„Po powstaniu” - wspomnienia Macieja Bernhardta (IX)

opublikowano: 2008-10-29 21:28
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Przedstawiamy przedostatni odcinek wspomnień Profesora Macieja Bernhardta z pierwszych miesięcy po upadku powstania warszawskiego.
REKLAMA

W piwnicy panował półmrok. Dopiero po chwili zobaczyłem, że znajduje się w niej jeszcze pięciu ludzi. Przyglądali mi się nic nie mówiąc. Powiedziałem coś do nich, nic nie odpo­wie­dzieli. Usiadłem więc w ką­­­cie na słomie i zastanawiałem się o co tu chodzi. Poczułem głód, nie jadłem nic od śniadania. Wprawdzie było obfite, ale od tego czasu mi­nę­ło już z osiem godzin, no i zrobiłem co najmniej 15 kilometrów. Wy­cią­gnąłem więc moją wałówkę i zaczą­łem jeść. Przełknąłem kilka kę­sów i zwróciłem się do obecnych „przepraszam panów, może panowie są głodni, proszę się poczęstować”. Popatrzyli zdziwieni na mnie i nic nie odpo­wiedzieli. Dwóch z nich szeptało chwilę w kącie. Jeden z nich w końcu odpo­wiedział „dzię­ku­je­my, jeżeli ma pan za dużo je­dzenia, to chętnie panu pomożemy, żeby nie musiał pan nosić”.

Autor na fotografii z 1946 roku.

Zjedli, podziękowali, ale nie kwapili się do rozmowy. Nie, to nie, pomyślałem, zwi­ną­łem się na słomie i zasnąłem. Obudził mnie ruch w piwnicy. Okazało się, że przynie­siono nam „kolację”. Składała się na nią wodnista, ale gorąca zupa i kawał czarnego chleba. Nie mia­łem menażki na zupę. Jeden z moich towarzyszy zrewanżował się za wcześniejszy poczę­stunek i pożyczył mi swoją. Wszyscy byli bardzo pow­ściągliwi w rozmowie: „proszę, dziękuję; ostro­żnie bo się rozle­je; mama w domu robiła le­pszą zupę” itp. Ani słowa na temat tego kim są, jak się tu znaleźli, o co właściwie chodzi; jedynie nic nie znaczące słowa i kawałki zdań. Między sobą rozmawiali, ale szeptem, tak, że nie mogłem nic zrozumieć.

W jakiś czas po kolacji jeden z nich, który wydawał się ich przywódcą, bo zwracali się do niego z pewnym - jak mi się wydawało - szacunkiem, niespodziewanie zwrócił się do mnie. „No, kolego myślę, że teraz już wiesz, że znajdujemy się pod czułą opieka NKWD. Ci tutaj, to zwykli łapacze, złapali nas dziś rano. Ale w nocy lub ju­tro rano prze­wiozą nas tam, gdzie zajmą się nami fachowcy, ofice­rowie śledczy. Przypomnij sobie swój życiorys, bo oni nie lubią jak się nie zgadza”.

Nie miałem wątpliwości, że zatrzymało nas NKWD, tylko nie mogłem zrozumieć za co. Dopiero później dowiedziałem się, że natychmiast po zajęciu Warszawy Armia Czerwona zajęła się intensywnie tropieniem AK-owców w pobliskiej Puszczy Kampinoskiej. Spe­cjalnie zainte­re­so­wała się m.in. Boernerowem, jako jedną z baz łączności z Puszczą.

REKLAMA

Ludzie siedzący wraz ze mną prawdopodobnie byli AK-owcami złapanymi w zdekon­spi­rowanym pun­kcie kontak­towym. Niewesoło. „Zanim coś się wyjaśni, o ile w ogóle mo­że się tu coś wy­jaśnić, można wylądować na Syberii” - pomyślałem.

Próbowałem nawiązać rozmowę z moimi towarzyszami, ale bez re­zul­tatu. Nie mieli zupeł­nie na to ochoty. Prawdopodobnie uważali mnie za wtyczkę, która ma podsłuchać ich roz­mo­wy. Między sobą natomiast szeptali niemal cały czas. Sprawiali wrażenie, jakby na coś czekali. Ale może mnie się tylko tak zdawało. Myśli kłębiły mi się w głowie. Martwiłem się co to będzie, jak Ojciec nie dostanie ode mnie obie­canej szybko wiado­mości. Zadręczy się przecież na śmierć.

Nie wiem kiedy usnąłem, pomimo zimna, które dawało się nam wszy­stkim coraz bar­dziej we zna­ki. Obudził mnie jakiś ruch i prze­raź­liwe zimno w piwnicy. Moi współ­lokatorzy, po­mimo mrozu otworzyli małe, okra­towane okienko pod sufitem i wyraźnie nasłuchiwali. Z da­­le­ka do­chodziły fałszywe zawodzenia pijackie. Dwóch pijaków prze­krzy­kiwało się na­wzajem. Po chwili ucichli.

Zamknijcie to okno, przecież zimno tu jak cholera. „Cicho bądź - usłyszałem w odpo­wiedzi - tu jest duszno i trzeba przewietrzyć”. Najmłodszy z kompanów, kawał byka, usiadł przy mnie i syknął mi do ucha. „Nie ruszaj się i nie odzywaj, bo zaduszę. Tu ma być cicho; wszyscy śpią, rozumiesz?” Niewiele rozumiałem, prócz tego, że mam być cicho, bo coś się tu szykuje. Chyba te pijackie krzyki nie były bez znaczenia. Przez dłuższy czas nic się nie działo. Wreszcie usły­szeliśmy warkot silnika samochodu. Zbli­żał się, stawał coraz wyraź­niejszy. Przed domem samochód zatrzymał się. Po chwili pod­je­chał drugi. Usłyszałem rozmowę w języku rosyjskim. Przyje­chali po nas, pomyślałem. Słychać było otwieranie drzwi wejściowych, chwi­lę rozmowy, jakieś bardzo krótkie zamieszanie i do naszej piwn­icy wpadło dwóch uzbrojonych młodych mężczyzn w polskich mundurach.

Moi kompani rzucili się im na szyję. „A ten to kto?” - zapytał jeden z przybyłych. „Nie wiemy. Wpakowali go nam po południu. Albo ktoś z na­szych, albo wtyczka”. „Nie mamy czasu na roz­myślania. Prędko wy­chodzić, wszyscy!” Przy drzwiach wejściowych leżał martwy, ten sam mężczyzna, który mnie tu uprzejmie przyprowadził. Nie było żadnej strzelaniny, musiał dos­tać nożem. Drugi leżał dalej w kory­tarzu, nie widziałem go dobrze, ale chyba także nie żył. Kilku stało pod ścianą ze skrępowanymi już fachowo rękami i zakneblo­wa­nymi ustami.

REKLAMA

Wyszliśmy na dwór. Przed domem stały dwa samochody z pracu­ją­cymi silnikami. Łazik Willys i poniemiecka ciężarówka Opel Blitz ze skrzy­nią przykrytą opończą.

Wszyscy uwolnieni załadowali się do ciężarówki. Wszyscy, prócz mnie, mieli broń. Nie zauwa­żyłem, kiedy ją dostali. Chwilę jeszcze cze­kaliśmy, jak się później okazało, na część naszych wyzwo­licieli, którzy zamykali w tym czasie pięciu powiązanych „łapaczy” w piwnicy.

Ruszyliśmy ostro z miejsca i samochody skierowały się w stronę wsi Babice Stare. Jadący z na­mi jeden z „wyzwolicieli” odezwał się do mnie: „Nie mamy możliwości zabrać cię ze sobą, bo nie wiemy kim jesteś. Wysadzimy cie z dala ode wsi, bo gdybyś chciał nas zdra­dzić, to zanim dojdziesz do jakiegoś posterunku i wytłumaczysz o co chodzi, my bę­dziemy daleko. Jeżeli jesteśmy nadmiernie ostrożni, no to nie miej nam tego za złe i za­pamiętaj, że Ruscy mają dużo lepszy wywiad niż mieli Niemcy i niestety wielu Polaków dla nich pracuje”. Zastukał w szoferkę, samochód się zatrzy­mał. „Wysiadaj i powodzenia jeżeli jesteś swój”.

Wyrecytowałem jak na szkoleniu rekruckim: „Podchorąży Zdzich odmeldowuje się” i wys­ko­czyłem z samochodu. „Cześć! Nie daj się drugi raz złapać, bo może nas nie być pod ręką” usły­szałem w odpowiedzi i ciężarowy Opel Blitz odjechał.

Nocna wędrówka

Znalazłem się w nocy (przypuszczam, że była godzina druga lub trzecia nad ranem) na środku drogi w zupełnie nieznanym terenie. Widziałem, że jechaliśmy przez Stare Babice - ten teren znałem z za­jęć w podchorążówce - ale po tym samochód kilkakrotnie skręcał, jakiś czas jechał chyba, sądząc z wybojów, po polnej drodze i zu­peł­nie straciłem orientację.

Pierwsza rzecz, stanąłem pod najbliższym drzewem. Marzyłem o tej chwili od daw­na. Nie wie­dzia­łem, w którym kierunku iść. Bałem się, że mogę po ciem­ku niespo­dzie­wanie wpaść na posterunek lub patrol wojskowy czy partyzancki. Jak wytłumaczę swoją tu obec­ność i wędrówkę w nocy? „Trzeba chyba prze­cze­kać do rana” - myślałem. Niewesoła perspek­tywa. Nie wiedziałem która godzina, a do tego, jak na złość, przed świtem brał całkiem solidny mróz. Nie przeszkadzałby w marszu, ale ustać w miejscu - trudno.

REKLAMA

Nagle przerażenie: Przecież w szufladzie biurka u NKWDzistów została moja kenkarta z praw­dziwym imieniem i nazwiskiem i z zaś­wiad­czeniem z Wielgomłyn. Przecież teraz oni dojdą do Ojca. Poczułem jak oblewa mnie zimny pot. I nagle olś­nienie: owszem mają kenkartę, ale nie moją, tylko „lewą” mego szwagra, wystawioną w miejscowości na wschodzie Polski, która została całkowicie znisz­czona podczas działań wojennych, a zawarte w niej dane są fik­cyj­ne. Można długo szukać jej właściciela.

Kenkarta Macieja Bernhardta

Moja siedzi w pra­wej wewnęt­rznej kieszeni marynarki, razem ze skierowaniem do Gdań­ska. Gwałtownie rozpinam kurtkę i spraw­dzam: są resztki starego portfela, wyczuwam w nim kenkartę. Odetchnąłem, kamień spadł mi z serca.

Mróz dokuczał mi coraz bardziej. Niewiele pomagało machanie rę­kami i ćwiczenie przysiadów. W pewnej chwili usłyszałem daleki gwizd lokomotywy, po chwili jeszcze jeden i jesz­cze jeden. Mniej więcej moż­na było określić kierunek. Trudniej odległość. Nie wiedziałem na ile ki­lo­­me­trów w mroźną noc słychać taki sygnał...

Przypomniałem sobie, że w domu Rodzi­ców nieraz słyszałem bardzo wyraźnie w nocy gwizdy lo­komotyw z dworca Gdańskiego. Z ulicy Miodowej do dworca było w pros­tej linii z półtora kilo­metra. Ale to było w lecie, przy otwartych okn­ach. W zimie głos rozchodzi się dużo lepiej, a gwizd był tu ledwo sły­szalny, więc do torów mogło być i kilka kilo­metrów. A ile do dworca w Ożarowie?

Byłem już tak zmarznięty, że mimo oczywistych przeciwwskazań, po­stanowiłem iść w kie­runku, z którego wydawało mi się, że słychać by­ło kolejowe odgłosy. Niestety droga, na której stałem, prze­bie­gała mniej więcej pod kątem prostym do kierunku, który mnie inte­reso­wał. Postanowiłem iść przed siebie i skręcić w lewo w najbliższą drogę lub ścieżkę. Pomimo braku księżyca droga była dobrze widoczna. Wyjeżdżone koleiny od­ci­nały się od białego śnie­gu.

Po przejściu mniej więcej kilometra skręciłem w lewo w pol­ną drogę. Nie mogłem sprawdzić czy posuwam się w dobrym kierunku, gdyż, jak na złość, lokomotywa (loko­motywy?) umilkła i nie dochodziły żadne odgłosy ko­le­jowe. Po prawej stronie, na horyzoncie widać było dużą ciemną pla­mę. Nie wiadomo, las czy zabudowania wsi. Przy ziemi pojawiła się lekka mgła i w ciem­ności trudno było rozpoznać kontury.

Zwolniłem kroku, rozgrzałem się już zupełnie, a nie chciałem dojść do wsi przed świtem. Ciemna plama z prawej strony zbliżała się jednak coraz bardziej. Wciąż jednak nie mogłem jej rozpoznać. Na skrzy­żowaniu polnych dróg stała mała wiejska kapliczka. Przy niej pie­niek, który kiedyś służył może za podparcie ławeczki. Przysiadłem na nim. Nie tyle ze zmęczenia, ile z chęci przeczekania, żeby jakoś do­trwać do świtu.

Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!

Maciej Bernhardt
„Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego t.2”
cena:
Wydawca:
Histmag.org
Okładka:
miękka
Liczba stron:
240
Format:
140x195 mm
ISBN:
978-83-930226-9-4

Zredagował: Kamil Janicki

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Maciej Bernhardt
Profesor dr inż., emerytowany wykładowca Politechniki Warszawskiej i pracownik naukowy Instytutu Transportu Samochodowego. Ur. w 1923 roku, uczestnik powstania warszawskiego w 1944 (podchorąży "Zdzich" 237 plut. II komp. Batalionu "Żubr", Obwodu Żoliborz). Autor wydanej przez nasz portal w formie książkowej wspomnień: „Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego”

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone