Improwizowana broń w obronie Wielkiej Brytanii

opublikowano: 2016-12-16 16:00
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Gdy Francja upadła, a Europę zalały wojska III Rzeszy, osamotniona Wielka Brytania sięgnęła do najgłębszych rezerw. Obrońcom bardzo doskwierał brak broni produkowanej fabrycznie. Wtedy okazało się, ze wyobraźnia Brytyjczyków nie ma granic.
REKLAMA

Od momentu swego powołania LDV/HG było organizacją funkcjonującą głównie dzięki pomysłowości swoich członków. To w ten sposób znajdowano wartownie, produkowano opaski i organizowano patrole. Większym problemem była kwestia broni. Pozyskiwano ją z wszelkich możliwych źródeł oficjalnych i prywatnych. Broni (i amunicji) ciągle było jednak za mało. Gdy wszystkie miejscowe zasoby zostały wyczerpane, sięgnięto po mniej konwencjonalne rozwiązania. Skoro Brytyjczycy nie mogli ruszyć do arsenałów, ruszyli do warsztatów.

Local Defence Volunteers/Home Guard od samego początku skupiały ludzi z rozmaitych środowisk (domena publiczna)

Produkcja broni palnej w warunkach domowych nie jest zbyt skomplikowana. Przy dużej ilości czasu i dobrze wyposażonym warsztacie można nawet podjąć produkcję pistoletów maszynowych, tak jak to miało miejsce w wypadku polskiego ruchu oporu i pistoletów maszynowych Błyskawica . Nie ma jednak sensu rozpoczynać produkcji broni bez dostępnego zapasu amunicji, a to właśnie spotkało członków LDV/HG. Brakowało naboi do nielicznych posiadanych już karabinów powtarzalnych i maszynowych, więc produkcja broni strzelającej tą amunicją była bezcelowa. Amunicji do strzelb śrutowych było znacznie więcej, jednak tu ewentualną produkcję chałupniczą hamowała duża liczba strzelb myśliwskich, zazwyczaj związana zresztą osobą właściciela z zapasami amunicji do nich. Tu również nie było pola do popisu dla majsterkowiczów. Ujście dla swej energii znaleźli oni w konstruowaniu różnego rodzaju wyrzutni butelek zapalających i granatów.

Pierwsze patrole ruszały w teren ze wszystkim, co ich członkowie mieli pod ręką. Maj 1940 roku to czas, gdy prócz broni wojskowej czy myśliwskiej Brytyjczycy szykowali się do obrony ojczyzny za pomocą wideł, pałek czy cepów. Widać było przy tym pewnego rodzaju specjalizację zawodową. Jak pisze Norman Longmate:

Na samym początku można było rozpoznać zawód człowieka po broni, jaką miał przy sobie: górnicy z Lancashire chodzili na patrole z łomami, pracownicy zakładów tekstylnych mieli zaostrzone wrzeciona, robotnicy kilofy, chłopi widły.

Pierwszą bronią miotaną, jaka trafiła w ręce LDV, były worki z pieprzem. W teorii, rzucone w twarz dywersanta czy nieprzyjacielskiego spadochroniarza, miały go oślepić. Problem w tym, że mało który żołnierz dopuściłby do siebie podejrzaną osobę na tak małą odległość, by ta mogła użyć pieprzu. Co więcej, każdy człowiek posiada inny próg tolerancji na ból, a nawet chwilowo oślepiony żołnierz może nacisnąć spust, zasypując napastnika gradem kul. Była to więc bardzo ryzykowna i bardzo desperacka metoda walki.

REKLAMA

Dalszy rozwój broni improwizowanej, wyłączywszy produkcję pałek, maczug i innych prymitywnych broni obuchowych czy tnących, następował pod silnym wpływem weteranów wojny w Hiszpanii. Ich głównym celem było przygotowanie gwardzistów do walki z bronią pancerną, więc i narzędzia walki wytwarzane czy proponowane przez nich koncentrowały się na zwalczaniu czołgów.

Posterunek Home Guard w czasie inspekcji (domena publiczna).

Głównym ośrodkiem szkolenia ochotników w niekonwencjonalnych metodach prowadzenia wojny był Osterley Park pod Londynem. Przewodnim hasłem było: Lepiej atakować czymkolwiek niż nic nie robić . Kierownikiem tej dość osobliwej placówki szkoleniowej był Tom Wintringham, weteran wojny domowej w Hiszpanii. Sam nie dysponował znacznym doświadczeniem bojowym. Podczas I wojny światowej służył w latach 1916-1918 w jednostce balonowej, pełniąc funkcję kuriera przewożącego do sztabu meldunki sporządzone przez obserwatorów. Okopy widział tylko podczas wycieczek na pobojowiska. Do Hiszpanii przybył razem ze Spanish Medical Aid Comitee w charakterze reprezentanta brytyjskiej partii komunistycznej i korespondenta gazety Daily Worker, a więc jako osoba niebędąca uczestnikiem działań zbrojnych. Dzięki swojemu uporowi i ambicji trafił do tzw. Brygad Międzynarodowych. Jego kariera na polu bitwy była jednak bardzo krótka. 12-13 lutego 1937 roku brał udział w bitwie pod Jaramą jako dowódca batalionu brytyjskiego wchodzącego w skład XV Brygady. Jego kariera na tym stanowisku została przerwana przez postrzał w udo. Po okresie rekonwalescencji i pracy szkoleniowej wrócił 18 sierpnia do batalionu jako oficer sztabowy. Jego udział w działach frontowych w walkach o Quinto trwał dwa dni, 24-25 sierpnia 1937 roku, kiedy otrzymał postrzał w ramię. Pocisk strzaskał kość ramieniową, a jeden z jej odłamków dotarł prawie do łokcia. Dla Wintringhama wojna w Hiszpanii dobiegła końca. Jego kariera w Brygadach Międzynarodowych ograniczyła się do pracy instruktora i zaopatrzeniowca, czterech miesięcy w szpitalach i czterech dni walki.

REKLAMA

Wintringham był więc człowiekiem o znacznym entuzjazmie, dużej podstawie teoretycznej, lecz o nader skromnej wiedzy praktycznej. Tworząc swoją szkołę, dobrał jednak odpowiednie grono współpracowników, rekrutując ich przede wszystkim z grona weteranów walk w Hiszpanii. Znalazł się tu m.in. Bert Yank Levy, najemnik walczący w Meksyku, Jordanii i Palestynie, z ciążącym nad nim wyrokiem 30 lat pozbawienia wolności za przemyt broni; specjalizował się w dziedzinie walki partyzanckiej. Szkolenia z zakresu materiałów wybuchowych prowadził za to pewien górnik z północnej Hiszpanii imieniem Artur. Swoje doświadczenie zdobył podczas wojny domowej, gdy wyspecjalizował się w niszczeniu czołgów przy użyciu górniczych materiałów wybuchowych. Ludziom tym brakowało formalnego wyszkolenia wojskowego, ale mieli olbrzymie doświadczenie w dziedzinie improwizacji na polu bitwy, a tego właśnie potrzebowali członkowie LDV.

Hindus w szeregach oddziału HG wystawionego przez BBC (domena publiczna)

W wielu wypadkach instruktorzy zachęcali do wykorzystywania zwykłych przedmiotów codziennego użytku w charakterze broni. Kursantów zachęcano m.in. do używania koców i prześcieradeł do walki z czołgami. Wystarczyło położyć je na drodze i solidnie ubrudzić, tak żeby stopiły się z tłem. Gdy do tej tak przemyślanej zapory zbliżył się czołg (w materiałach szkoleniowych używanych w Osterley czołgi wroga występowały zazwyczaj samotnie i bez jakiejkolwiek osłony) gwardzista szarpał za sznur przymocowany do materiału, zarzucając w ten sposób płachtę na czołg i oślepiając go. Innym wykorzystaniem koców w walce było nasączenie ich benzyną i zrzucanie na stojące lub poruszające się powoli pojazdy pancerne. Płonąc, miały pozbawić załogi tlenu i w ten sposób wyeliminować cel z akcji. Do walki z czołgami można było, zdaniem instruktorów, wykorzystać nawet tak niewinnie wyglądające obiekty jak talerze. Załogi czołgów, dysponując ograniczonym polem widzenia, miały brać je za miny i zatrzymywać się. W maju 1940 roku we Francji pewien brytyjski oficer zyskał ponoć dzięki tej metodzie 30 bezcennych minut.

Najciekawszym (i potencjalnie samobójczym) sposobem ataku na pojazd pancerny było atakowanie czołgów przy użyciu łomów. Teoretycznie mocny kawał żelaza wsadzony pomiędzy koła wozu a gąsienicę powinien doprowadzić do zrzucenia gąsienicy i zatrzymania pojazdu. Żeby choć trochę uprawdopodobnić sukces tak niezwykłego ataku, całość koncepcji rozwinięto do specjalnego zespołu uderzeniowego. Czteroosobowy patrol miał jako pierwsze zadanie zdobyć łom, wiadro benzyny i rakietnicę lub wzmocniony rodzaj zapałek sztormowych. Pierwsze dwie osoby atakowały czołg łomem, unieruchamiając go. Trzeci uczestnik akcji podbiegał do stojącego wozu i wylewał benzynę na pokrywę silnika, a czwarty podpalał ją, niszcząc czołg. Idea ta przemówiła do wyobraźni gazetowych rysowników, ale nie została zaakceptowana przez władze (podobnie jak istnienie całej szkoły).

REKLAMA

Tekst jest fragmentem książki Łukasza Męczykowskiego „Uzbrojenie Local Defence Volunteers / Home Guard w latach 1940-1945. Studium z dziejów militarnej kultury materialnej”:

Łukasz Męczykowski
„Uzbrojenie Local Defence Volunteers / Home Guard w latach 1940-1945. Studium z dziejów militarnej kultury materialnej”
cena:
60,00 zł
Wydawca:
Napoleon V
Okładka:
twarda
Liczba stron:
219
Format:
B5
ISBN:
978-83-65652-78-2

Pamiątką po działalności instruktorów z Osterley były dość liczne publikacje gazetowe i książkowe, mające zachęcać ochotników do doskonalenia umiejętności i samodzielnego produkowania granatów. Jedną z nich jest Home Guard Manual z 1941 roku. Opisano w niej trzy rodzaje granatów możliwych do wyprodukowania w warunkach domowych, wykorzystujących gelinit jako materiał wybuchowy. Były to:

  • granat zaczepny – laska gelinitu o wadze 56 g z włożonym detonatorem i lontem o długości 2 lub 3 cali, co pozwalało na uzyskanie opóźnienia rzędu 5 lub 7,5 sekundy;
  • granat Puszka po dżemie ([Jam-tin Grenade]) – metalowa puszka po dżemie lub tłuszczu o pojemności ok. 0,5-1 kg, wypełniona gelinitem. Pomiędzy materiał wybuchowy a ściankę puszki wkładano nakrętki, nity, kamienie lub gwoździe, tworzące po eksplozji chmurę odłamków. Całość zamykano wieczkiem zabezpieczonym kawałkiem taśmy samoprzylepnej. Zamiast gelinitu można było użyć czarnego prochu, a w takim wariancie do jego odpalenia wystarczał sam kawałek lontu, bez detonatora. Ta odmiana była znacznie bardziej bezpieczna w użyciu;
  • granat rurowy – wzorowano go na podobnych konstrukcjach z czasów wojny domowej w Hiszpanii. Czterocalowy kawałek rury gazowej o średnicy ok. 2,5 cm wypełniony był laską gelinitu o wymiarach 10 x 2,2 cm. Obudowę nacinano piłą celem uzyskania lepszej fragmentacji. Końce rury zabezpieczano taśmą klejącą. Granat odpalano za pomocą kawałka lontu z detonatorem. Granat rurowy wytwarzał mniejszą liczbę odłamków, jednak leciały one z większą prędkością.
Manewry HG odbywały się niekiedy bezpośrednio na ulicach miast, mających być przyszłym polem walki (domena publiczna)

Każdy z tych trzech rodzajów można było dodatkowo zmodyfikować poprzez nasączenie lontu roztworem przypominającym swym składem główki zapałek, tak aby zapalał się po potarciu o szorstką powierzchnię. Innym możliwym usprawnieniem było wkładanie granatów w gumowe osłony, co miało zapewnić im wodoszczelność. Tego typu improwizowane ładunki wybuchowe mogły być skuteczne w walce, ale stanowiły zagrożenie zarówno dla wroga, jak i dla użytkowników. Nic więc dziwnego, że zaprzestano ich wytwarzania, gdy tylko dostępne stały się wojskowe granaty.

REKLAMA

Najbardziej znanym rodzajem improwizowanego granatu przeciwczołgowego jest tzw. koktajl Mołotowa. Dowodem na jego niesamowitą skuteczność miały być walki w Finlandii i duża liczba radzieckich czołgów zniszczonych za pomocą tej broni. Problem w tym, że warunków Wojny Zimowej nie dało się odtworzyć na zachodnioeuropejskim teatrze działań wojennych ze względu na odmienność warunków klimatycznych oraz większy profesjonalizm niemieckich pancerniaków. Ale nikt wtedy nie przejmował się takimi szczegółami.

Butelka z benzyną, prosta i nieskomplikowana, oferowała swym użytkownikom ograniczoną możliwość zwalczania broni pancernej na najbliższych odległościach. W teorii płonący płyn miał dostawać się do wnętrza wozu, zmuszając załogę do wyjścia, lub wywołać pożar w przedziale silnikowym. Generał Ironside, głównodowodzący Home Forces, w swych pamiętnikach określił butelki z benzyną jako jedyną metodę radzenia sobie z czołgami. Wyobrażał sobie nawet, że niemieckie kolumny pancerne będą niszczone w brytyjskich wsiach za pomocą tysięcy koktajli Mołotowa rzucanych z okien. Broń tę uznano za tak ważną, że wymieniono ją nawet na wydanej 25 maja 1940 roku liście obowiązków członków LDV na trzecim miejscu (z siedmiu):

c) Użycie bomb benzynowych rzucanych zza żywopłotów lub z okien na ulice jest być może najefektywniejszą metodą wyłączania czołgów z akcji. Instrukcje dotyczące konstruowania tych bomb są w trakcie wydawania. Najprostsza forma bomby składa się z butelki napełnionej benzyną z przymocowanym do niej kawałkiem tlącego się materiału, który zapali benzynę po stłuczeniu jej na czołgu.

Butelka napełniona benzyną z przywiązaną do niej szmatą to bardzo prymitywna broń przeciwpancerna. Płonąca benzyna bardzo łatwo ściekała z pojazdu, a sam czas jej spalania był zbyt krótki, aby załoga, siedząca w bezpiecznym wnętrzu pojazdu bojowego, miała okazję odczuć skutki takiego ataku. Przed rzutem miotacze musieli podpalić szmaty przymocowane do butelek, co mogło zdradzić ich pozycję, a jeśli butelki były nieszczelne lub oblano je benzyną podczas napełniania, skutki mogły być bardzo nieprzyjemne. Aby butelka zapalająca stała się naprawdę skuteczną bronią, niezbędne były modyfikacje substancji palnej oraz sposobu jej podpalania.

REKLAMA

26 maja 1940 roku generał-major Kenneth M. Loch, oficer odpowiedzialny za Home Defence i obronę przeciwlotniczą Wielkiej Brytanii, poinformował podległe mu jednostki o konieczności rozpoczęcia produkcji butelek zapalających. Skoro broń ta miała wejść na wyposażenie regularnych (i nie tylko) jednostek wojskowych, potrzebne były pewne zmiany mające na celu uczynienie jej bardziej bezpieczną dla użytkowników.

Impulsem do podjęcia prac nad nowymi odmianami był list z 22 czerwca 1940 roku, kładący nacisk na słabe wykorzystanie tej broni przez oddziały LDV strzegące blokad drogowych. Dokument ten powstał po wizytacji posterunków przydrożnych przez samego Commander-in-Chief, Home Forces. Inspekcja nie przebiegła zbyt pomyślnie, gdyż przy żadnej z barykad nie istniał skład butelek z benzyną. W praktyce oznaczało to, że załogi barykad były bezbronne nawet wobec samochodów pancernych czy lekkich czołgów. Ten sam dokument zalecał jak najszybsze podjęcie zdecentralizowanej produkcji tej broni bez czekania na rządowe instrukcje czy dostawy. Do zapalania benzyny zalecano stosowanie zapałek sztormowych, małych fajerwerków czy kawałka taśmy filmowej przywiązanej do butelki. Zalecenia starano się jak najszybciej wprowadzić w życie. Już 24 czerwca 1940 roku pojawiła się tymczasowa instrukcja wytwarzania butelek zapalających. Ich budowa różniła się dość znacznie od zwykłej butelki z benzyną. Płyn zapalający składał się w 25% z benzyny i 75% z płynu składającego się z gazu, smoły i 2% z wody. Płyn ten można było pozyskać w miejscowej gazowni. Całość wlewano do butelki po piwie o pojemności 0,5 l, tak aby mieszanka nie wypełniała całej butelki. Korek musiał być wyposażony w gumową uszczelkę. Funkcję zapalnika pełniły zapałki przywiązane sznurkiem do butelki. Instrukcja nakazywała, aby końce sznurka przywiązać do obu końców butelki na tyle luźno, by zapałki znajdowały się w odległości ok. 7 cm od ścianki przy pełnym jego naprężeniu. W celu zwiększenia prawdopodobieństwa rozbicia się butelki zalecano nacięcie jej nożem do szkła. Tak przygotowana butelka była bardziej skuteczna od zwykłej butelki z wlaną do niej benzyną. Brak płonącej szmaty czy kawałka taśmy zapewniał większe bezpieczeństwo rzucającemu, a tak spreparowana mieszanka przywierała nawet podczas palenia się do powierzchni zaatakowanego pojazdu. Nie była to idealna broń, jednak w porównaniu do pierwszego modelu stanowiła pewien postęp.

REKLAMA
W skład HG wchodzili ludzie o różnych specjalnościach i zawodach, nawet muzycy (domena publiczna)

Wariacje na temat powyższych sposobów konstruowania butelek zapalających zawarto w kilku oficjalnych lub nieoficjalnych instrukcjach dla członków LDV czy HG. Tezy w nich zawarte nie różniły się zasadniczo od informacji znajdujących się w oficjalnych dokumentach. Jedynym odstępstwem godnym wzmianki były propozycja dodania do płynu pyłu drzewnego lub odpadów bawełnianych w celu wydłużenia czasu palenia się mieszanki. Autor Home Guard Manual zauważył przy tym, że dodawanie siarki do mieszanki (w celu zwiększenia ilości dymu powstającego przy spalaniu) byłoby wbrew duchowi Konwencji Haskiej i Genewskiego Protokołu Gazowego . Brzmi to dość dziwnie, jeśli weźmie się pod uwagę, że jednym z celów ataku za pomocą butelek z benzyną na czołg było spalenie załogi lub uduszenie jej przez odcięcie dostępu tlenu. Gwardziści traktowali produkcję tego typu broni bardzo poważnie. Jeden z nich, mieszkający w Buckinghamshire, zgromadził ok. 1000 sztuk w swoim ogrodzie. Nie było to aż tak dużo, biorąc pod uwagę, że w Lindsey w Lincolnshire wyprodukowano 2000 sztuk w zaledwie jeden weekend.

Tekst jest fragmentem książki Łukasza Męczykowskiego „Uzbrojenie Local Defence Volunteers / Home Guard w latach 1940-1945. Studium z dziejów militarnej kultury materialnej”:

Łukasz Męczykowski
„Uzbrojenie Local Defence Volunteers / Home Guard w latach 1940-1945. Studium z dziejów militarnej kultury materialnej”
cena:
60,00 zł
Wydawca:
Napoleon V
Okładka:
twarda
Liczba stron:
219
Format:
B5
ISBN:
978-83-65652-78-2

Entuzjazm członków LDV/HG byłby może mniejszy, gdyby znali zawartość jedynej oficjalnej instrukcji dotyczącej produkcji butelek zapalających z czerwca 1940 roku. Jej autorzy we wstępie wyjaśnili przyczyni i okoliczności powstania instrukcji:

Dokument ten powstał z największą szybkością, by rozprzestrzenić wśród jak największej liczby ludzi w jak najkrótszym czasie trochę informacji umożliwiających jednostkom wyposażenie się w efektywną indywidualną broń do zwalczania czołgów i innych pojazdów. Nie twierdzi się, że przedstawione projekty są doskonałe lub finalne, ani że użyte składniki są najlepsze.

Zawodowi żołnierze Wojskowej Szkoły Inżynieryjnej podeszli do kwestii produkowania i stosowania butelek zapalających z pełnym profesjonalizmem. Inaczej niż w późniejszych broszurkach produkowanych dla HG, skuteczność tego typu broni przedstawiono w bardzo bezpośredni sposób, wyliczając minimalną liczbę celnie rzuconych butelek niezbędną do zniszczenia pojedynczego pojazdu pancernego. Na czołg ciężki lub średni należało zużyć 12 butelek, a na lekki 8. Maksymalnej liczby nie określono. Zachęcano nawet, żeby nie ograniczać się w żaden sposób w stosowaniu butelek rzucanych na pojazd lub wokół niego. Znaczna ilość płynnej substancji palnej gwarantowała wywołanie dość dużego pożaru, na co zresztą kładziono szczególny nacisk:

REKLAMA
Esencją ataku będzie zaskoczenie. Wrogi pojazd musi być otoczony ogniem i dymem przez kilka minut (…). Skoncentrowany ogień w jednym miejscu pojazdu nie wystarczy. Pojazd musi być cały w płomieniach, a także ziemia wokół i pod nim.

Zakładany rezultat można było uzyskać jedynie po spełnieniu dość ściśle określonych warunków. Czołg musiał być nieruchomy lub jechać z nieznaczną prędkością, a miotacze musieli atakować z zaskoczenia. Atakujący musieli wykazać się również sporą dawką opanowania i skoncentrować się na atakowaniu głównych powierzchni pojazdu, gdzie znajdowały się otwory wentylacyjne i większość obserwacyjnych. Rozbijanie butelek o burty pojazdu było prawie całkowicie bezużyteczne. Cel ataku musiał być pozbawiony wsparcia ze strony piechoty, innych wozów czy piechoty, albo też zespół przeciwpancerny powinien dysponować odpowiednim wsparciem gwardzistów wyposażonych w karabiny i broń maszynową, zapewniających miotaczom bezpieczeństwo. Takie warunki mogły zaistnieć w praktyce tylko w terenie zabudowanym, co zresztą zauważają autorzy rzeczonej instrukcji. Co więcej, nawet wzorcowo przeprowadzony atak nie gwarantował powodzenia. Gdyby nie doszło do wybuchu pożaru w przedziale silnikowym (lub zostałby on szybko stłumiony), to rezultatem użycia butelek zapalających byłoby jedynie zamknięcie otworów obserwacyjnych, ograniczenie swobody ruchu czy też zakłócenie spokoju pancerniaków. Użycie tej broni wobec czołgów prowadziło więc głównie do wytworzenia u ich załóg poczucia zagrożenia i ograniczenia widoczności. O tym nie wspominały wcześniejsze dokumenty i instrukcje. Jak można przypuszczać, informacje z tego dokumentu nie zawsze przedostawały się do świadomości gwardzistów. Przykładem takiego stanu rzeczy jest poradnik z końca 1941 roku, który wspomina o konieczności użycia trzech butelek na lekki czołg, co stoi w jawnej sprzeczności z wynikami oficjalnych testów. Późniejsze dokumenty mówią o butelkach zapalających w znacznie skromniejszym tonie. Nieoficjalny podręcznik szkoleniowy z 1942 roku wspomina o nich jedynie w kontekście zwulkanizowania gumy na kołach jezdnych lub podtrzymujących czołgu przez działanie płomieni, co miałoby doprowadzić do zrzucenia gąsienic i unieruchomienia pojazdu, który następnie mógłby być obrzucony dużą liczbą butelek. Miałoby to zmusić załogę do opuszczenia wozu z powodu ciepła i dymu. Trudno nazwać tego typu zalecenia inaczej niż myślenie życzeniowe. Jeśli tylko załoga czołgu zachowałaby zimną krew, mogła z powodzeniem zemścić się na napastnikach i opuścić miejsce napaści, zanim płomienie zdążyłyby nagrzać kadłub lub spalić gumowe bandaże na kołach. Większą skuteczność mogły mieć fugasy czy też specjalnie przygotowane pułapki ogniowe, jednak z racji rozmiarów zostaną one opisane w innym miejscu tej pracy.

REKLAMA
Oddział HG złożony z Amerykanów podczas przeglądu dokonywanego przez samego Premiera Wielkiej Brytanii (domena publiczna)

Pod względem opisu budowy butelek zapalających The Home Made Molotov Cocktail odwoływał się do tego samego źródła co omawiany wcześniej dokument z 24 czerwca, czyli do prób przeprowadzanych w Wojskowej Szkole Inżynieryjnej dnia 21 czerwca 1940 roku. Jedyną różnicą było zamieszczenie rysunku butelki z wojskowym detonatorem przymocowanym do niej drutem oraz wzoru specjalnej skrzynki mieszczącej sześć butelek.

Wojskowi specjaliści wzięli również pod lupę podstawowy element każdego koktajlu Mołotowa, czyli butelki. Ich opinie różniły się znacznie od najpopularniejszych rozwiązań podawanych w różnego rodzaju broszurkach. Przede wszystkim butelki po piwie o objętości 0,5 l zostały uznane za mało przydatne ze względu na trudności związane z ich rozbijaniem. To samo dotyczyło litrowych butelek po piwie i butelek po szampanie, uznanych zarazem za zbyt nieporęczne. Zalecano natomiast stosowanie butelek po sherry, whisky czy soku. Jak się wydaje, butelki po piwie (z racji ich większej dostępności) były jednak popularniejsze w szeregach HG. Co ciekawe, ta instrukcja zaleca, aby butelki nacinać z góry na dół, a nie dookoła, jak The Home Made Molotov Cocktail .

Wytwarzana samodzielnie broń ręczna stanowiła podstawową część wytwórczości własnej członków LDV/HG, jednak niektórzy z nich poszli krok dalej. Nie zadowalały ich prymitywne granaty, pragnęli posiadania cięższych rodzajów broni. Skoro wojsko nie mogło im jej dać, postanowili sami zadbać o spełnienie swoich potrzeb. Z garaży i warsztatów wyłoniły się pierwsze machiny stanowiące zalążek artylerii Home Guard.

REKLAMA

W większości przypadków owocem pracy domorosłych zbrojmistrzów były różnego rodzaju katapulty czy proce, służące do miotania butelek zapalających. Do niektórych z nich podchodzono z wielkim szacunkiem, jak miało to miejsce ze skonstruowaną na wzór starożytnych Rzymian balistą zbudowaną w Bank of England o nazwie własnej Larwood, upamiętniającej sławnego kręglarza z Nottinghamshire. Pracownicy tego banku nie byli rzecz jasna osamotnieni. Pragnienie posiadania ciężkiej artylerii wykazywali m.in. pracownicy London Midland Scottish Railway, którzy zbudowali katapultę miotającą czterogalonowe bańki z benzyną. W sprzyjających okolicznościach gwardziści byli jednak w stanie stworzyć zadziwiające narzędzia wojny, groźniejsze od największej balisty.

Gwardzista z Cheshire Home Guard (domena publiczna)

Palmę pierwszeństwa w dziedzinie chałupniczych dział przeciwpancernych dzierżą pracownicy huty z Bolsover. W porównaniu do innych domorosłych konstruktorów tego okresu dysponowali wprost luksusowym zapleczem technicznym, lecz zdecydowali się na bardzo prostą konstrukcję, łatwą do masowej produkcji i nieskomplikowaną w obsłudze.

Podstawą nowej broni była przystosowana do wytrzymywania dużych ciśnień rura wyjęta z kotła. Z jednej strony zaślepiono ją drewnianym kołkiem, w którym wywiercono niewielki otwór, przez który wkładano detonator i przewody. Funkcję ładunku miotającego pełnił proch strzelniczy wsypany do zwykłego dziecięcego balonika. Pocisk składał się z kija od miotły z przyczepioną do niego miną przeciwpancerną, najprawdopodobniej Mk.I. Działo ładowano odprzodowo, a operator znajdował się podczas strzelania w odległości 180 m, co świadczy o tym, że jego twórcy nie zatracili jeszcze resztek instynktu samozachowawczego.

Tekst jest fragmentem książki Łukasza Męczykowskiego „Uzbrojenie Local Defence Volunteers / Home Guard w latach 1940-1945. Studium z dziejów militarnej kultury materialnej”:

Łukasz Męczykowski
„Uzbrojenie Local Defence Volunteers / Home Guard w latach 1940-1945. Studium z dziejów militarnej kultury materialnej”
cena:
60,00 zł
Wydawca:
Napoleon V
Okładka:
twarda
Liczba stron:
219
Format:
B5
ISBN:
978-83-65652-78-2

Mimo dość nieortodoksyjnej konstrukcji i niesprawdzonej skuteczności miejscowi członkowie HG rozpoczęli produkcję na małą skalę. Dokładna liczba wytworzonych egzemplarzy jest niestety nieznana, a badacze mogą się oprzeć jedynie na relacjach samych konstruktorów i gwardzistów. Według Gravesa:

W przeciągu 20 minut obsługi dział mogły zakamuflować i przygotować baterię tuzina dział. Za pomocą tych dziwnych broni mogli trafiać ze sporej odległości w samochody i ciężarówki podróżujące z prędkością 35 mil na godzinę, dziewięcioma strzałami na dziesięć.

Można więc wnioskować, że istniało przynajmniej 12 wyrzutni tego typu. Co ciekawe, całość wyglądała na tyle obiecująco, że zdecydowano się na przeprowadzenie oficjalnych testów przy współpracy wojska.

Dwóch ochotników z Home Guard otrzymuje instrukcje dotyczące obsługi karabinu (domena publiczna).

Na potrzeby eksperymentu przygotowano specjalny pocisk z drewnianym klocem zamiast miny. Armia dostarczyła celów w postaci kilku lekkich czołgów. Pojazdy uformowały zgrabną kolumnę i z umiarkowaną prędkością ruszyły drogą w kierunku działa zamaskowanego w żywopłocie. Kiedy czołowy wóz znalazł się na linii strzału, operator odpalił działo. Uzyskano trafienie, ale jego rezultaty były inne niż oczekiwano. Kij wraz z kawałkiem drewna udającym minę zablokował gąsienicę. Czołg gwałtownie skręcił i przebił żywopłot. Na szczęście nie doszło do wywrócenia się pojazdu. Próbę uznano za udaną, jednak komisja oceniająca próbę uznała, że sama obsługa działa była zbyt blisko swego celu i zapewne zginęłaby w eksplozji. Całą konstrukcję uznano za niepraktyczną i zbyt niebezpieczną, by dać ją do ręki członkom Home Guard. Brak stanowczych sprzeciwów ze strony HG może być dowodem, że również i ona nie do końca była przekonana o skuteczności tego urządzenia. Taki obrót rzeczy był zrozumiały, biorąc pod uwagę, że na horyzoncie pojawiły się już znacznie bardziej bezpieczne alternatywy w postaci bombardy Blackerna czy miotacza Northovera. Inicjatywa pracowników z Bolsover pozostała więc tylko kolejnym interesującym epizodem z gorącego lata 1940 roku.

Autorem kolejnej konstrukcji o dość nietypowej budowie był porucznik David Hanworth z 5 kompanii polowej Royal Engineers. Pierwszy projekt stworzył po ewakuacji z Dunkierki, gdy cały kraj desperacko poszukiwał broni do odparcia nieuniknionej, jak się wydawało, niemieckiej inwazji. Wojskowe zakłady remontowe czy rządowe warsztaty produkcyjne miały dość pracy przy wytwarzaniu i remontowaniu już istniejących rodzajów uzbrojenia, więc projekt porucznika Hanwortha powędrował do archiwów, gdzie przeleżał kilka miesięcy. Na początku 1941 roku uzyskał jednak szanse realizacji jako broń dla Home Guard, cierpiącej na brak jakiegokolwiek ciężkiego uzbrojenia.

Lufę tego niezwykłego działa wykonywano z rury kanalizacyjnej o długości ok. 90 cm i średnicy ok. 40 cm. U jednego końca, pełniącego funkcję „tyłu”, wkręcano zatyczkę z wywierconym kanałem, przez którą przechodziły przewody odpalające ładunek miotający, składający się z 14 g czarnego prochu. Lufę mocowano na drewnianym łożu, a za nią budowano murek z worków z piaskiem, mający pochłaniać siłę odrzutu. Całość zakopywano w pobliżu drogi.

Działo wykorzystywało dwa rodzaje amunicji. Pierwszym z nich były latające miny, czyli standardowe miny przeciwpancerne Mk.I lub IV zamontowane na ponad półmetrowym metalowym pręcie. Całość dość odlegle przypominała prętowe granaty karabinowe z lat I wojny światowej. Drugi określano jako torpeda przeciwpancerna. Pocisk ten przypominał niewielki wózek wypełniony materiałem wybuchowym popychany przez pręt wystrzeliwany z działa. Istniały przynajmniej dwie wersje tego urządzenia. Pierwsza miała cztery koła, a ładunek składał się z jednej miny przeciwpancernej (prawdopodobnie Mk.I o wadze 3,6 kg) wzmocnionej dodatkowym materiałem wybuchowym o wadze 4,5 kg. Aby zwiększyć szanse trafienia pod gąsienicę lub koło pojazdu, wprowadzono powiększoną wersję wyposażoną w cztery miny. Zakładano, że w momencie odpalenia cel będzie znajdować się w odległości 1 m (dystans pomiędzy wyrzutnią a kołem/gąsienicą), więc nie przejmowano się zbytnio celnością, stawiając na szybkość pocisku, wynoszącą do 13,7 m na sekundę. Dla zapewnienia jak największej skuteczności wyrzutnie umieszczano parami. Dzięki temu, nawet jeśli operator popełniłby jakiś błąd w określeniu prędkości celu i momentu odpalenia, istniała szansa, że któraś z min trafi pod gąsienice wrogiego pojazdu.

Ochotnicy z Home Guard przechodzący trening z zakresu obsługi „bombardy Blackera” (domena publiczna).

Nową broń określano jako zabójczą i niewidzialną… prawie dziecinną w wykonaniu. Nie była jednak idealna. Torpedy były bardzo wrażliwe na każdą nierówność. Niekiedy miny Mk.I eksplodowały jeszcze w wyrzutni na skutek wstrząsu powstałego przy odpaleniu. Obsługi napotykały także spore trudności w określaniu odpowiedniego momentu strzału. W warunkach bojowych byłyby narażone na dodatkowe niebezpieczeństwo związane z koniecznością ciągłej obserwacji drogi. Obawiano się także, że deszcz może wywołać zwarcie w systemie odpalania, doprowadzając do przypadkowego zadziałania mechanizmu. Sama idea miała pewien potencjał rozwojowy, a pomysł błyskawicznego ustawiania min na drodze czołgu był niewątpliwie godny rozważenia. Najsłabszą stroną nowej konstrukcji był jednak czas jej wprowadzenia.

Gdyby pojawiła się w dużych ilościach latem czy jesienią 1940 roku, przyjęto by ją z otwartymi ramionami. W momencie przyjęcia do użytku w październiku 1941 roku miała już konkurencję w postaci wspomnianych już dział Blackerna i Northovera. Torpeda w porównaniu z nowszymi konstrukcjami wyglądała skromnie, przegrywając w kategorii zasięgu, skuteczności, mobilności i bezpieczeństwa obsługi. Choć zezwolono na wyprodukowanie 30 000 wyrzutni, nie wiadomo ile trafiło na brytyjskie pobocza. W dokumentach występuje informacja o zrealizowaniu jedynie pierwszego zamówienia, opiewającego na 12 100 torped. Liczba ta pochodzi z dokumentu zatwierdzającego likwidację tego typu urządzeń w listopadzie 1942 roku, więc można przyjąć ją jako finalną. W 1943 roku wykreślono je z wszystkich schematów obronnych, a istniejące egzemplarze zapewne złomowano. Do dziś nie zachował się ani jeden egzemplarz tej niezwykłej konstrukcji.

Tekst jest fragmentem książki Łukasza Męczykowskiego „Uzbrojenie Local Defence Volunteers / Home Guard w latach 1940-1945. Studium z dziejów militarnej kultury materialnej”:

Łukasz Męczykowski
„Uzbrojenie Local Defence Volunteers / Home Guard w latach 1940-1945. Studium z dziejów militarnej kultury materialnej”
cena:
60,00 zł
Wydawca:
Napoleon V
Okładka:
twarda
Liczba stron:
219
Format:
B5
ISBN:
978-83-65652-78-2
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Łukasz Męczykowski
Doktor nauk humanistycznych, specjalizacja historia najnowsza powszechna. Absolwent Instytutu Historii Uniwersytetu Gdańskiego. Miłośnik narzędzi do rozbijania czołgów i brytyjskiej Home Guard. Z zawodu i powołania dręczyciel młodzieży szkolnej na różnych poziomach edukacji. Obecnie poszukuje śladów Polaków służących w Home Guard.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone