Jak się bije szlachta?
Ten tekst jest fragmentem książki Pawła Rzewuskiego „Krzywda”.
Stanisław Wróblewski herbu Krzywda był mężem rosłym w barach, o ruchach ostrych, jakby w połowie ich wykonywania ciało uświadamiało sobie, że trzeba zwolnić, i tylko jego świadomość podtrzymywała je w tej nerwowości. Wzrok miał imć Wróblewski bystry, czujny, ale zarazem pełen buzującego gniewu i jakiejś czujności typowej dla drapieżników. Twarz jego o rzymskim kroju szpeciła jedynie blizna, która biegła wzdłuż policzka aż do czoła. Nie była to jednak rana od szabli, ale od samopału, zarośnięta już i zgrubiała. Ale żadna blizna nie szpeci szlachcica, jest bowiem zapisana w jego dumnej historii, więc kiedy wszedł do izby Stanisław i podkręcił wąsa, i spojrzał się czarnymi niczym dwa węgle oczami po służkach, zaraz te pisnęły stropione, a i pani Urszuli nieco głos się załamał, na co imć Stanisław tylko się uśmiechnął. Bystry obserwator zobaczyłby, że w jego spojrzeniu przez chwilę zagościł smutek. Był w nim jakiś tajemniczy cień, który budził w ludziach niepokój. Znał się z Janem Wernerem Stanisław z lat dziecięcych, ale o przeszłości nie mówili za wiele. Obydwaj okrążali ten temat starannie, każdy – jak się zdawało – z innego powodu.
Wraz z imć Stanisławem przyjechał jego towarzysz Michał Wróbelek. Ten ubierał się z szlachecka i za szlachcica podawał, ale jeśli pochodził ze szlachty, to raczej tej zagrodowej, co jedną morgę ziemi ma i jeden strój własny. Wróbelek przewyższał kompana o głowę i zdawał się z innej gliny ulepiony, takiej, która jest znacznie prostsza, co nie znaczy, że mniej szlachetna. Wzrok miał raczej spokojny, wręcz lekko nieobecny, ruchy stateczne, aż chciałoby się powiedzieć, że odrobinę ospałe. Twarz ciosana jakby w jednym kamieniu, za to pod nosem wąs miał jasny, gęsty i sumiasty i całą burzę loków na głowie podgolonej. Do tego przybył z nimi tyczkowaty ponury szlachcic, podsędek z urzędu, niejaki Marek Więdzisłowiecki, którego napotkali w karczmie. Siedzieli w pięciu w komorze jadalnej urządzonej na modłę ariańską, nieco skromniej, niż to bywa w szlacheckich dworach, zwłaszcza ze względu na brak wszelkiego rodzaju wojennego sprzętu, jak szable i czekany. Miał bowiem imć Werner jedynie szablę drewnianą, którą przy pasie nosił, jak to między arianami się spotyka. Obok Jana siedział krewniak Samuel z głuchym już jak pień panem Aleksandrem, jakimś ich dalekim krewnym, który po długim i burzliwym życiu, kiedy to między innymi został pojmany w jasyr i tam bardzo srogo doświadczony, popadł w niemotę. Podsędek Więdzisłowiecki zdawał się zły, że musi w towarzystwie takim siedzieć. Z czego wnioskował pan Jan, że ma do czynienia z jakimś zaciekłym kontrreformatorem, na którego wypowiedzi jego działały tak, że czerwienił się niczym raki we wrzątek rzucone.
– No to mówcie, cóż to sprowadza waćpanów – powiedział Jan, kiedy tylko podano pieczyste i węgrzyna. – Czym chata bogata, gość w dom, Bóg w dom. – Otworzył dłonie szerokim gestem, który już dwukrotnie wykonał, a którym chciał podkreślić gościnność swoją.
– Ano widzicie, tak mi się losy potoczyły, że pora ruszać na wyprawę wojenną. W Inflantach nowa wojenna impreza się gotuje. Tam przecież imć Chodkiewicz Szwedów bije. To i udam się razem z Michałkiem. Ten pan tutaj, podsędek, towarzyszy nam ino w drodze.
Mruknął tylko coś niezrozumiałego imć Więdzisłowiecki i nic nie powiedział więcej.
– Dawno waszmościa nie było u nas, my tutaj na uboczu żyjemy, wieści od was z sieradzkiego wolno płyną. Mówże, co słychać, bo widzę, że nowa blizna wasz czerep zdobi.
– Biłem się – odparł na to Stanisław, ale było w jego głosie coś, co kazało panu Janowi nie ciągnąć sprawy.
– Ja żem wrócił też dopiero z wyprawy, na Morawach byłem – powiedział. – Dawno żeśmy nie widzieli się u was.
– Będzie przecie z dwanaście wiosen na weselu waszym, jakoś tak mi się to wylicza, czy może więcej. Nie, nie wiem, czy potem. Wcześniej jeno tylko listy słaliśmy, pamiętam przy okazji sejmu jakiegoś się widzieliśmy. Pamiętam ja, że za dziedzictwa naszego króla Stefana to często przebywałem u was.
– Tak było. – Jan Werner pokiwał głową w zadumie. – A jak się rodzina ma, ojciec i matka, i… – zawahał się, jakby coś chciał dodać, ale urwał.
Zatrzymał się tedy Wróblewski, bo ciemność jakaś mu przed oczami stanęła. Chciał wydobyć z pamięci widok rodziców, ale nie mógł.
– Dobrze – odparł w końcu wymijająco, a i to Werner ze spokojem przyjął, jakby drążyć nie chciał. – Tak, tak. Pięknie żeś się urządził, panie bracie, widzę, drzewkiem dębowym rozbudował waszmość dwór o kolejne izby. – Wróblewski rozejrzał się po izbie zdobnej w kobierce czerwone i purpurowe. Wbił wzrok w swojego gospodarza, siedzącego na czerwonych poduchach. – A i dziatek więcej się pojawiło w obejściu. Bo ja tylko Jadwinię pamiętam. Dawno to było.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Pawła Rzewuskiego „Krzywda” bezpośrednio pod tym linkiem!
– Dawno, oj, dawno – zasępił się Jan.
– Pamiętam jeszcze, jak razem smaliliśmy cholewy do panny Anny – odparł na to Stanisław, zamyśliwszy się.
Chłód uderzył w piersi Jana Wernera, jego twarz jednak tylko na chwilę przybrała wyraz nieco mroczniejszy.
– A powiedzcie – ozwał się gospodarz – co tam słychać w ziemi sieradzkiej?
– A, Janie kochany, te psie syny jezuity w siłę rosną i zaczynają się panoszyć. Od króla na wszystko mają glejt i nie tylko was, reformowanych, zaczynają dręczyć, ale i nas, dobrych katolików, co nie chcą w ich szaradach brać udziału. Jest ten kaznodzieja, króla jegomość, Skarga, pies jeden, co nawołuje do rwetesu. – Machnął ręką od niechcenia. – Sił braknie, co by język strzępić. A u was jak, jak kalwińczykom się żyje?
– Ja już nie kalwin. – Werner pierś wypiął. – Zmieniłem sztandary moje.
– Co pan nie powie, panie dzieju, na jakież to, bo chyba nie wróciłeś na łono kościoła rzymskiego? – Łypie na niego okiem wesołym Stanisław, ale też bacznie obserwuje swojego towarzysza, pana Marka. Ten zaś zdaje się chodzić jak na szpilkach. Przypatruje się temu wszystkiemu Michałek Wróbelek spokojnym wzrokiem, z błądzącym gdzieś po ustach uśmieszkiem, za którym kryje się jakby wiedza o tym, co się wydarzyć zaraz może.
– Bratem polskim zostałem, Socycjana nauki żem przyjął.
– Coś waćpan? – odezwał się milczący do tej pory towarzysz Stanisława, Marek. Wstał energicznie, tak że zatańczyły na stole kielichy z węgrzynem i cenny trunek się rozlał. – Ty mnie, imć Stanisławie, do takiego psubrata przyprowadził, do domu heretyckiego?! Tfu.
– Waż waszmość słowa – wycedził na to krewniak Stanisław przez zęby, jednocześnie rękę z sygnetem wstrzymując. – Gospodarz to nasz, a nie byle chudopachołek.
– Gość w dom, Bóg w dom – odezwał się milczący Wróbelek i ręką niby to od niechcenia ku głowni szabli sięgnął.
Zazgrzytały zęby, groźnie strzelił ogień w kominku.
– Pax między chrześcijany. – Jan powstrzymał ręką.
– Wy nie chrześcijanin – warknął Marek – heretyckie nasienie. Tfu, zaraza diabelska.
– Coś powiedział? – To wstał dla odmiany Samuel, na którego młodzieńczej twarzy wylał się gniew słuszny. – Odszczekaj, psubracie. O wuju moim mówisz!
– Pax, pax. – Jan położył rękę na jego ramieniu – Kochany nasz ma rację, pax. Waszmość Marek ma prawo czuć się nieswój, zwłaszcza że widzę, iż dobry to katolik, Boga i papieża miłujący.
Ale szlachecka krew już się gotowała we łbach. Nie raz i nie dwa słowo jedno niczym iskra wystarcza, aby zapłonęły drwa albo wybuch był, jakby coś na beczkę prochu spadło.
– A ty co, młodziku, takoż heretyk? – Nie zwrócił uwagi na słowa te podsędek.
– Nie, ja katolik – żachnął się Samuel. – U nas w domu wolność.
– Heretyki…
– Zawszaniec i rzymski pies – odparł Samuel. – Różańce lizać chcesz.
– Różańce lizać? Ja tego nie puszczę płazem – wydyszał podsędek, oko mu błyskało złowieszczo, rozpalał się jakiś nowy ogień.
– To tu i teraz. – Samuel z impetem wstał zza ławy tak, że ciężki mebel niemalże się przewrócił. – Do krwi pierwszej.
– Do krwi. – Podsędek obrzucił go spojrzeniem nienawistnym. – Chociaż wy to się brzydzicie ponoć szablą robić. Bo widzę, że wasz wuj to drewno zamiast żelaza nosi.
– Mówiłem, ja nie arianin – spokojnie na to powiedział Samuel – a i na robocie się znam. – Wysunął z pochwy szablę do połowy, aż błysnęło ostrze w świetle kaganków.
– Czyja szkoda, tego i grzech – mruknął na to Michałek, czym wprowadził w konsternację Samuela i pana Marka, którzy na chwilę się zatrzymali.
– Coś waszmość powiedział?
– Że sobie sami winni będziecie.
– A będziemy – krzyknął Marek i rozbił gliniany dzban.
Jan spojrzał się niepewnie na swojego druha Stanisława, w którego też jakaś złość weszła.
– Imć Jan nic nie powie, znam ja nauki jego kościoła, ale jeżeli trzeba, to i ja stanę w obronie domu tego i gospodarza. – Stanisław wydobył do połowy szablę swoją.
Imć Marek spojrzał się na to wzrokiem gniewu pełnym.
– Widzę, że i waszmość diabłu się zaprzedał.
– Nie wiem, co za czart wstąpił w pana Stanisława – szepnął w ucho Janowe Michałek. – Zawsze był to człowiek stateczny i spokojny, zresztą tak jak pan Marek.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Pawła Rzewuskiego „Krzywda” bezpośrednio pod tym linkiem!
– I ja nie wiem, co Samuela tak zapiekło, owszem, chłopak gorączka, ale takim go jeszcze nie widział, zwłaszcza że prawdą jest, że nie jest on bratem w zborze.
– Ja za wuja honor się biję, bo wujowi nie wolno, co szanuję – słyszał wyraźnie ich wymianę zdań Samuel – i dlatego ja będę za honor nasz, Wernerów, się bić. – W pierś się uderzył, aż huknęło.
Wydarzenia potoczyły się szybko, za szybko. Na uklepanym dziedzińcu dworskim znaleźli się wszyscy domownicy. Widowisko, jakiego mieli być świadkami, nie zdarzało się przecież na tyle często, aby móc je bezkarnie przegapić. Zwłaszcza w ariańskim domu, gdzie przecie pokój wieczysty panować miał.
Stała więc szerokim kołem i cała izba służebna, i rodzina Wernera, wreszcie i sam Jan z Wróbelkiem. Stanisław znalazł się obok Samuela, jeszcze ostatnie rady mu jakieś dając, jak ostrzem robić, na co młodzian słuchał imć Wróblewskiego z uwagą. Jan Werner mógł to wszystko powstrzymać, ale wiedział, że chociaż arianin, to i szlachcic, a świat rządzi się prawami swoimi. Honor szlachecki zaś to rzecz święta.
Ciepły wiatr zawiał, zaśpiewał gdzieś radośnie ptaszek mały i Samuel z podsędkiem skrzyżowali szable. Zrazu wydawało się, że synowiec Wernera Samuel bez szans jest. Pan Marek, mimo że starszy, silniejszym i szybszym się okazał. Ciosy zadawał prędkie i celne, zdając się przy tym wcale nie męczyć. Tymczasem Samuel już jakby z sił opadał, ręka jego niewprawiona w rzemiośle jęła mdleć, ruchy stawały się coraz to wolniejsze i słabsze.
Zebrani patrzyli jak oczarowani na widowisko. Świat przestał dla nich już istnieć, były tylko te dwa ciała w jasnych koszulach, nacierające na siebie z krzykiem i zapalczywością. W tym samym czasie Jadwinia, w której duszy malutki ptaszek strachu zaczął trzepotać w sercu, ze łzami w oczach się oddaliła. Bała się przeraźliwie o swojego kochanego kuzyna, który chociaż starszy, to jednak wiele jej radości i miłości okazywał, zupełnie jak papa. Nie byłaby w stanie wyrazić tego, ale potrafiła pomyśleć, a raczej poczuć. I z tym też czuciem, gnana jakąś nagłą siłą, wbiegła do dworu.
Tymczasem theatrum zdawało się dobiegać końca. Co prawda ani Samuel, ani podsędek jeszcze nie puścili farby z ciała, ale widać było, że zmęczenie zaraz dopadnie młodego Wernera. Na jego młodzieńczym czole pot perlił się coraz to większymi kroplami, zmęczenie jego twarzy było coraz widoczniejsze. Imć Marek pewnymi ruchami zaczynał już Samuela do kąta zaganiać, ten odpowiadał jedynie ospale. Wreszcie Więdzisłowiecki wybił szablę z ręki młodziana, tak że poleciała ona pod studnię. Uśmiechnął się na to podsędek i warknął jedynie.
– No bierz, młodzieńcze, żelazo.
Z trudem Samuel dopadł do szabli i wziął ją w obie ręce. Pełen zawodu jęk wydarł się z ich ust, kiedy z trudem podniósł szablę, która trzęsła mu się w rękach omdlałych. Krzyknął na to imć Marek i natarł na niego pełen wściekłości w głosie.
I wtedy, kiedy już zebrani pewni byli, że podsędek dokończy dzieła i gdy zamarli w oczekiwaniu ostatecznego rozstrzygnięcia, a pan Marek ze zdwojoną siłą naparł na Samuela z impetem takim, że myślano, że młodzian zaraz legnie – los zjadliwy zmienił się przedziwnie, wszak nie wolno wierzyć Fortunie, gdy się siedzi wysoko. W młodzieńca jakby nowa siła wstąpiła, odważnie i zacięcie skontrował, co zrazu zaskoczyło pana Marka, tak że zatoczył się w tył. Młody Werner zaś nie poprzestawał w swoich zaciekłych atakach. Kąsała jego szabla to tu, to tam i widać było, że podsędek, tak pewny już zwycięstwa, zaraz padnie, lęk tylko wśród zebranych zrodził się, czy przypadkiem miast do krwi pierwszej, do ostatniej bić się nie będą. Wreszcie cios zadał Samuel, a z gracją taką, jakby coś w niego wstąpiło nieziemskiego. Cięcie czyste i lekkie ledwie musnęło twarz podsędka, pozbawiając go samego czubka nosa.
Upadł wtedy podsędek na klepisko, obiema dłońmi twarz ściskając.
– Coś mi się widzi, że pan podsędek będzie teraz jak świnia wyglądać – rzucił zziajany Samuel, patrząc spode łba i ocierając płynący mu z czoła strumyk potu. – Byłeś pan świnią, to i wygląd odpowiedni się należał.
– Więc temu rękaw urwą, a ten czapkę straci. Drugi dla tej krotochwili i włosy przypłaci – w zadumie powiedział Wróbelek.
Upadł wtedy podsędek na klepisko, obiema dłońmi twarz ściskając.
– Coś mi się widzi, że pan podsędek będzie teraz jak świnia wyglądać – rzucił zziajany Samuel, patrząc spode łba i ocierając płynący mu z czoła strumyk potu. – Byłeś pan świnią, to i wygląd odpowiedni się należał.