstwem byłoby powiedzieć: „Przeżyłem bez niczyjej pomocy”. Prawdę mówiąc, długoletni więźniowie zawdzięczają życie współmęczennikom.

Kiedy Niemcy zdali sobie sprawę, że wojnę przegrają, sytuacja w obozie zaczęła się zmieniać.

– Od września czterdziestego czwartego stosunki panujące w obozie lekko się poprawiły w tym sensie, że mniej nas bito – opowiada Jan Pratkowski. – Natomiast od grudnia, w związku z ewakuacją zewnętrznych filii do obozu głównego, warunki życia uległy katastrofalnemu pogorszeniu. Panowało niebywałe przeludnienie. Myślę, że w Gross-Rosen przebywało wówczas trzydzieści pięć tysięcy więźniów. Głód był przerażający, tylko raz dziennie trzy czwarte litra zupy i sto dwadzieścia gramów chleba. A w styczniu czterdziestego piątego zaczęła się kolejna fala zwierzęcego bicia. To wszystko spowodowało gwałtowny wzrost liczby zgonów, zwłaszcza w niewykończonych barakach na terenie nowego obozu, gdzie umieszczano nowo przybyłych.

I znów kapo masowo mordowali więźniów, by otrzymać ich głodowe porcje żywnościowe.

– Przez okna tkalni widziałem zmasakrowane zwłoki wiezione z nowego obozu do krematorium. Dziennie dostarczano tam od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu trupów. Krematorium nie było w stanie spalić wszystkich zwłok. Ciała leżały więc ułożone piętrami i, według relacji współwięźniów, nocą były wywożone samochodami .

Ernest Schenck do Gross-Rosen już więcej nie przyjechał. Badań nad głodem nie prowadził już tam nigdy więcej żaden nazistowski pseudonaukowiec.

Przyjeżdżali za to nowi, bardziej zwyrodniali strażnicy z SS – przed wojną zazwyczaj życiowe niedojdy, tutaj sadyści.

Znęcanie się więźniów funkcyjnych i SS-manów na zesłańcach w Gross-Rosen zbierało więc równie obfite żniwo, jak i głód.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Tomasza Bonka „Demony śmierci. Zbrodniarze z Gross-Rosen” bezpośrednio pod tym linkiem!

Tomasz Bonek
„Demony śmierci. Zbrodniarze z Gross–Rosen”
cena:
46,99 zł
Wydawca:
Znak Horyzont
Rok wydania:
2022 r.
Okładka:
broszurowa ze skrzydełkami
Liczba stron:
320
Format:
140 x 205 [mm]
ISBN:
9978-83-240-8733-4
EAN:
9788324087334
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Tomasz Bonek
Polski dziennikarz, autor książek, manager mediów, podróżnik, fotograf. Współtwórca sukcesu i wieloletni redaktor naczelny Money.pl a także dyrektor wydawniczy redakcji biznesowych Onetu i Ringier Axel Springer Polska (Forbes.pl, Business Insider Polska, Biznes.Onet).

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone