Okrakiem na Żelaznej Kurtynie – kontrakty zagraniczne w PRL

opublikowano: 2018-02-28, 19:58
wolna licencja
PRL nie był wcale krajem tak zupełnie odciętym od świata. Miało to dla władzy zarówno dobre, jak i złe skutki.
reklama

Popularne hasło określało Polskę Ludową jako „najweselszy barak w naszym obozie”. W sformułowaniu tym kryje się przeświadczenie o pewnej unikalnej pozycji w bloku socjalistycznym, która pozwalała na swobodniejsze oddychanie. Przeświadczenie to nie było do końca mylne. Gdy porówna się poziom swobody Polski i innych krajów socjalistycznych okaże się, że PRL znajdował się pod tym względem w ścisłej czołówce. Zwłaszcza od zmiany na stanowisku pierwszego sekretarza w grudniu 1970 roku, gdy Władysława Gomułkę zastąpił Edward Gierek.

Nowy I sekretarz był w większym stopniu niż poprzednik technokratą. Zaklęcia o „ósmej potędze gospodarczej świata” nie były wyrazem fantasmagorii Gierka, lecz także świadectwem jego planów. Śląski sekretarz faktycznie chciał unowocześnić swoją domenę, zamienić ją w siłę, z którą „radzieccy” będą musieli jeśli nie liczyć się, to chociaż brać pod uwagę. Jak świat światem na takie pomysły zaś potrzeba było pieniędzy. Można je było uzyskać zaś z dwóch źródeł: kredytów albo eksportu.

Edward Gierek w czasie wizyty w PGR-ze w Rząśniku

Kwestia „cudu gospodarczego na kredyt” omawiana była wielokrotnie i można przyjąć, że wręcz funkcjonuje w historycznej świadomości Polaków, zwłaszcza nie pamiętających tej dekady z autopsji. Owa stereotypowa „szynka jak za Gierka” istnieje tylko w świadomości osób, które żyły w owej dekadzie i które porównywały jej względny dobrobyt z mizerią końcówki Gomułki. Jak się rzekło, było to jednak działanie na kredyt, które nie mogło przynieść na dłuższą metę poprawy sytuacji kraju.

Pozostawała więc druga metoda, czyli handel zagraniczny, konkretnie zaś eksport. Tutaj jednak pojawiał się zasadniczy problem. Chociaż badania nad wymianą handlową PRL nie są jeszcze zbyt zaawansowane wiadomym już jest, że jej wyniki nie były zbyt dobre. Kraj nie był w stanie wyprodukować wystarczającej ilości dóbr, by móc je wyeksportować do krajów, których pieniądze - twarde waluty wymienialne z dolarem na czele – konieczne były do funkcjonowania gospodarki. Skoro więc nie można było eksportować dóbr, postanowiono handlować czym innym. Mianowicie pracą.

W tej chwili trudno jest ustalić dokładny początek kontraktowania polskich pracowników do zagranicznych zleceń, z pewnością wydarzyło się to jednak podczas dwóch ostatnich dekad PRL. Firmy działające w kraju przyjmowały kontrakty na zagraniczne inwestycje, które następnie były realizowane w kraju zleceniodawcy. Krąży szyderczy żarcik, że Polska owszem, wybudowała tysiące kilometrów znakomitej jakości dróg, tyle, że w Libii, Iraku i innych krajach. Kontrakty takie były z zasady znakomicie płatne – zarabiało się tam przynajmniej trzy razy tyle, co w Polsce, na dodatek zaś wypłatę przyjmowano w twardej walucie, tak poszukiwanej i wypatrywanej w ojczyźnie. Z zasady kontrakt zagraniczny był przepustką do zostania Krezusem, stąd też wiele nieprawidłowości przy dostawaniu się nań. Na porządku dziennym była korupcja, każdy bowiem chciał wyrwać się z otaczającej go biedy i zarobić trochę godziwych pieniędzy.

reklama
Wiadukt drogowy w Libii (fot. Maher A. A. Abdussalam, domena publiczna).

Jakikolwiek byłby bilans rachunku ekonomicznego, włodarze komunistyczni nie docenili zupełnie skutków społecznych swej decyzji. W ludzkich umysłach zaczęły funkcjonować dwa światy: socjalistycznej biedy i kapitalistycznego dobrobytu. Oczywiście, poprzednie 25 lat istnienia PRL także się do tego przyczyniło. Niemal od momentu powstania komunizmu ludzie uciekali ze wschodu na zachód – nie odwrotnie. W tym wypadku sytuacja była jednak inna. Ludzie, którzy dotychczas wyjeżdżali na Zachód, z zasady już tam zostawali. Tym razem jednak nie tylko zwiększeniu uległa skala zjawiska, ale także pełno były ludzi wracających do kraju z kontraktów. Przynosili oni ze sobą nie tylko opowieści, ale i kupowane tam dobra, w Polsce niedostępne albo w ogóle, albo w takiej jakości. Co ważniejsze zaś, przywozili pieniądze.

Były to namacalne i twarde dowody na to, że życie za Żelazną Kurtyną diametralnie różni się od tego tutaj i że blok socjalistyczny wyraźnie w tym porównaniu zostaje w tyle. W wyobraźni ludzi, a na pewno tej bardziej przedsiębiorczej części, istniały dwie rzeczywistości: świat kapitalistyczny, gdzie jedzie się zarabiać dolary, i socjalistyczny, do którego wraca się, by cieszyć się swym poprawionym na zachodzie statusem. Im gorsza była sytuacja zaopatrzeniowa w kraju, tym bardziej dychotomia ta była widoczna. Sytuacja, w której pracujący w Libii inżynier, który tam objadał się pomarańczami, wchodził do sklepu w Polsce, by znaleźć tylko ocet i musztardę, była po prostu szokująca.

Jeśli chodzi o rachunek ekonomiczny, kontrakty zagraniczne były dla rządzących z pewnością korzystne. Jak bardzo? Trudno jest w tej chwili to powiedzieć, z dotychczasowych badań wynika jednak, że nie w taki stopniu, w jakim mogły być. Było to efektem skrajnej niegospodarności i nieumiejętności zarządzania personelem oraz zaopatrzeniem.

Peerelowska kolejka, symbol biedy i kryzysu gospodarczego (domena publiczna).

Z pewnością jednak nie uwzględniono w rachunku szkód, jaki pozwolenie na swobodne przemieszczanie się po świecie oraz zarabianie na zachodzie przyniesie ustrojowi socjalistycznemu. „Sól ziemi”, czyli robotnicy, warstwa najbardziej w komunizmie hołubiona, wracała do kraju utwierdzając się w przekonaniu, że ustrój może wyraża się o nich w większych superlatywach, niż na Zachodzie, jednak to tam właśnie mogą zarobić porządne pieniądze.

Oczywiście, nie tylko robotnicy żyli w takich dwóch rzeczywistościach. Dotyczyło to także innych grup. Po pierwsze inteligencji, kontrakty bowiem nie dotyczyły tylko budów, potrzebni byli też na przykład lekarze. Ich losy jednak podobne były do losów robotników. Osobną i zupełnie specyficzną grupą siedzących okrakiem na Żelaznej Kurtynie byli dyplomaci. A o tym, jak wyglądały ich doświadczenia z porównaniem świata kapitalizmu i socjalizmu, przeczytać można m.in. w wydanej niedawno książce Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP napisanej wspólnie przez ambasadora Jana Wojciecha Piekarskiego i redaktora Łukasza Walewskiego.

Artykuł inspirowany książką „Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP”. Dowiedz się więcej!

Łukasz Walewski, Jan Wojciech Piekarski
„Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP”
cena:
39,90 zł
Liczba stron:
288
Format:
150 x 215 mm
ISBN:
978-83-8129-025-8
reklama
Komentarze
o autorze
Przemysław Mrówka
Absolwent Instytut Historycznego UW, były członek zarządu Koła Naukowego Historyków Wojskowości. Zajmuje się głównie historią wojskowości i drugiej połowy XX wieku, publikował, m. in. w „Gońcu Wolności”, „Uważam Rze Historia” i „Teologii Politycznej”. Były redaktor naczelny portalu Histmag.org. Miłośnik niezdrowego trybu życia.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone