„Po powstaniu” - wspomnienia Macieja Bernhardta (VI)

opublikowano: 2008-10-08 21:58
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Przedstawiamy kolejny odcinek wspomnień Profesora Macieja Bernhardta z pierwszych miesięcy po upadku powstania warszawskiego.
REKLAMA

Wielgomłyny

Ojciec przywitał mnie serdecznie, starając się ukryć wzruszenie. Tym razem zupełnie mu się to nie udało. „Wiesz już, że nie masz Matki, Siostry, i Jacusia też już nie ma”. Roz­płakał się jak dziecko. Nigdy jeszcze nie widziałem go w takim sta­nie. Bardzo długo nie mógł się uspokoić. Wreszcie nagle opanował się i powiedział swym zwykłym spokojnym gło­sem: „Pokaż tę swoją ranną rękę. Zoba­czy­my, jak to wygląda”. Poprosił Marynię o po­moc. Zdjęła mi bandaż i opatrunek z ręki, przysunęła lampę naftową. Ojciec długo oglądał rękę z wszy­stkich stron.

Wacław Bernhardt, ojciec autora. Fotografia z 1945 roku.

Ocenił, że rana po wlocie pocisku goi się bardzo dobrze i za parę dni obejdzie się już bez opatrunku. Natomiast rana po wylocie pocisku była znacznie rozleglejsza i wciąż jeszcze niezagojona. Kazał mi wyrwać kartkę z leżącego na stole szkol­nego zeszytu, coś na niej napisał i poprosił Marynię, że­by poszła z tym do apteki i przy­niosła przepisane lekarstwo. Zdziwiłem się, gdzie o tej porze szukać tu apteki. Okazało się, że w tej miejscowości była apteka pana Dworaczka, i to bardzo dobrze zaopatrzona. Warto przy tym zauważyć, że działo się to na „zapadłej” wsi, na głębo­kiej prowincji, w pią­tym roku wojny.

Ojciec przyjechał tu z pierwszą, niezbyt liczną grupą wypędzonych war­sza­wiaków. Został bar­dzo dobrze i ser­decznie przyjęty. Odstąpiono mu w domku przy rynku pokój z kuch­nią z pod­­­stawowym umeblowaniem i poś­cielą, garnkami, tale­rzami, sztućcami. Ze­bra­no we wsi bie­­­­­liznę osobistą, płaszcz, sweter, ręczniki itp. Również Marynia do­stała najpo­trzeb­niejsze dla siebie rzeczy oso­biste. Dostarczo­no opał do pieca kuchen­nego oraz pod­stawowe produkty żywnościowe. I to wszystko bez pieniędzy.

Wiedziano, że Ojciec wyszedł z Warsza­wy tak, jak poszedł opatrywać ran­nego. Miał w por­tmo­netce trochę bilonu. Pienią­dze i biżu­terię miała przy sobie Mama. Ojciec nie miał nawet swej obrączki ślubnej. Nie nosił jej, gdy przyjmował pacjentów. Marynia, gdy poszła po wodę do pobliskiej piwnicy, też nie miała oczy­wiście przy so­bie pieniędzy ani złotych drobiaz­gów, które kupowała, „żeby nie chodzić po prośbie na stare lata”.

We wsi i najbliższej okolicy nie było lekarza. Chętnych o poradę u lekarza, o któ­rym w do­­­­datku miejscowy aptekarz mówił, że to „sława z War­szawy” było wielu. Ojciec nie chciał przyjmować pienię­dzy, gdyż wszystko dostał tu za darmo. Po kilku dniach (ale było to jesz­cze na parę tygodni przed moim przybyciem) pan aptekarz prze­kazał Ojcu, jak postanowiono (ale nie wiem, co to było za gremium) rozwiązać sprawę honorariów lekarskich. Opłata miała być w na­tu­rze w postaci jajek, mleka, mąki, kur itd., na ile będzie pacjenta stać, plus minimalna - niestety nie pamiętam już jaka - opłata w pienią­dzach, „bo pan doktor to nie może przecież nie mieć na papierosy i nie będzie na targu sprze­dawać otrzymanej kury, żeby je sobie kupić”. Było to mądre i sprawiedliwe rozwiązanie. A postawa miesz­kań­ców Wielgomłyn naprawdę wzru­szająca.

REKLAMA
Wielgomłyny na współczesnej mapie Polski.

Ojciec miał sporo pacjentów, zwłaszcza w pierwszych dniach po przybyciu. Dzięki temu nie bra­kowało nam żywności i opału, a najważniejsze, że miał zajęcie, które, choć na chwilę, pozwa­lało mu zapomnieć o ostatnich przeżyciach. W praktyce lekarskiej po­magała mu (był przecież inwalidą bez ręki i choć robił sam zastrzyki, to jednak nie mógł złożyć wygo­towanej strzy­kawki ani otworzyć ampuł­ki z lekarstwem i nabrać go do niej) studentka tajnej medycy­ny – chyba 3. lub 4. roku – Janka Karcz. Była to bratanica miej­scowego organisty, która przebywała z rodziną w Wiel­gomłynach na wakacjach i nie miała z nich dokąd wracać.

Warunki pobytu w Wielgomłynach mieliśmy, w porównaniu z tymi, jakie były udziałem większości wypędzonych warszawiaków, doskonałe. Jedynym istotnym man­kamentem było to, że dom nie był skanalizowany i trzeba było korzystać ze „sławojki” na podwórzu. Był to poważny problem, zwłaszcza dla Ojca, podczas ostrej zimy 44/45 roku.

Wielgomłyny stanowiły zaple­cze dla oddzia­łów par­tyzantki AK. Niemal wszyscy dorośli miesz­kańcy tej miejscowości byli żołnie­rzami AK lub z nią współpracowali. Niemcy poka­zywali się tu rzadko, bo teren był dla nich niebezpieczny. Jeżeli „składali wizytę” to władzom cywilnym towarzy­szył sil­ny od­dział wojska lub policji. Wieś była o tym zawsze uprzedzana i spora gru­pa ludzi, któ­rzy nie powinni spotkać się z Niem­cami, zdążała przed ich przy­byciem znik­nąć w po­blis­kich lasach.

Zaraz po przybyciu nawiązałem kontakt z miejscowym oddziałem AK. Przyjęli mnie bardzo serdecznie. Byli uprzedzeni o moim przybyciu na ich teren. Do dziś sta­nowi dla mnie tajemnicę, w jaki sposób, podczas okupacji, gdy nieliczne telefony i te­legraf były pod ścisłą kontrolą niemiecką, tajne informacje AK były przekazywane szybko, dok­ładnie i bezpiecznie. Więk­szość żołnierzy miejscowej jednostki AK była rozlo­kowana po wsiach (zima była bardzo ostra).

Sprawnie działająca sieć alar­mo­wa­ mogła ich szybko ściągnąć do miejsca spotkania ze stosunkowo nie­licznymi oddzia­łami zimu­jący­mi w lasach, w dobrze ukrytych ziemiankach. Dosta­łem przy­dział do grupy zimu­jącej w Wielgomłynach.

Miałem też spo­t­kania z „zimującymi” żołnierzami, którym starałem się przekazać doś­­wiadczenia i obser­wacje z walk w Warszawie oraz uczyłem ich, pos­łu­gując się szkicami, zasad strzelania ze zrzu­to­wych angielskich gra­nat­ników przeciwpancernych Piat oraz ich obsługi.

Maciej Bernhardt z Matką, Stefanią. Fotografia z 1933 roku.

Uregulowany, spokojny tryb życia, dobre, choć bardzo proste odży­wianie, codzien­ne dłu­gie spa­cery i rąbanie drewna sprawiały, że szybko wracałem do pełnej sprawności fizy­cz­nej. Czułem się fizycznie coraz le­piej. Ranna ręka wygoiła się niemal zupełnie i mogłem się nią posłu­giwać prawie tak, jak przed zranieniem. Psychicznie czułem się jednak kiepsko. Wciąż jesz­cze nie mo­g­łem przestać myśleć o najbliższych, którzy zginęli w powstaniu.

REKLAMA

Zdawałem sobie także sprawę z tego, że wojna się kończy i że, choć Niemcy ją prze­grają, to jednak zakończenie będzie zupełnie od­mien­ne od oczekiwanego. O bol­sze­wikach wiedziałem dostatecznie dużo od Ro­dziców, którzy przeżyli rewo­lucję w Mos­­kwie, aby wie­dzieć, czego można się po nich spodziewać. Wiedziałem też od na­ocz­nych świadków, co się dzi­a­ło na terenach zajętych przez nich w 1939 roku. Pozna­łem też pomoc, jakiej nam udzielili podczas powstania.

Moich naj­bliższych zabiły niemiec­kie bomby, ale było to w 26. dniu powstania. W tym czasie Rosjanie mieli znaczną przewagę w powietrzu. Lotniska sowieckie znaj­do­­wały się w odległości kilku­dziesięciu kilometrów od Warszawy, a War­sza­wa była w za­sięgu ich artylerii przeciw­lotniczej.

Niemieckie sztu­kasy latały jednak przez nikogo nie niepokojone i zrzucały bom­by jak na poligonie, niszcząc systematycznie jeden po drugim punkty naszego opo­ru. Rosjanie nie próbowali też zniszczyć nie­mieckich lotnisk polowych, rozlokowanych dokoła Warszawy, z których startowały sztukasy...

Martwiłem się też o Ojca. Wiedziałem, że stan jego zdrowia jest zły, że jesteś­my bezdomni, bez pieniędzy, bez niczego...

Porucznik Andrzej

Święta Bożego Narodzenia 1944 roku to najsmutniejsze Święta w mo­im życiu. Byliśmy zaproszeni na wigilię do domu organisty, pana Karcza. Był to bardzo sympa­tyczny dom, ludzie życzliwi, uczynni, starali się po­móc nam nie tylko pod względem materialnym, ale także podtrzymać na duchu. Ojciec nie chciał jednak iść tam na wigilię. Namawiali go długo, po kolei niemal wszyscy przedstawiciele tej licznej rodziny. Muszę przy­znać, że robili to bardzo taktownie. W końcu Ojciec ustąpił. Przy­kro było odmawiać tym życzliwym ludziom, choć wo­leliśmy wszyscy zostać w tym dniu w domu sami.

Wiem, że byliśmy tam na wigilii, ale zupełnie nie pamiętam jej przebiegu. Jak przez mgłę widzę też okres Świąt i Nowego Roku oraz pier­wszych dni stycznia. Jedyne wspo­mnie­nie, to bardzo silne mrozy, ponad 20 stopni, trzymające przez wiele dni.

Któregoś dnia, wcześnie rano, przyszedł do Wielgomłyn duży oddział party­zancki por. An­drzeja, legendarnego dowódcy na tym terenie. Przywę­drował mar­szem ubezpie­czonym, ale widać było, że czuje się w tej okoli­cy bardzo pewnie. Fakt, że Niemców nie było tu już chyba od kilku tygo­dni.

Por. Andrzej zarządził odprawę miejscowych dowódców od szczebla (o ile­ pamię­tam) dowódcy drużyny. Największa sala w miej­scowej szkole z tru­dem mieściła wszyst­kich przy­byłych. Zostałem za­pro­szony na tę od­prawę. Dowódca oraz drugi oficer, również w stopniu porucznika, przed­stawili nam sytuację na froncie rosyjskim, a także w skrócie na froncie zachodnim i włoskim. Podali bardzo wiele przykładów wrogiego sto­sun­ku Armii Czer­wonej i ber­­­lingowców do oddzia­łów AK. Uprzedzili o zas­­k­a­kująco szeroko roz­winiętej siatce agen­tów Moskwy. Większość z obec­nych słuchała tych informacji z nie­dowierzaniem. Niby wszyscy mieliśmy wyrobione zdanie o bol­sze­wikach i wie­dzieliśmy, co działo się na na­szych ziemiach wschodnich, a jednak nie mieściło się w naszych głowach, że nas może spotkać taki sam los.

REKLAMA

Wnioski z odprawy nie były wesołe. Z nowym okupantem nie możemy wal­­czyć, bo wal­ka taka nie ma szans powodzenia, a ponadto byłoby to działanie na korzyść Niemiec – nie do przyjęcia dla nikogo z nas. Pomoc państw zachodnich i na­szej armii z frontów zachodniego i włoskiego jest nierealna ze względu na odległość oraz obecność oddziałów sowieckich na ziemiach polskich.

„Musicie – usłyszeliśmy – liczyć się z możliwością rozpusz­czenia oddzia­łów AK do domów. Na razie mamy rozkaz unikania wszelkich starć z Armią Czerwoną i utrzy­­mania sprawnej łączności na wszelkich szcze­blach dowodze­nia”.

Po odprawie por. Andrzej zatrzymał kilku obecnych, w tym – ku moje­mu zas­ko­czeniu – także i mnie. Wypytywał o przebieg powstania na Żoli­borzu oraz o prze­marsz i powrót do Puszczy Kampinoskiej. Szczególnie interesowało go za­cho­wanie się od­dzia­łów węgierskich, obecnych w jej okolicy, przebieg zrzutów alianckich w Pusz­czy i w mie­ście, nastroje żoł­nierzy po kapitulacji itd. Za­da­wał mnóstwo drobiazgowych pytań. Wreszcie podzię­kował. Odmel­dowałem się i wróciłem do domu do Ojca.

Siadaliśmy właśnie do obiadu, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Otworzyła Marynia i usły­­sze­liśmy, że ktoś pyta o pana doktora. Ojciec wyszedł, myśląc, że to pa­cjent po poradę i po chwili wszedł do pokoju z... por. Andrzejem. Niespo­dziewany gość przeprosił uprzejmie za „najście”. Stwierdził, że chce zapo­znać się z nastrojami wśród lud­ności, w tym i wśród ewa­ku­owanych warszawiaków.

Marynia bez pytania postawiła przed nim talerz pełen kartoflanej zupy. Podziękował i zos­tał na naszym skromnym obiedzie. Rozmowa dotyczyła oczy­wiście sytuacji wo­jen­nej i politycznej. Wynikające z niej wnioski nie były wesołe.

W pewnej chwili porucznik spojrzał na zegarek, przeprosił nas na chwilę, podniósł z krze­­­sła swą futrzaną czapkę i wyjął z niej minia­turowy aparat radiowy na słu­chawki. „Prze­pra­szam, teraz BBC na­daje wia­domości, a między nimi szyf­rowane komunikaty dla oddzia­łów AK”. Słu­chał dłuższą chwilę z uwagą. Wreszcie odłożył aparat i widząc moje nim zain­tere­sowanie, położył go na stole. „Niech pan się mu przypatrzy. To jest naj­nowsze osiąg­nię­cie tech­niki. Aparat ma lampy nowego typu, metalowe, bardzo małe, pobierające niedużo prądu z baterii (tran­zystorów jeszcze nie znano), zminiaturyzowany w taki sposób, że mieści się pod zimową czapką. Mogę słuchać zarówno stacji alian­ckich, jak i nie­mieckich oraz ro­syjskich, i to podczas marszu lub jazdy wozem. Fan­tas­tyczne osiąg­nięcie. Szkoda tylko, że nie mieliśmy czegoś podobnego wcze­śniej. Niech pan spróbuje jaki znakomity odbiór”. Spró­bowałem. Rze­czywiście, odbiór był bez zarzutu.

Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!

Maciej Bernhardt
„Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego t.2”
cena:
Wydawca:
Histmag.org
Okładka:
miękka
Liczba stron:
240
Format:
140x195 mm
ISBN:
978-83-930226-9-4

Zredagował: Kamil Janicki

Korektę przeprowadziła: Anna Smutkiewicz

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Maciej Bernhardt
Profesor dr inż., emerytowany wykładowca Politechniki Warszawskiej i pracownik naukowy Instytutu Transportu Samochodowego. Ur. w 1923 roku, uczestnik powstania warszawskiego w 1944 (podchorąży "Zdzich" 237 plut. II komp. Batalionu "Żubr", Obwodu Żoliborz). Autor wydanej przez nasz portal w formie książkowej wspomnień: „Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego”

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone