Halldór Laxness – „Dzwon Islandii” – recenzja i ocena
Halldór Laxness – „Dzwon Islandii” – recenzja i ocena

Halldór Laxness (a właściwie Halldór Guðjónsson) to postać ciekawa. Jako dwudziestolatek przyjął katolicyzm. Przyjął nazwisko od nazwy gospodarstwa, w którym się wychowywał, a drugie imię, którym konsekwentnie się posługiwał, przybrał od św. Kiliana, irlandzkiego męczennika. Wstąpił do klasztoru, jednak rozczarowany ascezą po kilku latach zwrócił się ku ideom socjalistycznym, a nawet komunistycznym. I to przebywając już w Stanach Zjednoczonych. Nowe poglądy znalazły wyraz w jego twórczości literackiej, podobnie jak silny nacisk na odwołania do tożsamości islandzkiej. A że pisarz to nietuzinkowy, świadczy literacka nagroda Nobla, którą odebrał w 1955 roku.
Recenzowana powieść jest uznawana za najważniejsze dzieło Laxnessa. Wydawnictwo ArtRage uraczyło nas jednotomowym wydaniem, na które składają się trzy tomy powieści islandzkiego pisarza: „Dzwon Islandii”, „Jasna bogdanka” i „Ogień w Kopenhadze”. Wszystko w estetycznej szacie graficznej zachęcającej do lektury – za to duże brawa dla oficyny.
Dzieło islandzkiego pisarza nie jest łatwe w odbiorze. Islandia wykształciła specyficzną i hermetyczną kulturę, która jednak jest tym bardziej fascynująca, że ze względu na uwarunkowania geograficzne z dużą trudnością przedzierały się do niej obce wpływy. To również znajduje odzwierciedlenie w języku islandzkim, który jest trudny, a w wydaniu Laxnessa niekiedy niemożliwy do oddania. Niuanse te objaśnia we wstępie Jacek Godek, autor przekładu. A jeśli dodamy do tego specyficzne zamiłowanie pisarza do łamania zasad ortografii (nie był w nich, jak sam przyznawał, szczególnie biegły) – wówczas sytuacja robi się jeszcze ciekawsza. Inna sprawa, że wiele neologizmów stworzonych przez islandzkiego noblistę trafiło do słownika. Całe szczęście, że polski tłumacz nie poszedł tą drogą, bowiem polszczyzna nie znosi tego rodzaju brutalności. Zdecydował się jednak na konsekwentny zapis słowa „Bóg” od małej litery, jak chciał tego autor. To zresztą pokłosie lewicowych przekonań autora. Niech mu będzie.
Cała historia opowiedziana w „Dzwonie Islandii” oscyluje wokół postaci tajemniczego Jóna Hreggviðssona, którego autor oczywiście literacko dopieścił. Ów chłop jest w zasadzie punktem wyjścia dla całej układanki. Reszta postaci też jest inspirowana prawdziwymi biografiami, niekiedy – jak w wypadku Arnasa Arnæusa – sklejona z dwóch historycznych sylwetek z siedemnasto- i osiemnastowiecznych dziejów kraju.
Żeby jednak zrozumieć, o co chodziło autorowi, warto zwrócić uwagę na sam kontekst. Oto Islandia w latach II wojny światowej doświadcza swoistego pohańbienia. Na ziemi tej pojawili się Brytyjczycy, a potem zaś Amerykanie. Ten dziewiczy ląd stał się więc przedmiotem. Dlatego też właśnie akcja recenzowanej powieści została osadzona w okresie szczególnie trudnym dla wyspy – XVII i XVIII wiek były naznaczone wieloma tragediami: bezwzględną dominacją Duńczyków, klęskami żywiołowymi, epidemią ospy prawdziwej, która mogła zabić nawet jedną trzecią populacji wyspy. Dopiero w drugiej połowie XIX wieku nastąpiło odrodzenie narodowe i Islandczycy zaczęli się wybijać na niepodległość. Nie może więc dziwić, że mieszkańcy wyspy położonej na peryferiach świata z zachwytem przyjęli decyzję Komitetu Noblowskiego.
„Dzwon Islandii” to powieść, która dla czytelnika przyzwyczajonego do tradycyjnej literatury może być nowym doświadczeniem. Nie jest to jednak dzieło eksperymentalne – tak daleko autor nie idzie. Halldór Laxness stosuje dialog narracyjny, jest zarazem oszczędny i rozgadany, ale dzięki temu tworzy wielowarstwową i wielowątkową opowieść o ludzkim losie w czasie największego upodlenia. Jego celem jest ukazanie szerokiego przekroju społeczeństwa – mamy tu więc chłopstwo, szlachtę, ośrodek władzy (tę rolę pełni Kopenhaga). Wyobcowanie widoczne jest na wielu poziomach. Dla czytelnika z kontynentu będzie to jeszcze bardziej dostrzegalne – poruszamy się w gąszczu mitów, sag, obcych pojęć i trudnych nazwisk. Odniosłam wrażenie, że to właśnie one są pierwszoplanowymi postaciami powieści.
Ale Laxness bynajmniej nie broni hermetyczności Islandii. Nie chce, by pozostała zamknięta, wsobna, własna. Życzy sobie, by jej kultura była otwarta, bo wtedy pozostanie żywym organizmem, a nie skansenem. Musi jednak być wolna – tak jak wolni muszą być ludzie, którzy ją kształtują. „Dzwon Islandii” jest jednocześnie powieścią historyczną i wykładem osobistych przekonań autora. Na pierwszy plan wychodzą jednak motywy patriotyczne, a nie ukąszenie komunistyczne – dzięki temu otrzymujemy dzieło uniwersalne i skłaniające do głębokiej refleksji nad kondycją narodów. Laxnessa interesuje jednak przede wszystkim aspekt psychologiczny. Kto jest prawdziwym wrogiem? Co niesie największe zagrożenie?
Nie wszystkim czytelnikom podejdzie styl islandzkiego pisarza. Niektórych zniechęcą dłużyzny, inni będą narzekać na opisy. „Dzwon Islandii” nie był dla mnie powieścią, od której ciężko było mi się oderwać. Może przez fakt, że jest ona dość ponura? Z drugiej jednak strony nie wiem, czy to świadczy o wielkości dzieła, ale mam przekonanie, że pytania o tożsamość i kondycję człowieka, jakimi zarzucił mnie autor, zostaną ze mną jeszcze długo. Islandia z kart opus magnum Laxnessa jest inna od tej, jaką mogą dziś zobaczyć turyści. Ciekawa jestem, czy tego chciał sam noblista?