Jean Hatzfeld - „Sezon maczet” – recenzja i ocena
W historii świata i Europy wiele jest konfliktów, wiele jest też rzezi i ludobójstwa. Przykładem niech tu będzie II wojna światowa, Holocaust, pogromy na wschodzie i południu Europy, zbrodnicza polityka nazistów, faszystów czy komunistów wobec ludności cywilnej. Po 1945 roku Europa zmagała się z dyktaturami komunistycznymi za „Żelazną Kurtyną”, a w końcu z wojną w rozpadającej się Jugosławii. Przez ten ogrom zbrodni i ludzkiego cierpienia przebijało jednak światło ludzkiej dobroci i życzliwości, nawet w trudnych sytuacjach. Wielu więźniów obozów koncentracyjnych wspominało ludzkich, a nawet pomocnych strażników czy oficerów SS – sam znam taką osobę. Kogoś przed aresztowaniem ostrzegł sąsiad, kolega, przyjaciel Niemiec, Włoch, Chorwat, Węgier, Rosjanin. Ludzie z narażeniem życia w całej Europie ukrywali zbiegów i Żydów. Ktoś w komunistycznym reżimie został ocalony lub złagodzono mu wyrok, bo się za nim wstawiono. Oficer bezpieki nie dopisał czegoś do akt albo wyrzucił kartkę. Można by tak pewnie długo wymieniać, a lista osób, które z różnych powodów okazały się „tymi dobrymi”, byłaby długa. Ten opis nie dotyczy jednak Rwandy i rzezi, jaką zgotowali Hutu (rolnicy) swym sąsiadom – Tutsi.
Tą niewyobrażalną zbrodnią zajął się w swej nowej książce francuski dziennikarz, który spędził w Rwandzie kilka lat – Jean Hatzfeld. Od kwietnia do lipca 1994 roku Hutu wycięli (dosłownie!) około miliona swych sąsiadów. Książka Hatzfelda jest trzecią częścią trylogii opisującej ten konflikt. Zarówno „Sezon maczet”, jak i pierwsze dwie części: „Strategia antylop” (2009) i „Nagość życia. Opowieści z bagien Rwandy” (2011) ukazały się nakładem wydawnictwa Czarne w serii Reportaże. Autor wprowadza czytelnika w ów mroczny świat w 37 rozdziałach, z których każdy omawia inne zagadnienie i problem ludobójstwa. Jego praca opiera się na wywiadach ze świadkami tych wydarzeń oraz z dziesięcioma osadzonymi w więzieniu uczestnikami rzezi. Są to ludzie z tzw. bandy z Kibungo, którzy zdecydowali się mówić. Są wśród nich: nauczyciel, żołnierz, dowódca interahamwe, młody chłopak, który marzył o karierze piłkarskiej i zwykli rolnicy.
Nawet z punktu widzenia Europy – kontynentu tak bardzo doświadczonego przez wojny i zbrodnie XX wieku – lektura książki jest wstrząsająca. Czytelnik poznaje poprzez zbiór reportaży ludzi, którzy kompletnie nie przejmują się tym, co robili, nawet nie próbują się wytłumaczyć wzniosłymi pobudkami. Szli zabijać z maczetą w ręku ot tak, bo takie dostali polecenie od władz – trzeba więc było tę pracę jak najszybciej wykonać i wracać do domu na kolację. Dla morderców zabijanie było taką samą czynnością jak ścinanie bananów czy sorgo, najbardziej narzekali na warunki „pracy” w czasie chwytania uciekinierów Tutsi na bagnach, gdzie próbowali się oni ukryć. Często w samym zabijaniu już nie chodziło o eksterminację wrogiego ludu, a na przykład o zawiść, sport czy chęć wypróbowania broni palnej. Największymi trofeami dla morderców były zagrabione dobra zabitych – worek prosa, rower, blacha na dach, ubrania czy zwierzęta – krowa lub koza.
Autor w swej książce oddaje głos mordercom i ich ofiarom, które cudem przeżyły, rzadko komentuje ich słowa, opisuje jedynie podłoże pewnych działań czy wtrąca fragmenty mówiące o kulturze ludów Rwandy i ich historii lub wyjaśnia europejskiemu czytelnikowi pewne niuanse związane z życiem codziennym i obyczajami w tym kraju. Nawet opisując działania państw europejskich, nie komentuje kroków „błękitnych hełmów”. Przedstawia tylko te ograniczające się do zabrania z ogarniętego wojną regionu obywateli państw europejskich, USA, Kanady etc.
Dla Hutu ich sąsiedzi nie byli „podludźmi” – oni byli po prostu zwierzętami. Z drugiej strony Hutu sami się w nie zamieniali. Najbardziej cenioną wśród nich umiejętnością było sprawne posługiwanie się maczetą, zresztą zawsze znalazł się ktoś, kto mógł pomóc i poinstruować. Ojcowie uczyli swych kilkuletnich lub starszych synów, jak ścina się głowy – tak na wszelki wypadek. Dzieci wprawdzie nie brały udziału w łowach, ale zawsze mogły przecież trafić na dziecko Tutsi. Czytelnik poprzez słowa samych sprawców trafia do niemalże nierealnego świata, w którym nawet kobiety nie okazują najmniejszego zainteresowania tym, co robią ich mężowie, bracia, synowie – a nawet się cieszą, bo zawsze jakiś łup trafi do domu. Chęć pomocy koleżankom czy w ogóle innym kobietom zupełnie nie istnieje, taka myśl się nawet nie pojawia. Dziecko, nawet niemowlę, nie jest nawet traktowane jak osoba, tylko jak „mały kurczak”. Z drugiej strony osoby uczestniczące w rzeziach śpieszą się, aby zakończyć swe zadania w niedzielę, ponieważ muszą zdążyć na Mszę Świętą!
Są od reguły pewne odstępstwa, które należy przytoczyć. Kobieta jednego z uczestników pogoni za Tutsi przestaje z nim sypiać, przeprowadza się na podłogę i mówi wprost, że się swym mężem brzydzi. Pewna staruszka krzyczy na młodych chłopaków idących na „polowanie”, że są zwierzętami i zbrodniarzami, za co ginie – m.in. z rąk własnego syna. Mąż żony Tutsi woli samemu zostać ściętym niż podnieść rękę na żonę. Inni mają mniej obiekcji lub wykazują się w polowaniach, aby oszczędzić życie bliskich. Pielęgniarka ze szwajcarskiego szpitala, Hutu, wynosi dziecko Tutsi tuż przed rzezią jako własne. Musi przy tym wybrać, czy ma uratować kilkuletnie dziecko czy niemowlę.
Tej książki nie należy czytać czy studiować, ją trzeba przeżyć, aczkolwiek nie jest to prosta i przyjemna lektura. Tym niemniej myślę, że warto po nią sięgnąć.
Redakcja i korekta: Agnieszka Kowalska