O tempora, o mores! − manifestacje po polsku na początku XX wieku

opublikowano: 2012-11-05, 08:30
wolna licencja
Marsz „Obudź się Polsko” czy starcia z 11 listopada 2011 roku nie zwróciłyby uwagi przedwojennej Warszawy. Po odzyskaniu niepodległości swoje pochody organizowali wszyscy: od żydowskich kupców po katolików, od ONR-u po KPP. Trup słał się gęsto.
reklama
Ignacy Daszyński (1866–1936), jeden z nestorów polskiego socjalizmu

Dziennikarze już się cieszą na myśl o Święcie Niepodległości, istnieje bowiem spore prawdopodobieństwo, że obie strony nie zawiodą i znowu dojdzie do medialnej awantury. Damy i dżentelmeni z mikrofonami poczują się niczym reporterzy wojenni w Iraku i z dramatyzmem będą relacjonować wydarzenia. Oczywiście już po wszystkim mądre głowy w telewizji i gazetach z przejęciem zaczną analizować i rozbierać na elementy pierwsze „barbarzyńskie” zdarzenia. Tego możemy być pewni. Rzecz jasna, życie może zrobić psikusa i zarówno jedna, jak i druga strona będą grzeczne. Wtedy rozczarowani nie uznają za stosowne, żeby zabrać głos.

Zanim jednak damy się porwać emocjom i wizjom brutalizacji rzeczywistości, warto jak zawsze w takich sytuacjach sięgnąć po radę nauczycielki życia. Jak to zatem wyglądało u naszych dziadów? Wszak powszechnie wiadomo, że wszystko co złe, dzieje się tylko w naszych czasach.

Powszechne zaangażowanie mas w politykę zaczęło się na dobre w Polsce w okresie powstawania licznych partii i stronnictw, a zatem w drugiej połowie wieku XIX, kiedy zaczęła kształtować się jakże kolorowa scena polityczna. Pomijając wystąpienia, które były skierowane sensu stricte przeciwko władzy i jej poczynaniom (na przykład przed powstaniem styczniowym), wielokrotnie różne partie wychodziły na ulice, aby wykrzyczeć i zamanifestować swoje poglądy. W przypadku ugrupowań lewicowych PPS i SDKPiL okazją mogło stać się praktycznie wszystko. Ze szczególnym uwzględnieniem pogrzebów.

Warto zresztą zatrzymać się na chwilę właśnie przy pochodach podczas pogrzebów. Niedawno doszło do małej awantury medialnej w trakcie obchodów powstania warszawskiego. Jedna strona postanowiła gwizdać, druga poczuła się głupio. Rzecz jasna, rozpętała się burza, krzyczano o hańbie, nieuszanowaniu tradycji etc. Nasi pradziadkowie mieli zdecydowanie ciekawsze rozrywki. Podczas pogrzebów działaczy lewicowych dochodziło do przepychanek miedzy frakcjami, prowadzono regularne wojny z księżmi, buntowano się przeciw krzyżom na grobach i tak dalej. Kondukt pogrzebowy śpiewał na zmianę „Marsyliankę” i „Czerwony Sztandar”, a obok trumny powiewały czerwone flagi. Zdanie nieboszczyka i jego rodziny nie odgrywało większej roli. Bywało też zdecydowanie bardziej krwawo. Na przełomie lat 1906 i 1907 podczas pogrzebu jednego z robotników doszło do walki miedzy PPS-em a Narodowym Związkiem Robotników, w której życie straciło dwóch socjalistów. Następnie na ich pogrzebie członkowie NZR-u ostrzelali kondukt żałobny, zabijając osiem osób. W tym kontekście gwizdy podczas uroczystości wydają się dziecinną igraszką.

reklama

Czasy zaborów minęły, Polska odzyskała niepodległość. Jeżeli jednak ktoś sądzi, że nagle zaczęło być spokojnie, poważnie się myli. Wydarzenia z 11 listopada 2011 roku nie przykułyby uwagi mieszkańców stolicy. Jeden spalony wóz, kilku zatrzymanych − to nic szczególnego. Przez ulice Warszawy co chwila przetaczały się manifestacje. Swoje pochody organizowali wszyscy: od żydowskich kupców po katolików, od ONR-u po KPP. Każdy musiał wykrzyczeć swoje zdanie, koniecznie w towarzystwie dużej ilości sztandarów, a nierzadko również przy dźwiękach orkiestry.

Marsz Niepodległości, 11 listopada 2011 r. (fot.Adam Kliczek/Wikipedia; licencja CC-BY-SA-3.0)

Warto podkreślić, że „zamaskowani barbarzyńcy” z zeszłego roku, zarówno ci z prawej, jak i z lewej strony barykady, to amatorzy w porównaniu z członkami przedwojennych bojówek. Kiedyś czy to komunista, czy narodowiec na marsz szli odpowiednio uzbrojeni. Laski, noże, kastety, ale i pistolety były regulaminową częścią ekwipunku uczestnika. Nic zatem dziwnego, że trup słał się dosyć gęsto i nikt nie był zaskoczony, że podczas manifestacji pierwszomajowej ktoś stracił życie. Wyjątek stanowiły partyjne gazety, które automatycznie wynosiły własne ofiary do rangi męczenników. Wystarczy przyjrzeć się temu, co działo się po zabójstwie prezydenta Narutowicza, kiedy to przez Warszawę przetoczyły się liczne manifestacje. Sytuacja była naprawdę napięta i tylko sprawne działanie liderów polskiej lewicy zapobiegło rzezi narodowców, którzy zachowywali się bardzo prowokacyjne, np. robiąc z Eligiusza Niewiadomskiego bohatera.

Zabójstwo Gabriela Narutowicza było jednorazowym wydarzeniem, które wywołało szczególnie silne emocje. Jednak nasi dziadkowie nie potrzebowali zbyt wiele, aby wywołać krwawą awanturę. Na przykład 1 maja 1928 roku na placu Teatralnym w Warszawie doszło do starcia między PPS-em a komunistami, podczas którego cztery osoby zostały zabite. Nie trzeba tłumaczyć, że powstało kilka różnych wersji wydarzenia. W zależności od tego, do kogo należała gazeta, ofiary były albo po stronie KPP, albo socjalistów. Policja albo spisała się na medal, albo wręcz przeciwnie − przez zaniechanie doprowadziła do rozlewu krwi.

Zresztą komuniści bardzo często organizowali różnego rodzaju protesty, zazwyczaj w bezwzględny sposób tłumione. Trzeba pamiętać, że w II RP w trakcie demonstracji policja dysponowała ostrą amunicją, której nie wahała się użyć. Ranni i zabici stanowili normalny element tego typu wydarzeń i nikt się temu specjalnie nie dziwił.

Świadomość, w jakich realiach politycznych żyli nasi dziadkowie, pozwala na uspokojenie emocji. W zeszłym roku dziennikarze ekscytowali się jednym spalonym wozem transmisyjnym i kilkoma zniszczonymi przystankami, nie wiadomo, jak będzie w tym roku. Polecam wyłączyć wtedy telewizor i poczytać jakąś dobrą książkę, zamiast przejmować się „brutalizacją sceny politycznej”. Daleko nam bowiem do wyczynów naszych dziadków i na razie nie ma się naprawdę czym przejmować.

Polecamy e-book Pawła Rzewuskiego „Wielcy zapomniani dwudziestolecia cz.3”:

Paweł Rzewuski
„Wielcy zapomniani dwudziestolecia cz.3”
cena:
Wydawca:
PROMOHISTORIA [Histmag.org]
Liczba stron:
86
Format ebooków:
PDF, EPUB, MOBI (bez DRM i innych zabezpieczeń)
ISBN:
978-83-65156-00-6

Korekta: Bożena Pierga

Redakcja: Michał Przeperski

reklama
Komentarze
2012-11-10 09:24
Gość: gvr
Książka Rawicza jest jedną z gorszych książek jakie czytałem w życiu. Jedynym jej celem jest przedstawienie PPS jako organizacji która sprzeniewierzyła ideały socjalizmu, a co za tym idzie nie ma legitymacji zabierania głosu w sprawach socjalizmu. Wpisuje się ona w zamysł PZPR aby zniszczyć legendę Polskiej Partii Socjalistycznej. Do tego 3/4 informacji zawartych w niej nie ma najmniejszego potwierdzenia w źródłach a pozostała 1/4 która tak zamocowanie ma jest po prostu przeinaczona. Równie dobrze można powoływać się na broszurkę o socjlfaszystowskich mordercach z PPS. Jeżeli zaś chodzi o domniemany spisek biskupów, to widać jest on bardzo ale to bardzo wybiórczy i purpurat kapryśnie cenzuruje pozycje. Ale podoba mi się argumentacja, że jeżeli książka jest zła, to ni wydaje jej się dlatego, że je zła, ale dlatego że biskupi/Żydzi/cykliści/geje/narodowcy (niepotrzebne skreślić) spiskują
Odpowiedz
2012-11-10 09:24
Gość: Paweł Rzewuski
do Stach Głąbiński, szczerz mówiąc też się tego nieco obawiam, nie mniej liczę, że ludzie zrozumieją, przekaz aby się nie przejmować gadaniną dziennikarzy a nie jako zachętę do ruchawek.
Odpowiedz
2012-11-09 10:25
Gość: ast
W książce "Doktor Łokietek i Papa Tasiemka" Rawicza (skądinąd znakomitej, ale wydanej w 1966 i z uwagi na nieprawomyślność polityczną autora wydawcy bojący się biskupów nigdy teraz tego nie wznowią)jest świetne zdjęcie bojówki PPS ochraniającej jedną z demonstracji ulicznych socjalistów w Warszawie: pierwsze cztery piątki z rękami w kieszeniach ("zapewne zaciśniętych na 'bronkach'" wyjaśnia autor), pozostałych kilkudziesięciu z okutymi lagami. Chyba wczesne lata 30. Ciekawe, że wolno było (chyba) wtedy mieć na takich imprezach broń palną, zupełnie oficjalnie.
Odpowiedz
2012-11-09 09:12
Gość: Stach Głąbiński
Artykuł dobrze napisany, ciekawy i pouczający. Mam jednak jedno zastrzeżenie: niektórzy czytelnicy mogą po nim wmówić sobie przekonanie, że jeśli jest lepiej niż było, to już jest dobrze. Na taki wniosek zgody nie ma! Należy cieszyć się z tego, że - jak widać - jesteśmy nieco mądrzejsi od naszych przodków, ale nie można rezygnować z usiłowań doprowadzenia do tego, żeby było jeszcze lepiej, a zwłaszcza, by było całkiem normalnie, jeśli to określenie odnosimy do biologicznej, zaszczytnej nazwy naszego gatunku: homo sapiens (łac. człowiek myślący).
Odpowiedz
2012-11-05 19:49
Gość: flamenco108
@tmb28: Nie mam pojęcia. Urodziłem się w kraju, w którym już nie było normalnie, tylko inaczej. Albo normalnie inaczej. Nie potrafię odpowiedzieć Ci na to pytanie, czy jak tłuką się trockista ze stalinistą to jest warcholstwo, czy pożyteczne samotępienie jednej plagi przez drugą, a czy tak samo należy patrzeć, kiedy tłuką się socjalista z komunistą, a na nich skacze z balkonu anarchista... Zwracam tylko uwagę, że jeżeli szukać punktów odniesienia, to warto spoglądać w przeszłość, kiedy jeszcze nie istniała np. poprawność polityczna, a za najważniejsze zdanie artykułu uważam: "Swoje pochody organizowali wszyscy: od żydowskich kupców po katolików, od ONR-u po KPP. Każdy musiał wykrzyczeć swoje zdanie, koniecznie w towarzystwie dużej ilości sztandarów, a nierzadko również przy dźwiękach orkiestry.".
Odpowiedz
2012-11-05 13:53
Gość: tmb28
:flamenco108 jak rozumiem naparzanie się pomiędzy demonstracją a kontrdemonstracją nie jest "warcholstwem"?
Odpowiedz
2012-11-05 10:08
Gość: flamenco108
No właśnie. Korzystano wtedy na maxa z prawa do demonstracji, kontrdemonstracji i kontrkontrdemonstracji. Później przez pół wieku wmawiano ludziom, że nie dość, że to przestępstwo, to jeszcze niegodne cywilizowanego Europejczyka warcholstwo. Wszak prawdziwy obywatel płaci podatki, gapi się w tiwi i siedzi cicho, żeby nie zakłócać porządku publicznego. To wtedy było "normalnie", teraz to jakieś owce i ciepłe kluchy...
Odpowiedz
o autorze
Paweł Rzewuski
Absolwent filozofii i historii Uniwersytetu Warszawskiego, doktorant na Wydziale Filozofii i Socjologii UW. Publikował w „Uważam Rze Historia”, „Newsweek Historia”, „Pamięć.pl”, „Rzeczpospolitej”, „Teologii Politycznej co Miesiąc”, „Filozofuj”, „Do Rzeczy” oraz „Plus Minus”. Tajny współpracownik kwartalnika „F. Lux” i portalu Rebelya.pl. Wielki fan twórczości Bacha oraz wielbiciel Jacka Kaczmarskiego i Iron Maiden.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2025 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone