Nim stałyśmy się wasze
Rill Foss
Memphis, Tennessee, rok 1939
Queenie jest cała spięta i blada jak ściana. Briny kładzie ją przy barierce werandy, po czym biegnie odcumować łódkę przymocowaną do stosu drewna naniesionego przez wodę. Queenie z policzkiem przy mokrym, gładkim drewnie deku krzyczy w niebogłosy.
Lark chowa się do cienia pod samą ścianą barki, lecz młodsi Fern i Gabion po cichu na czworakach podchodzą bliżej. Nigdy jeszcze nie widzieli, by ktoś dorosły zachowywał się w ten sposób.
Gabion nachyla się, jak gdyby chciał się upewnić, czy pod różową sukienką w kwiaty rzeczywiście skrywa się Queenie. Przecież ona jest lekkością i uśmiechem, starymi piosenkami, które śpiewa nam podczas podróży między kolejnymi miastami rzecznymi. Kobieta z grymasem ukazującym zęby, która przeklina, krzyczy i łka, nie może być Queenie. A jednak to ona.
– Łił, Łił! – Gabion jeszcze nie potrafi wymówić mojego imienia, Rill. Dwulatek chwyta mnie za rąbek spódnicy i nie puszcza, gdy kucam, by przytrzymać głowę mamy: – Kłeenie aua?
– Cicho być! – Camellia daje maluchom po łapach, bo Fern wyciąga dłoń, by pogładzić długie blond loki Queenie. Gdy Briny ją spotkał po raz pierwszy, to właśnie włosy zwróciły jego uwagę. – Czy twoja mama nie wygląda jak księżniczka z bajki? – pyta mnie czasami. – To z ciebie też jest księżniczka, co nie?
Moja mama jednak nie wygląda teraz ładnie z zapoconą twarzą i ustami wykrzywionymi od bólu. Dzieci rozpychają ją od środka. Jej brzuch pod sukienką co chwila kurczy się i napina. Queenie łapie mnie ręką i nie puszcza. W tym samym czasie położna wewnątrz barki myje ręce, by zebrać swoje przyrządy do plecionego koszyka.
– Pani, pomóż jej! – krzyczę. – Ona umiera!
– To już nie mój cyrk – odpowiada kobieta. Jej ciężkie ciało kołysze barką, przez co z lampy pryska nafta: – Ani trochę. Głupia, rzeczna hołota.
Jest wściekła na Briny’ego, bo nie zapłacił jej gotówką. Powiedział, że obiecała przyjąć dziecko na świat, a skoro tego nie zrobiła, to powinna się cieszyć, że i tak dostaje dwa tłuste sumy z dzisiejszego połowu oraz trochę nafty do lampy. Gdyby tylko mogła, zemściłaby się na nas. Ale ona jest czarna jak smoła, a my biali, więc dobrze wie, co mogłoby ją spotkać w razie problemów.
Mieliśmy zjeść rybę na kolację, więc teraz cała nasza piątka będzie musiała się podzielić jednym małym plackiem kukurydzianym. A w mojej głowie już galopują kolejne myśli. Czy powinnam przygotować Queenie ubrania na drogę? Szczotkę do włosów? Buty? Czy Briny ma wystarczająco dużo gotówki, by zapłacić prawdziwemu doktorowi? A co, jeśli nie ma? A jeśli gliniarze go zgarną? Kiedyś, gdy zarabialiśmy w lokalach bilardowych w miastach nad rzeką, to go przymknięto. Nie ma lepszych kanciarzy od Briny’ego. On w ósemkę pokona każdego i jeszcze zagra na barowym pianinie tak, że mu za to zapłacą. Chociaż od kiedy trwa Depresja, ludzie mniej chętnie sięgają do kieszeni. Briny’emu pozostaje kantować w bilard, a wygrane fanty wymieniać na potrzebne nam rzeczy. Czy gdzieś schował gotówkę? Może powinnam go o to spytać, gdy wróci? Powiedzieć, że teraz mu się przyda? Jak mu się uda po ciemku przepłynąć rzekę, skoro burza już podnosi białe grzywy na wodzie?
Położna ustawia się bokiem, by przejść przez drzwi, przez co koszyk uderza ją o pośladki. Zauważam czerwony kształt wystający zza plecionki, w którym pomimo słabego światła od razu rozpoznaję piękny aksamitny kapelusz Queenie z piórkiem na górze. Briny wygrał go w zapuszczonej ruderze o nazwie Boggyfield.
– Oddawaj to! – rozkazuję kobiecie. – To mojej mamy!
Patrzy na mnie czarnymi węgielkami oczu i potrząsa podbródkiem:
– Nie po to cały boży dzień tu siedzę, by wyjść z dwiema rybami. Ryb to mnie nie brakuje. Wezmę ten kapelusz. – Rozgląda się, czy nie ma Briny’ego w okolicy, po czym kieruje się do trapu przy werandzie.
Nie mogę jej zatrzymać, mimo że bardzo chcę. Queenie krzyczy i wije się z bólu na moich udach. Jej głowa ześlizguje się i uderza o podłogę z głuchym łoskotem niczym spadający arbuz.Łapię ją obiema rękami.
Camellia biegiem wymija położną, by swoimi chudziutkimi rękami zagrodzić jej bramkę: – Nigdzie nie bierzesz kapelusza mojej mamy.
Kobieta stawia kolejny krok, choć gdyby znała Camellię, pomyślałaby dwa razy. Może i moja siostra ma ledwie dziesięć lat, ale po Brinym dostała nie tylko czarne grube włosy, a również charakter. A gdy Briny się wkurzy, to jest „wściekły jak ten ślepy głupiec”, jak to mówi Stary Zede. „Wściekłość ślepego głupca niejednego już do grobu wpędziła, szczególnie na rzece”. Zede często ostrzegał tatę, gdy nasze łodzie cumowały blisko siebie, a zdarza się to dość często. Stary Zede to przyjaciel Briny’ego od czasu wyprowadzki na wodę. On nauczył ojca, jak wygląda tu życie.
– Ty bezczelna, pyskata smarkulo! – Wielka czarna dłoń chwyta Camellię za ramię i szarpie ją do góry. Ale siostra nadal trzyma się poręczy, choć wygląda, jakby zaraz ręka miała wyskoczyć jej z barku.
Nie mijają dwie sekundy, moja siostra się odwraca i wpija się zębami w dłoń położnej. Kobieta wyje i cofa się, wprawiając barkę w ruch.
Krzyk Queenie.
Grzmot gdzieś w oddali.
Kolejny błysk zamienia noc w dzień, by po chwili ponownie wszystko nakryć czarnym woalem.
Gdzie jest Briny? Dlaczego tyle to trwa?
Odzywają się we mnie złe myśli. A jeśli szalupa się odczepiła i tata jej nie znajdzie? I będzie musiał pobiec do kolonii barek, by od kogoś pożyczyć? Gdyby chociaż raz Briny nie zgrywał samotnika. Nigdy nie cumuje z innymi barkami, a inni już wiedzą, że do nas się chodzi tylko za zaproszeniem. Tata mówi, że po rzece pływają dobrzy i źli ludzie, a najlepiej odróżniać ich z dystansu.
Queenie zaczyna wierzgać nogami. Przewraca Gabiona, który uderza się w ramię, momentalnie wybuchając szlochem. Lark chowa się wewnątrz barki w strachu przed idącą położną. Queenie zaraz umrze mi na rękach. Nie może być inaczej.
Ten tekst jest fragmentem Lisy Wingate - „Nim stałyśmy się wasze”:
Camellia stoi na końcu trapu i ani drgnie. Patrzy na kobietę z drwiącym, wyzywającym uśmieszkiem, prowokując ją do kolejnego starcia. Moja siostra potrafi zaatakować, gdy tylko coś pojawi się w zasięgu jej wzroku. Bez chwili zastanowienia łapie gołymi rękami węże czy wdaje się w bójki z chłopakami.
– Zostawisz kapelusz mojej mamy! – krzyczy ponad płaczem Gabiona. – A ryby ci niepotrzebne. Pójdziesz ty z naszej łodzi, bo inaczej zawołamy policję i powiemy im, że jedna kolorowa chciała nam zabić mamę i okraść nas do gołego. Powieszą cię i to na najbliższym drzewie.
Camellia przechyla głowę na bok i wywala język, a mi żołądek podchodzi do serca. Nie dalej jak dwa tygodnie wcześniej w środę widzieliśmy wisielca nad rzeką. Duży Murzyn w ogrodniczkach. Naokoło nie było żadnych domów, a ciało wisiało dostatecznie długo, by zleciały się do niego myszołowy. Tylko moja siostra wykorzystuje takie chwyty, by dopiąć swego. Na samą myśl robi mi się niedobrze.
Może dlatego jest źle z Queenie – szepcze głosik w mojej głowie. Może wszystko dlatego, że Briny nie odciął wisielca i nie szukał jego bliskich, by go pochowali jak trzeba. Może to on teraz obserwuje nas z lasu.
Queenie błagała Briny’ego, by przybił do brzegu i zajął się ciałem, ale tata nie słuchał: „Musimy myśleć o dzieciach, Queen”, stwierdził. „Skąd mamy wiedzieć, kto mu to zrobił i czy teraz nam się nie przygląda. Spływajmy dalej”.
Położna chwyta kapelusz Queenie, ciska nim o deski, po czym depcze go, schodząc po chybotliwym trapie. Podnosi swoją lampę naftową, którą zostawiła na brzegu. Następnie sięga po żyłkę ze złowionymi sumami i odchodzi, klnąc na nas co krok.
– Jeszcze diabeł po ciebie przyjdzie! – Camellia krzyczy, wychylając się za ogrodzenie, a jej głos odbija się echem od brzegu.
– Tak kończą złodzieje!
Chce powtórzyć dopiero co usłyszane bluzgi, ale się miarkuje. Za każde przekleństwo każą jej zjeść kawałek mydła, a w swoim dziesięcioletnim życiu moja siostra najadła się go tyle, że starczyłoby, by wypucować od środka wieloryba. To podstawa jej diety. Aż dziwne, że uszami nie puszcza jeszcze baniek mydlanych.
– Ktoś idzie. Zamknij się, Gabion. – Camellia zakrywa mu usta, by wsłuchać się w noc. Zaczyna do mnie docierać dźwięk silnika.
– Sprawdź, czy to nie Briny – rozkazuję Fern, ale zanim udaje jej się wstać, Camellia wciska jej Gabby’ego.
– Ma siedzieć cicho – Camellia mówi poważnie, po czym przechodzi przez werandę i wychyla się za barierkę. Kolejne słowa wypowiada z wyraźną ulgą: – Chyba znalazł Zede’a.
Zatapiam się w nagłym uczuciu otuchy. Jeśli ktoś ma zaradzić
tej sytuacji, będzie to właśnie Zede. Nawet nie wiedziałam, że zatrzymał się w okolicach Mud Island, ale pewnie do Briny’ego doszły słuchy. Są zawsze na bieżąco, gdzie poniosło drugiego. Ostatnio Zede musiał zejść na ląd i zająć się siostrą, która w sanatorium leczyła się z suchot.
– Zede przyjechał – szepczę do ucha Queenie. Chyba rozumie, bo trochę się uspokaja. Zede zawsze wie, co robić. Opanuje szaleństwo Briny’ego, zdejmie zasłonę z jego oczu i mój tatuś już będzie mógł spokojnie myśleć: – Zede już tu jest, Queenie. Wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze… – powtarzam w kółko. W końcu słyszę, jak Camellia chwyta cumę, a po trapie wchodzą dorośli.
Briny w dwóch krokach przechodzi przez werandę, klęka przed Queenie i unosi ją, nachylając się. Ciężar jej głowy znika z moich ud, a wraz z nim jej ciepło. Dopiero teraz czuję wieczorną rosę i nagle robi mi się zimno. Podnoszę się, podkręcam płomień w lampie i otulam się rękami.
Zede kuca tuż przy Queenie, patrzy jej w oczy i powoli odchyla prześcieradło, ukazując kałużę krwi. Kładzie dłoń na jej brzuchu w miejscu, gdzie na materiale sukni rozrasta się czerwona plama. Słyszę jego spokojny, jasny głos:
– Pani Foss? Pani Foss, słyszysz mnie pani?
Z ust mamy pada słowo przypominające „tak”, ale głos urywa się
i milknie. Queenie zaciska zęby i chowa twarz na piersi Briny’ego.
Widzę, jak pod siwą brodą twarz Zede’a tężeje. Jego zaczerwieniałe oczy patrzą smutno spod powiek. Mężczyzna wciąga powietrze przez szerokie, owłosione nozdrza, by wypuścić je przez przymknięte usta. Czuć mocny zapach tytoniu i whiskey, który mnie koi. To tej nocy jedyna niezmienna rzecz.
Zede patrzy na Briny’ego i delikatnie potrząsa głową:
– Queenie, skarbie, my cię z tej łajby sprowadzimy, dobra? Trza cię do szpitala nieść i to biegusiem, a to będzie ciężka droga przez wodę. Ale z ciebie będzie kobita na medal, dobra?
Gdy Zede pomaga Briny’emu podnieść mamę z podłogi, ciszę nocną rozdziera jej krzyk przypominający nowoorleańską płaczkę żałobną. Nim dochodzą do łodzi, Queenie opada wiotka.
– Trzymaj ją – Zede rozkazuje Briny’emu, po czym spogląda na mnie i wskazuje palcem złamanym jeszcze na wojnie w Hiszpanii.
– Ty, mała, bierzesz dzieciaki i marsz z nimi do barki, niech się kładą spać. Nie wychodzicie. Ja do was wrócę z samego rana, jeśli burza przejdzie. Jeśli nie przestanie lać, moja Lizzy Mae jest przycumowana trochę w dół rzeki. Tam też jest wasza szalupa. Na mojej barce będzie chłopak, co ze mną płynie. Nie jest zbyt urodziwy, bo go kolejarze dopadli, gdy próbował wskoczyć na wagon, ale krzywdy wam nie zrobi. Kazałem mu podpłynąć tu rano, gdyby nie miał ode mnie wieści.
Odpala wysłużony silnik, który ożywa z warkotem. W świetle lampy naftowej oglądam powstające fale wzburzonej mulistej wody. Nie chcę widzieć Queenie w tym stanie, z zamkniętymi oczami i zwisającą luźno szczęką.
Camellia odcumowuje linę i sprawnie przerzuca ją na dziób łódki.
Tym razem palec Zede’a kieruje się na Camellię:
– Słuchaj się swojej siostry, ty urwisie. Nie robisz nic, zanim Rill ci nie pozwoli. Rozumiemy się?
W odpowiedzi marszczy nos, aż zbiegają się jej piegi.
– Rozumiemy się? – Zede powtarza. Wie dobrze, która z nas pierwsza zaczęłaby szukać guza.
– Mellia! – Briny na moment odzyskuje pełnię świadomości.
– Tak jest, proszę pana – Camellia odpowiada bez entuzjazmu.
Briny zwraca się do mnie, ale jego głos brzmi bardziej jak prośba niż rozkaz:
– Miej oko na dzieciaki, Rill. Zaopiekuj się nimi, dopóki Queenie i ja nie wrócimy.
– Będziemy grzeczni, obiecuję. Będę się nimi opiekować. Nigdzie nie pójdziemy.
Ten tekst jest fragmentem Lisy Wingate - „Nim stałyśmy się wasze”:
Zede odchyla rumpel, zwiększa obroty silnika i wpływa z moją mamą w ciemność. Cała nasza piątka wspina się na barierkę i wytęża wzrok, aż cała łódka rozpływa się w mroku. Słyszymy jeszcze, jak grzywy fal obijają się o kadłub, a warkot silnika na zmianę wzmaga się i cichnie, gdy łódź wznosi się na wodzie i opada. Dźwięki jednak oddalają się od nas z każdą sekundą. Gdzieś holownik włącza sygnały mgłowe. Słychać gwizdek bosmana. I szczekanie psa.
Następnie noc tonie w ciszy.
Fern uczepia się jak małpa mojej nogi, a Gabby wchodzi do środka barki za Lark, swoją ulubioną siostrą. Nie pozostaje nic innego, tylko zaprowadzić wszystkich do kajuty i zastanowić się, co możemy zjeść. Ostał się nam jeden placek kukurydziany i parę gruszek, które Briny zdobył w Wilson w stanie Arkansas, gdzie przez trzy miesiące chodziliśmy do szkoły, nim nastało lato. Wtedy Briny’ego znowu zaczęło coś nosić. Chciał już wracać na wodę.
Normalnie nigdy nie cumowalibyśmy blisko tak wielkiego miasta jak Memphis, ale Queenie od trzech dni narzekała na skurcze. Choć według niej było jeszcze za wcześnie, po pięciu porodach wolała zatrzymać się i czekać na rozwój wypadków.
Teraz w środku Arcadii wszystkim jest nieprzyjemnie, smutno i gorąco. Camellia narzeka, że zamknęłam drzwi, a nie samą moskitierę, przez co lepimy się od ciepła, pomimo otwartych na oścież okien.
– Zamknąć się – syczę, po czym zabieram się za obiad. Nie
idziemy do stołu, bo dwa puste miejsca kłułyby nas w oczy. Zamiast
tego siadamy na podłodze w kółku.
– Jeśtem głony! – Gabion wydyma usta, kiedy kończy jeść.
A robi to szybciej od bezpańskiego kota.
Odrywam trochę z mojego kawałka ciasta i podsuwam mu pod nos:
– Bo za szybko wszystko wsunąłeś.
Gdy tylko podstawiam mu jedzenie, Gabby otwiera buzię niczym mały ptak. Wreszcie wrzucam mu kawałeczek.
– Mniam – odpowiada, klepiąc się po brzuchu.
Zabawę podchwytują Fern i Lark, więc po jej zakończeniu okazuje się, że Gabion zjadł najwięcej. Jedynie Camellia nie podzieliła się swoją porcją:
– Rano zajmę się sieciami – oświadcza, ale i tak wszyscy pamiętają jej wcześniejsze samolubne zachowanie.
– Zede kazał nam czekać – odpowiadam.
– No to kiedy wróci Zede. Albo przypłynie ten chłopak. Wtedy się zajmę.
Sama nie zarzuci sieci i dobrze o tym wie.
– Nawet nie ma tu naszej łodzi. Briny ją spławił do Zede’a.
– Ale jutro będzie.
– Jutro to będzie Briny. I Queenie z maluchami.
Camellia i ja wymieniamy spojrzenia. Czuję, że Fern i Lark mogą się nam przyglądać, ale nie zrozumieją naszego niepokoju. Camellia odwraca się do drzwi, więc ja też. Dobrze wiemy, że nikt przez nie dziś nie przejdzie. Nigdy wcześniej nie zostawaliśmy sami w nocy. Zawsze była Queenie. Nawet kiedy Briny polował, kantował w bilard czy łapał żaby.
Gabion z zamkniętymi oczami opada na koc wypleciony kiedyś przez mamę. Jego długie, jasnobrązowe rzęsy zakręcają się na policzkach. Trzeba jeszcze przed nocą założyć mu pieluchę, ale poczekam, aż głęboko zaśnie. Queenie zawsze tak z nim robi. Gabby za dnia korzysta z nocnika, więc nie chce już słyszeć o pieluchach.
Na zewnątrz błyska się i grzmi, a w powietrzu zaczyna unosić się jeszcze większa wilgoć. Czy Zede’owi i Briny’emu udało się przeprawić naszą mamę przez rzekę? – zastanawiam się w duchu. Czy trafiła w miejsce, gdzie lekarze ją naprawią, tak jak Camellię wtedy, kiedy coś jej się zrobiło z wyrostkiem?
– Zamknijmy okna od strony rzeki. Po co ma nam napadać – tłumaczę Camellii, ale ona nawet nie myśli dyskutować. Po raz pierwszy w życiu wydaje się zagubiona. Nie wie, co jest dla nas najlepsze. Co gorsza, ja też nie.
Usta Gabiona uchylają się, by łatwiej mu się chrapało. Przynajmniej jeden maluch nie będzie dziś sprawiał problemów. Co innego Lark i Fern. Błękitne oczy mojej młodszej siostry wypełniają się łzami, po czym słyszę jej szept:
– Ja kcem do Queenie. Ja się boję.
Też chcę do Queenie, ale nie mogę im tego powiedzieć:
– No już, cicho. Nie jesteś dzidziusiem, masz sześć lat. Zamknij okna, zanim wiatr się rozhula, a potem wkładaj koszulę nocną. Damy nową pościel na duże łóżko i pójdziemy tam spać razem. Jak podczas wypadów Briny’ego.
Choć moje ciało wydaje się wiotkie i zmęczone, umysł działa na wysokich obrotach. Nie potrafię jednak zebrać myśli w logiczną całość, pojawiają się jedynie zbitki przypadkowych słów, niczym zmielone pozostałości liści, gałązek i przynęty na ryby po przepłynięciu łodzi motorowej.
Z powodu gonitwy w mojej głowie nie słyszę rosnącego płaczu, narzekań i pociągania nosem. Nie pomaga, że w tej sytuacji Camellia nazywa Fern mięczakiem, a Lark dzieciuchem i jeszcze jednym brzydkim określeniem, którego w ogóle nie powinna mówić na głos.
Gdy już wszyscy leżą w łóżku, a światło lampy naftowej jest przygaszone, biorę się za ostatnią sprawę. Podnoszę z podłogi cynowego pana na krzyżu i wieszam go z powrotem na ścianie, gdzie jego miejsce. Briny z niego nie korzysta, ale Queenie i owszem. A dzisiejszej nocy tylko on będzie nad nami czuwał.
Zanim wejdę pod pierzynę, klękam przy łóżku i wyszeptuję wszystkie słowa po polsku, jakie znam.