Ludzie z M 9 squat

opublikowano: 2006-05-16 18:00
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Są takie miejsca, o których istnieniu wiedzą nieliczni wtajemniczeni. Wprawdzie media coraz częściej próbują do nich dotrzeć i opisać je, ale dla ludzi z zewnątrz jest to zadanie bardzo trudne. Do takich miejsc należą squaty – ośrodki sztuki alternatywnej, zamieszkałe przez członków subkultury punk.
REKLAMA
Tomek Brachowski

Już kilka sekund po tym, jak rozległo się nasze energiczne pukanie, ktoś pojawia się po drugiej stronie. Oko, które na chwilę zabłysło w prowizorycznym judaszu, szybko rozpoznaje w towarzyszących mi osobach swoich i drzwi zostają odryglowane. Środki bezpieczeństwa są konieczne. Nigdy nie wiadomo, czy ten, kto puka, ma przyjazne zamiary.

Chalim, któremu przypadł akurat dyżur na bramce, świetnie czuje się w roli odźwiernego. Popędza nas, byśmy weszli do środka. Squatersi (czyt. skłotersi) pilnują, by większe grupki ludzi nie kręciły się w pobliżu budynku. Nie jest to mile widziane przez okolicznych mieszkańców.

Po wejściu do środka znajdujemy się w obszernym holu. Dwie rzeczy zwracają na siebie uwagę. Pierwsza to mnogość kolorów, które biją z pomalowanych sprayem ścian. Druga to temperatura, która w murach squatu nie ustępuje tej na zewnątrz. Squatersi potwierdzają nawet moje przypuszczenie, że jest trochę zimniej niż na dworze. – Docenimy to dopiero latem, kiedy przyjdą upały – mówi jeden z nich.

Niemniej przywitanie jest chłodne. To hermetyczna społeczność. Niełatwo zaskarbić sobie ich sympatię, a już z pewnością obcy nie są nią obdarowywani na starcie. Znacznie pomaga mi znajomość z jednym z mieszkańców i założycieli squatu – Tomkiem Brachowskim.

Wymarzone miejsce

W tym budynku mieściło się niegdyś kino „Metalowiec”, bardzo znane w stolicy Zagłębia. Wielu mieszkańców miasta nosi w sobie sentyment do tego miejsca. Po zmianie reżimu interes nie kręcił się już tak dobrze i kino zamknięto. Długo budynek stał pusty i niszczał. Właściciel obiektu zatrudniał stróża do jego pilnowania, ale to okazało się niewystarczające. Dopiero pojawienie się w jego murach młodzieży, zapobiegło dalszej dewastacji.

To już nasze trzecie miejsce. Wcześniej squat mieścił się w Dąbrowie Górniczej. Gdy nas stamtąd wyrzucono, przenieśliśmy się do Sosnowca. Tam też długo nie pozwolono nam przebywać, a po kolejnej eksmisji natrafiliśmy na „Metalowca” – rozpoczyna swoją opowieść Tomek.

Jak zwykle w takich sytuacjach wielką rolę odegrał łut szczęścia. – Kolega kolegi znał właściciela budynku i skontaktował nas z nim. Szybko znaleźliśmy wspólny język – kontynuuje Tomek. Układ był korzystny dla obu stron. Squatersi mieli zaopiekować się budynkiem, pilnować go przed szabrownikami i nieproszonymi gośćmi. Najkrócej mówiąc, zostali zatrudnieni w charakterze stróży. Nie zmartwili się tym, że nie będą otrzymywali wynagrodzenia. Najważniejsze dla nich było to, że znaleźli swoje miejsce. Miejsce na squat wręcz wymarzone. Nazwali je „M 9”, co jest skrótem od ich adresu – ul. Mariacka 9. Od tamtej chwili mijają już dwa lata.

REKLAMA

Czym jest squating?

Nazwa pochodzi z języka angielskiego, w którym rzeczownik squatter oznacza nielegalnego osadnika. Stąd też nazwa miejsc, które stanowią dla nich schronienie. Dzisiaj squating to ogólnoświatowy ruch i najczęściej młodzież zamieszkuje squaty za przyzwoleniem władz. Tak też jest w Sosnowcu. Z początku pojawiły się problemy z policją, która nie wiedziała o co w tym wszystkim chodzi. Potrzebne było nawet trójstronne spotkanie, w którym uczestniczyli, obok sosnowieckiej policji i squatersów, funkcjonariusze z Gliwic. Ich obecność wynikała z tego, że w Gliwicach od kilku już lat istniał podobny jak w Sosnowcu squat i mieli się oni podzielić z kolegami po fachu doświadczeniem w kontaktach z młodzieżą. Efekt tego spotkania przeszedł oczekiwania wszystkich.

Okazało się, że ze squatersami można spokojnie porozmawiać. Policjanci zapoznali się z prowadzoną przez nich działalnością charytatywną i przestali nachodzić w poszukiwaniu narkotyków; zamiast tego obserwują organizowane na squacie imprezy. To bardzo cenne. W środowisku squatersów znana jest anegdota o tym, jak w innym mieście policja miała dokonać nocnego nalotu na squat. Po przeprowadzeniu demolki, oficer miał spytać zszokowanych mieszkańców: „I co chłopcy, nie macie k... dragów?”.

Sosnowiczanie pracują na zaufanie policji. Włączyli się w ogólnopolską akcję „Jedzenie zamiast bomb”, w ramach której organizują cotygodniowe dokarmianie bezdomnych. Po prośbie zdobywają warzywa, z których potem gotują wielki baniak zupy. Latem pomagają zwalczyć nudę młodszym mieszkańcom okolicznych kamienic. Dzieciaki mogą pograć w tenisa stołowego, w gry planszowe, dzięki dużym przestrzeniom squatu mogą pojeździć na rolkach. Nie trzeba dodawać, że bardzo chętnie korzystają ze stwarzanych im możliwości. W efekcie policja zaczęła pomagać, m.in. obserwuje squat w trakcie organizowanych w nim imprez.

REKLAMA

O włos od tragedii

Obecność policji nie pomogła 16 września ubiegłego roku, kiedy to niemal nie doszło do tragedii. W squacie odbywała się właśnie druga edycja alternatywnego Festiwalu Sztuk Audiowizualnych – pokazy filmów, przedstawienia teatralne, koncerty.

Grupka uczestników festiwalu zmierzała w stronę pobliskiego sklepu. Po drodze, na swoje nieszczęście, natknęli się na kilku gładko wystrzyżonych młodzieńców. Zostali zaatakowani i zapowiadało się na pogrom. Przytomnością umysłu wykazały się dziewczyny, które szybko zawróciły w kierunku M 9 i zaalarmowały squatersów. Ci zareagowali błyskawicznie, biegnąc na odsiecz kolegom. Być może uratowali im życie. Dotychczasowi napastnicy stanęli w obliczu znaczącej przewagi liczebnej przybyłych na ratunek i musieli ratować się ucieczką.

W wyniku tego zdarzenia został ciężko pobity Wojtek. Buty jego oprawców zmiażdżyły mu szczękę. Kopali go, gdy upadł, a upadł po tym, jak w jego udo wbito nóż. Z tej rany wyniknęły powikłania, przez które Wojtek do końca życia będzie musiał brać lekarstwa. Drugi z zaatakowanych miał więcej szczęścia. Został uderzony i stracił przytomność. Napastnicy już się nim nie interesowali. Trzecią ofiarą tej bójki okazał się jeden z agresorów. Nie zdążył uciec przed nadbiegająca odsieczą. Gdy sprawa trafiła do sadu, o jego pobicie oskarżony został dochodzący do zdrowia Wojtek. Stało się tak, ponieważ nikt nie wskazał osoby, która faktycznie pobiła napastnika. Wojtek natomiast, ponad wszelką wątpliwość, był uczestnikiem bójki. Dobitnie wskazywały to jego obrażenia.

Dlaczego doszło do tej sytuacji? Być może napadnięci zwyczajnie nie spodobali się grupce wyrostków. Nierzadko to wystarcza, by zostać pobitym. Squatersi wskazują jednak na pewne fakty, które każą przypuszczać, że nie był to przypadek. Wkrótce po całym zdarzeniu, na stronach internetowych sosnowieckiego oddziału Obozu Radykalno-Narodowego, pojawiły się groźby pod adresem squatersów. Grożono im śmiercią. O sprawie zaczęła rozpisywać się „Gazeta Wyborcza”. Mimo tego policja nie powiązała wydarzenia z tą faszystowską organizacją. – Ćwiczymy boks. Narodowiec powinien dbać o swoją kondycję – przechwalał się na łamach „Gazety” przywódca regionalnej komórki ONR-u.

REKLAMA

Wrogowie swastyki

Dlaczego radykalni prawicowcy widzą wrogów w squatersach? Ci ostatni mają ściśle sprecyzowane światopoglądy. Działają w różnych organizacjach anarchistycznych, pacyfistycznych i proekologicznych. Zdarzają się wśród nich zarówno członkowie Amnesty International, jak i Federacji Anarchistycznej. Najprościej można ich nazwać po prostu punkowcami. Dla ONR-u to najwięksi, obok komunistów i Unii Europejskiej, wrogowie Polski.

Boicie się? – pytam Tomka, kiedy opowiada mi o nocnych napaściach faszystów na squat. – Pewnie, że tak, chociaż ostatnio się uspokoili. Przychodzą i malują swastyki na budynku, ale przynajmniej nie próbują się już dostać do środka. Może zrezygnowali, kiedy we wszystkich oknach zamontowaliśmy kraty – zastanawia się. Można jednak wyczuć obawę, że jest to jedynie cisza przed burzą.

Niedogodności, z którymi borykają się mieszkańcy squatu, nie brakuje. Można wymienić całą listę. Począwszy od braku bieżącej wody, przez przejmujący chłód w zimie, po wilgoć, która przyczynia się do powstawania grzyba. Trudno było sobie wyobrazić życie w tych warunkach nawet na początku, gdy w byłym kinie na stałe mieszkało zaledwie trzech mężczyzn. Obecnie do tego grona dołączyły jeszcze dwie dziewczyny. Jak one to wytrzymują? – Radzą sobie. Chodzą na akademiki, gdzie mogą bez problemu wziąć prysznic – wyjaśnia Tomek.

Nawet tegoroczna, wyjątkowo mroźna, zima nie przegoniła squatersów. Wszyscy nocowali w M 9. Zima wynagradzała punkowcom w inny sposób. – Wszystko pokryło się warstewką lodu. Ściany i podłoga błyszczały. Tylko siarczysty mróz przypominał, że nie znaleźliśmy się w jakiejś bajce – śmieje się Tomek.

REKLAMA

Czas zwiedzania

W połowie marca, kiedy zjawiam się na squacie, nadal jest zimno, ale da się wytrzymać. Wolę sobie nie wyobrażać, jak oni tu żyli miesiąc wcześniej.

Budynek jest obszerny. Tomek prowadzi mnie do swojego pokoju, który znajduje się na piętrze. To pozornie niewielkie pomieszczenie. Łóżko, piecyk, dzięki któremu w pokoju jest w miarę ciepło, obok drewno i węgiel na opał. Po chwili zauważam, że zamiast ściany po prawej stronie od drzwi rozciągnięta została kotara. – Nigdy bym nie ogrzał tak dużej przestrzeni – tłumaczy Tomek, dostrzegając moje zdziwienie. Gdy odsuwa zasłonę, okazuje się, że pokój w rzeczywistości jest dwa razy większy.

Ludzie nie są jedynymi mieszkańcami M 9. Towarzyszą im przygarnięte koty. W tej chwili przebywają tam trzy: mama i dwa maluchy. – Zanim się urodziły był jeszcze kocur, ale zwiał – opowiada Tomek. – Zupełnie jak u ludzi – komentuje przysłuchująca się rozmowie Agata, dziewczyna mojego przewodnika.

Po chwili spędzonej w ciepłym pomieszczeniu zimno znowu daje się nam we znaki. Przechodzimy do miejsca, które kiedyś było balkonem. Już tylko tutaj ostały się kinowe fotele. Kontynuując tradycję tego miejsca, squatersi urządzali tu pokazy filmowe. Oczywiście nie na dużym ekranie, bo tego już w „Metalowcu” nie ma, ale za pomocą rzutnika dało się problem rozwiązać. Niestety, zima uniemożliwia organizowanie pokazów. Ostatni odbył się z okazji Halloween.

Następnie udajemy się do piwnicy, gdzie już zaczął się koncert. O dziwo, w pozostałych częściach squatu nie słychać hałasów. – Dzięki temu możemy bawić się do późna i nikt nie przyjdzie się poskarżyć – tłumaczy Tomek.

Koncert nie jest darmowy. Bilety kosztują 10 PLN i, chcąc wejść, dalej znowu musimy minąć Chalima, któremu tym razem przypadła funkcja biletera. Jego ksywka pochodzi od nazwiska. Dawid Chalimoniuk pracuje jako fotoreporter „Gazety Wyborczej”. To właśnie jemu squat zawdzięcza medialny rozgłos. Nie mieszka tutaj, ale jest bardzo częstym gościem. Wiem co nieco o jego pracy i próbuję wykorzystać to, by zagaić rozmowę. Bezskutecznie. Jestem obcy.

REKLAMA

Screamo hardcore

Po wejściu do pomieszczenia, w którym odbywa się koncert, uderzają mnie dwie fale – dźwięku i ciepła. Pierwsza pochodzi od występującej na scenie kapeli. Nazywają się „Mr Willis of Ohio” i wbrew nazwie pochodzą ze Szwajcarii. W Polsce chyba nikt o nich nie słyszał. Podejrzewam, że Szwajcarzy znają ten zespół niewiele lepiej. Jak znaleźli się w Sosnowcu? – Nie ma w tym nic dziwnego. Gościliśmy już muzyków z tak odległych krajów, jak Finlandia, USA, a nawet Brazylia – tłumaczy Tomek – kiedy takie kapele wyruszają w trasy koncertowe, to jadą od squatu do squatu i tam dają koncerty.

Nie jest to muzyka lekka i przyjemna. To screamo hardcore, jak można przeczytać na plakacie. Nazwa świetnie oddaje ich styl. Trudno powiedzieć czy teksty są ambitne. Nie sposób spośród dźwięków wyłowić żadnych słów. Po nich zagrają Niemcy, a na koniec na scenę weszli rodzimi punkowcy z Gliwic.

Atmosfera jest gorąca nie tylko dzięki muzyce. W rogu sali stoi duży piec, wokół którego gromadzą się ludzie. Tam jest najcieplej i mając do wyboru ogrzanie się, albo zabawę pod sceną, nie każdy okazuje się melomanem.

Jeśli ktoś zgłodniał od nadmiaru wrażeń, ma możliwość posilenia się wegetariańskimi tostami. Nie kosztują wiele, a klienci tego przybytku wyglądają na zadowolonych. Pomyślano również o innych dobrach. Na miejscu można zakupić zarówno napoje „bez procentów” jak i alkoholowe. Kosztują niewiele więcej niż w pobliskim dyskoncie spożywczym – to drobna marża, która ułatwia squatersom płacenie rachunków.

Ofertę handlową uzupełniają kasety i koszulki. – Interes nie kręci się najlepiej. Jeśli sprzedam dwie kasety przez wieczór, to już jest dobrze – żali się „Zima”, człowiek-instytucja w środowisku śląskich punkrockowców.

Mimo skromnej reklamy, która sprowadza się do poczty pantoflowej, na koncerty przychodzi sporo osób. – Średnio 50 – ocenia Tomek. Znacznie więcej może zjawiło się w M 9 pierwszego kwietnia, kiedy to squat hucznie obchodził swoje drugie urodziny. Zapewne w murach dawnego kina rozległo się gromkie 100 lat!

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Marcin Badora
Absolwent politologii na Uniwersytecie Śląskim.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone