Jacek Piekara – „Szubienicznik”, t. 1-2 – recenzja i ocena

opublikowano: 2014-02-27 12:24
wolna licencja
poleć artykuł:
Powieść detektywistyczna, osadzona nie w XIX-wiecznym Londynie lecz w XVII-wiecznej Polsce? Czemu nie, Jacek Piekara udowadnia, że jest to możliwe.
REKLAMA

Tytuły: Szubienicznik; Szubienicznik: Falsum et verum

Wydawca: Wydawnictwo Otwarte

Rok wydania: 2013, 2014

ISBN 1: 978-83-7515-140-4

ISBN 2: 978-83-7515-298-2

Format: 13,5x20,5 cm

Oprawa: broszurowa

Cena jednego tomu: 39,90

Ocena naszego recenzenta: 8/10

(jak oceniamy książki?) |

Jacka Piekary prezentować nie trzeba. Autor cyklu o inkwizytorze Mortimerze Madderdinie zapewnił sobie miejsce w pamięci każdego miłośnika fantastyki. A przecież prócz tego napisał również znakomity cykl Necrosis, „Przenajświętszą Rzeczpospolitą”, antologię „Świat jest pełen chętnych suk” i wiele, wiele innych. Wielokrotnie udowadniał, że dobrze czuje się w różnych klimatach i epokach. Teraz eksperymentuje z Rzeczpospolitą Obojga Narodów. Jaki jest efekt tych eksperymentów?

Witam wielmożnego pana podstarościego!

Podstarości Jacek Zaremba jest sługą prawa. W świecie sprzed powstania pierwszych formacji policyjnych piastuje urząd dający mu uprawnienia orzekania w sądach grodzkich, co można przyjąć, na potrzeby beletrystyki, za ekwiwalent funkcji śledczego. Zostaje poproszony o pomoc przez swojego przyjaciela i opiekuna, stolnika Hieronima Ligęzę, do którego posiadłości zjeżdżają ludzie z odległych stron Rzeczpospolitej, twierdząc, że zostali przez niego zaproszeni. Jako, że Ligęza nikogo nie zapraszał, listy zaś, opatrzone rzekomo jego podpisem, sformułowane są w sposób bardzo podejrzany, nabiera on podejrzeń. Zadaniem Zaremby będzie dojście, kto stoi za tymi zaproszeniami, po co to zrobił i dlaczego uwikłał w to Ligęzę. Zdania tego podstarości podejmuje się z ochotą, nie wiedząc, na co się porywa.

Zasada trzech jedności

W dworze Ligęzy poznajemy wszystkich bohaterów. Nie od razu, jednak każdy się prędzej czy później tam pojawia, tam też rozgrywa się cała akcja. A postacie pojawiają się przeróżne, każda zaś jest świetnie opisana i bardzo wyrazista. Jest to zasługa przyjętej przez Autora konwencji, w której kolejno udziela głosu bohaterom dramatu, pozwalając im wyczerpująco o sobie opowiedzieć. Historie te, każda świetnie skonstruowana i ciekawie opowiedziana, pozwalają nam nie tylko poznać postacie, ale także różne zakątki Rzeczpospolitej, są także źródłem wątpliwości co do intencji opowiadających. Nieraz bardzo poważnych.

Piekara pozwolił sobie na zabawę konwencją, łącząc dwa odrębne pod względem stylu i epoki gatunki. Mamy więc z jednej strony klasyczną powieść detektywistyczną w stylu Christie czy Conan Doyle’a, dziejącą się w ziemskiej rezydencji, z „detektywem” przesłuchującym kolejnych gości gospodarza i usiłującym rozwikłać zagadkę. Drugim gatunkiem jest klasyczna, zapomniana już nieco gawęda szlachecka, z konserwatywnym szlachcicem, klasycznym niemal na granicy stereotypu przedstawicielem swojej klasy. W efekcie otrzymujemy zjawisko dość niespotykane i budzące mieszane uczucia. Miłośników klasycznej gawędy szlacheckiej jest już trudno spotkać, jeśli jednak jeszcze jacyś istnieją, docenią wszystkie cechy gatunku: narrację z perspektywy bohatera, dziesiątki wtrąceń dotyczących realiów życia, ogląd świata z jego punktu widzenia. Miłośnicy powieści detektywistycznej, uhonorowani ogólną koncepcją fabularną, z pewnością będą się zżymać na dłużyzny i przegadania. Ponieważ książka napisana jest w formie gawędy, nie powinny dziwić długie rozmowy, niekoniecznie powiązane z samą fabułą. Przyznam szczerze, chwilami mi to przeszkadzało i wolałbym szybciej wrócić do intrygi. Niestety, to wymóg formy. Jeśli czytelnik doceni wierność gatunkowi, jaką okazuje Piekara, będzie usatysfakcjonowany.

REKLAMA

Pisanie gawędy szlacheckiej wymaga umiejętnego operowania językiem epoki. Autor podołał wyzwaniu, staropolszczyzna w jego wykonaniu brzmi przekonywająco. Piekara dużą wagę przywiązuje do detali, do tego stopnia, że gdy w jednym, jedynym miejscu trafiłem na jednostkę miary metrycznej, aż zazgrzytało mi to w uszach. Stopień „dopieszczenia” całości jest tak duży, że jeden, drobniutki błąd wyraźnie się na jego tle odcina.

Dodatkowo warto się przyjrzeć zamkniętym całościom w powieści, jakimi są wspomniane wyżej opowiadania gości Ligęzy. Każde jest zajmujące i opracowane z równym pietyzmem, co wątek główny książki, każde również pozwala czytelnikowi na śledzenie niespójności. Nic nie dzieje się tu poza kadrem, cały materiał, na którym bazuje podstarości, jest podany czytelnikowi na tacy.

Dwa tomy, jedna opowieść

Tak się złożyło, że „Szubienicznika” oraz „Szubienicznika: Falsum et Verum” przeczytałem praktycznie ciurkiem jedno po drugim. I odnoszę wrażenie, że jedynym powodem podziału książki na dwa tomy była kwestia objętości, po prostu jednotomową cegłę trudno by było utrzymać w dłoniach. Jedna i druga część są praktycznie bliźniacze. Każdy element pierwszej części widzimy i w drugiej, każda moja uwaga tak samo dotyczy każdego tomu. Obie części to wolno ciągnąca się gawęda, orbitująca wokół Jacka Zaremby i rozwiązywanej przez niego sprawy, przeplatana opowieściami snutymi przez przesłuchiwanych. Wrażenie spójności potęguje najgorszy element dwuksięgu, czyli początek drugiego tomu. „Szubienicznik” kończy się znakomitym cliffhangerem, który spowodował, że natychmiast po skończeniu tomu odłożyłem książkę na stolik i sięgnąłem po kontynuację. I po kilku stronach niemal jęknąłem, ponieważ rozwiązanie przyjęte przez Autora okazało się najtańszym możliwym chwytem, równie nieprzekonywającym, co okoliczności śmierci Birkarta von Grellenorta w „Lux Perpetua” Sapkowskiego. Tak bardzo odstającym od wysokiego poziomu reszty, że skłonny jestem podejrzewać rękę wydawnictwa, które zażądało od Piekary dopisania czegoś, co sprawi, że czytelnicy będą wyczekiwać na następny tom. Sama fabuła doskonale spełnia to zadanie, podgrzewanie temperatury w ten sposób było niepotrzebne.

No to kto zabił?

Jeśli, prócz tego nieszczęsnego zabiegu z przełomu tomów, miałbym coś zarzucić powieści, to, niestety, dłużyzny. Tak jak jestem pełen uznania dla Autora za przyjętą formę i konsekwencję, z jaką ją realizuje, to jednak chwilami zaczyna to być męczące. Gawęda szlachecka swoje triumfy święciła niemal dwieście lat temu, niewielkie uwspółcześnienie mogłoby ułatwić lekturę. Powieść detektywistyczna, a nią przecież „Szubienicznik” jest również, ciągnąca się przez dwa tomy to jednak nieco długo. A dwa tomy to nie koniec, bowiem intryga nie zostaje rozwiązana w drugim i powstanie tom trzeci. Mam nadzieję, że ostatni, bo to już by była przesada.

Podsumowując, książka niezwykle mi się spodobała. Jest oryginalna i interesująca, pomieszanie dwóch tak odległych od siebie gatunków jest, mimo wszystko, strawne, pomysł na fabułę jest wciągający, sposób prowadzenia intrygi, jeśli pominąć dłużyzny dialogów między szlachtą – sprawny. W moim odczuciu uwaga czytelnika cały czas jest podtrzymywana i chce się on dowiedzieć, co będzie dalej. Mam nadzieję, że w trzecim tomie się dowiem. Zachęcam do lektury.

Zobacz też:

Redakcja i korekta: Agnieszka Kowalska

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Przemysław Mrówka
Absolwent Instytut Historycznego UW, były członek zarządu Koła Naukowego Historyków Wojskowości. Zajmuje się głównie historią wojskowości i drugiej połowy XX wieku, publikował, m. in. w „Gońcu Wolności”, „Uważam Rze Historia” i „Teologii Politycznej”. Były redaktor naczelny portalu Histmag.org. Miłośnik niezdrowego trybu życia.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone