„Po powstaniu” - wspomnienia Macieja Bernhardta (X)

opublikowano: 2008-11-06 19:51
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Przedstawiamy ostatni odcinek wspomnień Profesora Macieja Bernhardta z pierwszych miesięcy po upadku powstania warszawskiego.
REKLAMA

Nie byłem zmęczony, ani śpiący. Emocje ostatnich zdarzeń skutecznie odsuwały senność. Musiałem jednak zdrzemnąć się (choć nie wiem jak to możliwe, bo pieniek nie był najwygodniejszym siedziskiem).

Obudziły mnie kroki na drodze, wyraźnie skrzypiał śnieg. Dochodziła do mnie stara babina niosąca w płachcie na plecach bańkę z mlekiem.

Usłyszałem stary głos: „Niech będzie pochwalony”. Odpowiedziałem: „Na wieki wieków”. „A toś mnie pan przestraszył. Patrzyłam pod nogi i zobaczyłam pana dopiero na parę kroków. Diabeł jaki czy co pomyślałam, ale jak siedzi koło kapliczki, to chyba nie diabeł.

Co pan tu robi?”. „Czekam aż się rozwidni, zabłądziłem i boję się dalej błądzić po ciemku.” „A dokąd to panu droga?” „Idę do stacji w Ożarowie”. „No to już niedaleko; będzie ze trzy kilometry. Ja idę, i tu wymieniła nazwę miejscowości, której nie pamiętam, to mogę pana kawałek podprowadzić, a dalej to już prosta droga”.

Przyjrzała mi się z bliska. „Młodyś, pewnie od partyzantów. Strasznie ich szukają, gorzej jak za Niemców. Ale z tej strony jest spokojnie, do puszczy daleko. Polami dojdziesz panie spokojnie. Na stacji musisz uważać”.

Autor na fotografii z 1945 roku.

„Na stacji to już się nie mam czego bać. Ale jak do niej dojść bezpiecznie i wytłumaczyć się skąd idę?” „A skąd idziesz?” „Z Pragi, ale nie najkrótszą drogą”. „No to powiesz, że poszedłeś szukać noclegu we wsi.

Na stacji teraz tam tłumy ludzi, czekają godzinami na pociągi, a niektórzy to nawet po parę dni. Wielu idzie do pobliskich wiosek kupić jedzenie, lub przenocować”. „Dziękuję za radę, bo nie bardzo wiedziałem co robić”. „A nie ma za co”.

„No ja tu skręcam w prawo, a pan niech idzie dalej prosto i za takim małym stawkiem trzeba skręcić w drogę między polami. Za zagajnikiem będzie już widać pierwsze domki Ożarowa. Za mniej jak za godzinę będzie pan na stacji. No to zostań z Bogiem”. „Bóg zapłać za dobre rady, do widzenia”.

Kolejarz po raz drugi

Świtało już, gdy dochodziłem do pierwszych zabudowań Ożarowa. Pomiędzy domami kręcili się ludzie i moja obecność nie wzbudziła szczególnego zainteresowania. Na stacji kolejowej był zbity tłum ludzi. Nie sposób było dopchać się do okienka informacji, ani do żadnego kolejarza. Od przygodnych informatorów uzyskiwałem dokładnie sprzeczne informacje, zgodne jedynie co do tego, że nic nie wiadomo kiedy będzie pociąg i dokąd będzie jechać. Bilety właściwie nie były potrzebne, bo do pociągu wpuszczali tylko wojskowych i tych co mieli urzędowe rozkazy wyjazdu.

REKLAMA

Rozkazu wyjazdu nie miałem (nie wiedziałem wtedy, że taki dokument w ogóle istnieje), ale miałem oficjalne skierowanie do Gdańska, w którym było napisane wyraźnie, że służy jednocześnie jako bilet na przejazd. Nie było sensu przepychać się do okienek na stacji. Poszedłem do dyżurnego ruchu. Więcej było takich mądrych i przed wejściem do dyżurki stało dwóch kolejarzy z biało-czerwonymi opaskami i pepeszami na ramieniu, zagradzając wejście. Wyciągnąłem swe skierowanie z widoczną z daleka wielką pieczęcią i zatrzymany przez strażników stwierdziłem, że ja nie przychodzę prosić o informacje, ani prosić o wpuszczenie do pociągu (którego na razie nie ma i nikt nie wie kiedy będzie). Ja mam rozkaz dojechać do Gdańska i dyżurny musi mi to umożliwić.

Papier z pieczęcią robił wtedy wrażenie na osobach urzędowych. Zostałem wpuszczony przed oblicze dyżurnego ruchu. Był to polski kolejarz, ale miał dwóch „pomocników” Rosjan. Wyjaśniłem mu sprawę, jakiś cywil tłumaczył moje przemówienie na rosyjski. Jeden z Rosjan wziął ode mnie skierowanie, poprosił cywila o przetłumaczenie. „Nu da, jemu nada jechać”.

Dyżurny nie umiał powiedzieć kiedy będzie pociąg do Gdańska. „Nie wiadomo czy dziś będzie pociąg bezpośredni. Trzeba jechać w tamtym kierunku i łapać następne okazje. Pierwszeństwo mają transporty wojskowe. Czasami biorą pasażerów jadących służbowo, ale to zależy od komendanta transportu. Na ogół odmawiają. Na razie nic nie wiadomo o pociągach dla ludzi. Zapowiedziany jest na razie jeden transport wojskowy”. Kontroler szczegółów nie znał, a gdyby znał to i tak by nie powiedział, bo była to tajemnica. Zapytałem go czy można tu dostać coś do jedzenia. Zawiadowca wziął słuchawkę telefonu, zakręcił korbką: „przyślę tam do was jednego głodnego, nakarmcie go; jedzie służbowo”. Wskazał mi pobliską nastawnię. „Tam obok mają kuchnię wojskową obsługującą kolejarzy. Coś się tam dla pana znajdzie”.

REKLAMA

Podziękowałem i poszedłem wzdłuż torów do nastawni. Siedziało tam dwóch polskich kolejarzy w starszym wieku i trzech młodych ludzi z opaskami na rękawie. Jeden miał pepeszę, pozostali - karabiny. Wylegitymowali mnie. „Siadajcie towarzyszu - po raz pierwszy w życiu zwrócono się do mnie w ten sposób - zaraz damy wam coś do jedzenia”.

Za chwilę przyniósł blaszany talerz pełen dymiącej, gorącej żołnierskiej grochówki oraz pół bochenka chleba. „Proszę jedzcie. Jedziecie przejmować i zabezpieczać poniemieckie maszyny (tak miałem zapisane w skierowaniu) i warsztaty. To urzędowa misja, musicie być w dobrej formie. Proszę, nie krępujcie się. Może być dolewka. Przyniosę wam jeszcze wojskowych sucharów na drogę, na pewno się przydadzą”. Zjadłem z apetytem, nie krępowałem się, poprosiłem o dolewkę i schowałem do swej torby kilka wojskowych sucharów. W nastawni było ciepło, mały piecyk był rozgrzany do czerwoności. Węgla nie brakowało. Oparłem głowę o ścianę i natychmiast usnąłem. Poprzedniej nocy praktycznie w ogóle nie spałem.

Obudził mnie ruch w nastawni. Okazało się, że niemal jednocześnie nadjechały trzy pociągi, Z tego (podobno) dwa niezapowiedziane. Kolejarze klęli potężnie na bałagan w ruchu pociągów wojskowych, których kierownicy nic sobie nie robili z polskich kolegów i prowadzili je według własnego, na ogół pijanego, rozeznania. To cud, że nie doszło jeszcze do poważniejszej katastrofy. Podobno dwa dni wcześniej dwa jadące niedaleko stąd, po tym samym torze naprzeciw siebie, pociągi wojskowe zatrzymały się w odległości zaledwie 50 metrów. Jeden z nich wiózł duży transport amunicji dla frontu.

Niestety żaden z przybyłych pociągów nie jechał w kierunku Gdańska. W ogólnym, nieopisanym zamęcie nastąpiła niespodziewanie chwila spokoju. Nie dzwonił żaden z telefonów kolejowych, ani wojskowych i nikt nie dobijał się do drzwi nastawni. Jeden z jej pracowników, starszy wiekiem kolejarz, przysiadł się do mnie. „Muszę chwilę odsapnąć, bo zwariuję w tym bałaganie”. Nalał sobie kubek herbaty, wyciągnął zza pazuchy mała butelkę z wódką i spojrzał na mnie pytająco. Kiwnąłem głową - dostałem swoją porcję „wzmocnionej” herbaty, ale w kubku blaszanym, innego nie było.

REKLAMA

„Jeżeli panu się spieszy, to mogę pana umieścić na lokomotywie pociągu towarowego idącego do Katowic przez Koluszki. Prowadzi go mój kuzyn. Przesiądzie się pan po drodze, może w Koluszkach, może na innej stacji. On panu doradzi. Musi pan jak najprędzej stąd się wydostać, bo tu jest najgorzej. Węzeł warszawski jest rozbity i przerwany. Przecież oba mosty kolejowe w Warszawie są zniszczone. To jest ślepa, końcowa stacja, a amatorów jazdy bez liku. Dalej na pewno będzie łatwiej”.

Chyba rzeczywiście nie mam innego wyjścia, tu mogę czekać nawet kilka dni. Zresztą im dalej od Warszawy i Boernerowa, tym lepiej - myślałem. „Zgadzam się proszę pana, ale jak mam panu i pana kuzynowi wywdzięczyć się za przysługę?”

„Coś pan! Jedziesz pan służbowo, to mój obowiązek panu pomóc. Przecież widzę, żeś pan nie szabrownik i wojenny handlarz. Może się jeszcze kiedy spotkamy, to mi pan postawisz kielicha i będziemy kwita! Na razie siedź pan cicho i nabieraj sił, bo licho nie śpi, a lokomotywa lub tender to nie wagon sypialny”.

Skorzystałem z dobrej rady, dostałem z kuchni polowej pełną menażkę czegoś co było zbyt gęste jak na krupnik, ale zbyt rzadkie jak na kaszę. Dało się wszakże zjeść. Usiadłem najedzony w kącie i drzemałem. Poderwał mnie „mój” kolejarz. „Towarowy do Katowic będzie niedługo odjeżdżać. Podprowadzę pana do mego kuzyna”.

Szliśmy dość długo. „Mój” pociąg stał na bocznicy, był bardzo długi. Po dobrze nagrzanej nastawni wydawało mi się, że na dworze jest bardzo silny mróz. Z rozmowy przechodzących obok kolejarzy wynikało, że tylko kilka stopni. Maszynista wyszedł z parowozu, przywitał się z kuzynem, przez chwilę uważnie mi się przyglądał. „Może pan jechać” i podał mi rękę.

REKLAMA

„A teraz na lokomotywę i przejść na tender. Tam w kącie jest takie miejsce, gdzie nie bardzo wieje podczas jazdy. Niech pan tam się schowa. Mój pomocnik wszystko wie i nie będzie o nic pytać. Potem pogadamy”. Pożegnałem się z kolejarzem z nastawni i wdrapałem się do lokomotywy, pomocnik ścisnął mi rękę tak, że mało nie pogruchotał kości; chłop mógł być zapaśnikiem ciężkiej wagi.

Po chwili maszynista wrócił, odchylił składane siedzenie, usiadł i zapalił fajkę: „No to teraz sobie poczekamy. Pan pewnie uważa, że maszynista to nic tylko jeździ. A ja panu powiem, że najwięcej to się czeka. Nawet w normalnych czasach, a już podczas wojny to nic tylko czekanie”.

Wbrew jego przewidywaniom po niezbyt długim czasie semafor wskazał wolną drogę i powoli ruszyliśmy z miejsca. Kamień spadł mi z serca. Wprawdzie teoretycznie nie zostawiłem za sobą żadnych śladów, że byłem zamieszany - zresztą przypadkowo, ale co to kogo obchodzi - w boernerowską historię, wolałem jednak być jak najdalej od tego fatalnego dla mnie miejsca. Przypomniało mi się jednak, że w próbach nawiązania rozmowy z moimi współlokatorami w piwnicy, chyba wspomniałem coś mimochodem o tym, że miałem jechać do Gdańska. Nie byłem tego pewien, bo zbyt dużo było ostatnio wydarzeń i wrażeń. Nie pamiętałem czy mówiłem coś na ten temat, czy też tylko miałem taki zamiar.

W tym momencie wpadł mi do głowy pomysł, aby zamiast do Gdańska pojechać do Katowic do pana Krupińskiego. Nie miałem wprawdzie odpowiedniego skierowania, ale przecież zawsze mogę się na niego powołać. W punkcie werbującym ludzi do wyjazdu na Ziemie Odzyskane było tylu ludzi, tak prymitywny sposób rejestracji i wypisywania skierowań, że chyba nikt nigdy nie byłby w stanie sprawdzić, kto ze skierowanych nie dojechał i dlaczego.

Zresztą nie miałem przecież możliwości dojazdu i pojechałem tam, gdzie to było możliwe i gdzie także potrzeba było ludzi do pracy. Zdecydowałem się, jadę do Katowic!

REKLAMA

Pociąg jechał początkowo bardzo wolno. Tory były miejscami uszkodzone przez wycofujących się Niemców i naprawiono je tylko prowizorycznie. Nawet przy bardzo niewielkiej prędkości lokomotywa kiwała się solidnie na boki i trzeba było dobrze się trzymać, aby nie upaść. Wreszcie wyjechaliśmy na prosty odcinek i maszynista nieco przyspieszył i wyraźnie odetchnął. Wyciągnął fajkę, zapalił i poczęstował tytoniem swego pomocnika. Kiwnął na mnie: „chce pan fajkowego tytoniu? Dobry amerykański. Dostałem wczoraj od ruskich; wiozłem jakiś ważniaków i dostałem w prezencie całą paczkę”. „Dziękuję nie palę fajki”. „Eh, to nie wie pan co dobre!”

Podszedłem do niego bliżej, wyraźnie miał ochotę sobie pogadać. „To co, pierwszy raz jest pan na lokomotywie?” Podróż do Katowic trwała ponad dobę. Jechaliśmy w sumie pewnie nie więcej jak 9, może 10 godzin. Reszta to były postoje pod zamkniętym semaforem i wyczekiwanie na bocznicach małych stacyjek na przejazd transportów wojskowych. Nie nudziłem się jednak. Maszynista był bardzo interesującym człowiekiem i gadaliśmy niemal cały czas, nie tylko o naszej lokomotywie. Rozstaliśmy się około godziny drugiej po południu, w wielkiej przyjaźni, na jednej z licznych bocznic towarowych w Katowicach. Niestety nie zapamiętałem jego nazwiska.

Maciej Bernhardt

Warszawa, sierpień 2005 r.

Maciej Bernhardt (zdjęcie aktualne; fot. z prywatnych zbiorów autora) - Emerytowany profesor Politechniki Warszawskiej i Instytutu Transportu Samochodowego. Ur. w 1923 roku, uczestnik powstania warszawskiego w 1944 (podchorąży "Zdzich" 237 plut. II komp. Batalionu "Żubr", Obwodu Żoliborz).

P.S.

Na jesieni 1946 roku pojechałem do Wielgomłyn, aby odwiedzić ludzi, którym tak wiele zawdzięczam. Jechałem z Radomska na skrzyni samochodu ciężarowego. Po drodze dosiadł się starszy mężczyzna, który poznał mnie i po chwili niezobowiązującej rozmowy powiedział, abym przy pierwszej okazji wysiadł i wracał. „Tu wszyscy wiedzą, że pan był w AK. Miejscowe UB urządza tu ciągłe polowania na AK-owców; niech pan stąd znika i prędko nie pokazuje się”. Miałem już własne doświadczenia z tą instytucją, więc skorzystałem z dobrej rady.

Kolejny raz pojechałem do Wielgomłyn samochodem w roku 1960 lub 1961. Nie spotkałem nikogo ze znajomych, nikt także mnie nie rozpoznał. Później moje, dość zawiłe, losy nie doprowadziły mnie już nigdy więcej do Wielgomłyn.

Dziś, od wielu lat na emeryturze, jestem za stary i zbyt mało ruchliwy, na odwiedzenie Wielgomłyn. Ale zachowałem o tej miejscowości, a przede wszystkim, jej mieszkańcach, najlepsze wspomnienia.

Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!

Maciej Bernhardt
„Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego t.2”
cena:
Wydawca:
Histmag.org
Okładka:
miękka
Liczba stron:
240
Format:
140x195 mm
ISBN:
978-83-930226-9-4
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Maciej Bernhardt
Profesor dr inż., emerytowany wykładowca Politechniki Warszawskiej i pracownik naukowy Instytutu Transportu Samochodowego. Ur. w 1923 roku, uczestnik powstania warszawskiego w 1944 (podchorąży "Zdzich" 237 plut. II komp. Batalionu "Żubr", Obwodu Żoliborz). Autor wydanej przez nasz portal w formie książkowej wspomnień: „Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego”

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone