Początek II wojny światowej we wspomnieniach Stanisława Aronsona

opublikowano: 2019-07-02 17:40
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Stanisław Aronson wspomina rok 1939 w rozmowie z Emilem Maratem i Michałem Wójcikiem.
REKLAMA

„Sopot tegoroczny to jedna wielka mykwa. Ryby odurzone zapachem Żydów, oszalałe z przerażenia, obłąkane z rozpaczy, uciekają z zatoki na pełne morze”. Wie pan, kto to napisał?

Nie. Ale w Sopocie podobno rzeczywiście było dużo Żydów. Przyjezdnych. Nie wiem, bo z tego okresu niewiele pamiętam. My ostatnie wakacje spędziliśmy obok Sopotu, w Orłowie.

To pisał Kornel Makuszyński.

W lipcu 1939 przyjechaliśmy nad morze, jak co roku, i zamieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu. To była taka uliczka, która schodziła do morza, z niej można było wyjść prosto na małe molo. W Sopocie molo było o wiele większe. Ale nie wiem, czy tam pojechaliśmy. Obok była granica. A Makuszyńskiego bardzo lubiłem.

Kornel Makuszyński na karykaturze Kazimierza Sichulskiego z 1911 roku

Panna z mokrą głową, Awantura o Basię, Szaleństwa panny Ewy czy cykl o Koziołku Matołku. Znał to pan?

Na pewno. Wszystkie dzieci to znały. Na zdjęciu z tych ostatnich wakacji mam taką bluzkę w paski, taką samą nosił Koziołek Matołek. A Makuszyńskiego w 1939 roku poznałem osobiście.

W Zakopanem.

On tam mieszkał.

I przyjmował swoich czytelników. To było zimą. I jak każdej zimy całą rodziną pojechaliśmy na narty. Bardzo to lubiłem, zresztą tu, w Izraelu, też jeździłem. Wtedy w Zakopanem zjeżdżaliśmy z Kasprowego Wierchu. Potem na Krupówkach szliśmy do restauracji. Zdaje mi się, że tam już były sklepy tylko dla Polaków. Górale nie kryli się z antysemityzmem.

Wielu Polaków się z tym nie kryło. Makuszyński też nie.

Ale pewnego dnia mama kupiła mi książkę, to chyba był Szatan z siódmej klasy, i wysłała mnie do Makuszyńskiego do domu. Po autograf. I on mnie przyjął, dumnego czternastolatka. Może Żydów nie lubił, ale widocznie antysemitą nie był. A może antysemitą był, tylko poza sezonem. Autograf dał. Pewnie się nie domyślił, że jestem Żydem.

Pamięta pan 1 września 1939 roku?

Rano obudziła mnie muzyka marszowa. W piżamie wyszedłem ze swojego pokoju na korytarz. Dźwięki dochodziły z dołu, przechyliłem się przez balustradę i okazało się, że cała rodzina już tam była. Wszyscy stali w hallu wokół radia i słuchali komunikatów. I wtedy się dowiedziałem, że zaczęła się wojna.

Warszawa 1939

To miał być ważny dzień dla Polskich Linii Lotniczych. Pierwszego września LOT zaplanował inaugurację bezpośredniego połączenia z Kownem. Wylot o godzinie 11.30, lądowanie półtorej godziny później. Zanosiło się na przełomowe wydarzenie. Stosunki Rzeczypospolitej z Litwą były do tej pory fatalne. Połączenie miało to zmienić. Ale nic z tego nie wyszło, bo pierwsze bomby spadły akurat na Okęcie.

REKLAMA

Od razu pojawił się tam dziennikarz radiowy Józef Małgorzewski. Chciał zrobić reportaż, jednak żołnierze z obrony przeciwlotniczej i pracownicy byli tak zszokowani siłą ognia nieprzyjaciela, że nie mogli sklecić nawet paru zdań. „Przeżyliśmy piekło” – powtarzali na okrągło.

Demonstracja pod ambasadą Wielkiej Brytanii w Warszawie, 3 września 1939 r.

Reporter napracował się dopiero 3 września. Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Niemcom i dziennikarz relacjonował wypadki spod ambasady brytyjskiej na Nowym Świecie. Zebrał się tam wielotysięczny tłum. Ludzie śpiewali hymn i wołali: „Niech żyje Anglia!”. W pewnym momencie odkrytą limuzyną przyjechał minister Józef Beck, a za nim szef brytyjskiej misji wojskowej. Radość tłumu była tym większa, że generał Adrian Carton de Wiart był w kilcie, z czarną przepaską na oku. Wyglądał jak pirat. Panowie, już razem, pojawili się na balkonie ambasady. Wywołało to prawdziwy entuzjazm, ludzie płakali ze szczęścia i rzucali się sobie na szyję. W pewnym momencie dziesiątki rąk uniosło dziennikarza w kierunku balkonu. Małgorzewski krzyknął:

– Panie ministrze, parę słów do mikrofonu!

Józef Beck przemawia w Sejmie, 5 maja 1939

Beck podniósł rękę i powiedział trzy słynne zdania:

– Mogę tylko jedno powiedzieć. Jesteśmy w dobrym towarzystwie. Niech żyje nasz sojusznik, Wielka Brytania.

Ale Hitler nie przejął się ani słowami generała, ani nawet premierem Wielkiej Brytanii. Następnego dnia w Warszawie zaczęli ginąć cywile.

Piątego września zapadła decyzja o ewakuacji polskiego rządu. Premier Felicjan Sławoj-Składkowski zapewnił jednak, że rząd opuszcza miasto „z niezłomnym postanowieniem powrotu po wygranej wojnie”.

Aby ją wygrać, pułkownik Roman Umiastowski nakazał wyjście z miasta wszystkich niepowołanych pod broń mężczyzn w wieku od piętnastu do pięćdziesięciu pięciu lat. Wywołało to powszechne przygnębienie i zakończyło się katastrofą. Gdy tydzień później niemieccy lotnicy fotografowali wschodnie rubieże miasta, na drogach i w rowach leżało sześć tysięcy porzuconych pojazdów, od najcięższych samochodów po zdezelowane wozy i furmanki.

REKLAMA

W atmosferze paniki władzę w Warszawie przejął prezydent Stefan Starzyński. Tymczasem dookoła miasta zatrzaskiwały się już niemieckie kleszcze.

Ósmego września na plac Narutowicza wjechały trzy pierwsze czołgi wroga. To wystarczyło, aby niemiecka propaganda w Berlinie podała informację, że Warszawa padła. Jeszcze zanim ta informacja wybrzmiała (a z gratulacjami ruszył już minister spraw zagranicznych Włoch, hrabia Galeazzo Ciano), ten pierwszy zagon przestał istnieć. Został zniszczony, nim kierowcy zorientowali się, gdzie są. Warszawa stanęła do obrony.

Adolf Hitler zdecydował, by rzucić do boju gigantyczne siły. Tylu samolotów nie użyto wcześniej w żadnej wojnie.

Piekło nad stolicą zaczynało się codziennie o godzinie dziewiątej rano. Nad miasto nadlatywały pierwsze eskadry bombowców. Gdy z domów wybiegali ludzie, by gasić pożary – pojawiały się myśliwce. Zaczynał się ostrzał z broni pokładowej. Potem około jedenastej trzydzieści znowu bombowce, a potem jeszcze o szesnastej i dwie godziny później. Ataki trwały po kilkadziesiąt minut. Najczęściej atakowały klucze do dziewięciu samolotów, po 22 września jednorazowo po dziewięćdziesiąt maszyn. Na niebie zapanował prawdziwy tłok. Tuż po dziewiętnastej trzydzieści, gdy niemieccy piloci chcieli odsapnąć, do pracy brała się artyleria. Leciały bomby burzące na przemian z zapalającymi. Bomby podmuchowe niszczyły budynki, jakby to były domki z kart. Następnego dnia wszystko zaczynało się od początku.

Dwudziesty piąty września przeszedł do historii jako „lany” albo „krwawy” poniedziałek. Miasto obracało w perzynę czterysta samolotów. To była furia!

Julian Michalik, autor wstrząsającego raportu z oblężenia, wydanego w 1941 roku w Tel Awiwie, napisał, że niemieccy piloci (w sumie zestrzelono nad Warszawą ponad sto maszyn wroga) zachowywali się dziwnie: „Każdy z zestrzelonych lotników miał przeguby rąk w łokciu wielokrotnie pokłute strzykawką, której lekarz niemiecki, niewątpliwie na rozkaz z góry, użył w tym wypadku dla narkotyzowania pilota”.

Płonący Zamek Królewski w Warszawie, 17 września 1939 (domena publiczna)

„Atakowaliśmy z dziesięciu metrów, a jak ci idioci zaczynali uciekać, to ciągle miałem ładny cel” – opowiadał wzięty do niewoli rok później przez Francuzów niemiecki porucznik Luftwaffe, uczestnik kampanii wrześniowej. „Pierwszego dnia wydawało mi się to straszne. No ale powiedziałem sobie: chrzanię, rozkaz to rozkaz. Drugiego i trzeciego dnia mówiłem sobie: mam to wszystko w dupie, a czwartego dnia miałem już frajdę”.

REKLAMA

We wrześniu zginęło w Warszawie około dziesięciu tysięcy cywilów, trzydzieści pięć tysięcy zostało rannych. Pierwszy pocisk na Śródmieście spadł 8 września, raniąc dwóch posterunkowych: „cała seria pocisków rozerwała się na placu Teatralnym, a dwa z nich wybuchły w pałacu Blanka i w drzwiach wejściowych do ratusza” – zanotował Janusz Regulski, urzędnik prezydenta miasta.

Ten tekst jest fragmentem książki Emila Marata, Michała Wójcika i Stanisława Aronsona „Wojna nadejdzie jutro. Żołnierz legendarnego Kedywu AK ostrzega”:

Michał Wójcik, Emil Marat, Stanisław Aronson
„Wojna nadejdzie jutro. Żołnierz legendarnego Kedywu AK ostrzega”
cena:
54,90 zł
Okładka:
twarda
Liczba stron:
288
Data i miejsce wydania:
1 (2019)
Premiera:
29 lipca 2019
Format:
155x235mm
ISBN:
978-83-240-7052-7

Dwa dni później już nikt nie liczył strat. Gdy zaczął płonąć Teatr Letni w ogrodzie Saskim, odpowiedzialny za ratowanie dóbr kultury Jan Gebethner składał akurat meldunek prezydentowi Starzyńskiemu. Kłęby czarnego dymu obserwowali z balkonu ratusza. „Nie mogłem się pozbyć tej budy, która tak szpeciła ogród, dopiero Niemcy zrobili to za mnie” – powiedział Starzyński w bezsilnym gniewie.

Wacław Lipiński, który objął funkcję szefa propagandy w Dowództwie Obrony Warszawy, zanotował 13 września: „Na Świętokrzyskiej piekło, (…) dwupiętrowa oficyna żydowskiej kamienicy leżała w szarym gruzie, nieomal od wysokości I piętra. W rogu podwórka ocalały dwa konie, które siedząc na zadach, przywalone gruzem i wozem żałośnie rżały. Wielkie oczy zwierząt pełne były przerażenia (…). W bramie kilka kobiet, pokrwawionych i czarnych od pyłu i gruzu, krzyczało wniebogłosy (…), w drzwiach sklepu stał żołnierz, tak samo z twarzą szarą, szarą jak cały mundur, i trząsł się. Stał tak bez ruchu, bez słowa”.

REKLAMA

Bomby niszczą zabudowę placu Napoleona, Nowego Światu, Krakowskiego Przedmieścia i placu Teatralnego. Zostają zburzone dworce i szpitale. Siedemnasty września wypada w niedzielę. Od świtu trwa najcięższe z dotychczasowych bombardowań artyleryjskich, w ciągu kilkunastu godzin na miasto spadło około pięciu tysięcy pocisków. Płonący Zamek Królewski obserwuje z podwarszawskich Glinek sam Adolf Hitler, który na jeden dzień opuszcza kwaterę w Sopocie, by przyjrzeć się oblężeniu stolicy. Pożar niszczy katedrę Świętego Jana, gmach Sejmu, Filharmonię. „Warszawiacy przestają się uśmiechać i dowcipkować, jednak nigdzie nie widać rozpaczy, ani załamania się, wręcz przeciwnie – skala poświęcenia, ofiary i obowiązku wzmaga się i podnosi na wyżyny dotąd niespotykane. Zginiemy, ale wszyscy razem i w gruzach Warszawy, oto nowe hasło, zrobimy polski Al-kazar” – notuje chyba zbyt górnolotnie Michalik.

Stanisław Aronson

Tego dnia o godzinie czwartej rano do Warszawy dotarła wiadomość o przekroczeniu granicy przez wojska sowieckie. Zaczyna się czwarty rozbiór Polski.

Jak na wycieczce

Ostatni obraz z Łodzi, jaki mam w pamięci, to tłumy. Tłumy wiwatujących mieszkańców. Starzy, młodzi, Żydzi w chałatach, robotnicy, rzeka ludzi na Piotrkowskiej. Wielka manifestacja patriotyczna. Dziękczynna, bo Anglia i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę. Była radość i okrzyki. Ludzie się cieszyli, bo to miała być szybka wojna. To chyba było 3 września. Byłem na tej manifestacji. Pamiętam ją, to zadziwiające, że tak mi zapadła w pamięć.

I te nadzieje pękły jak bańka mydlana. Łódź bardzo szybko zrobiła się niebezpieczna dla Polaków. Czwartego września zaczęła się bitwa o miasto i region.

Zabraliśmy tylko jakieś niezbędne rzeczy i w drogę. To przypominało typową samochodową wycieczkę, wyjazd na niedzielny piknik. Rodzice musieli chyba działać metodycznie i spokojnie, bo ten spokój nam, dzieciom, się udzielił i dziś pamiętam ewakuację jak rajd. Jakby zaczynała się świetna przygoda. Już po dwóch godzinach byliśmy w Warszawie.

REKLAMA

A potem był ten nieszczęsny apel pułkownika Umiastowskiego.

Ruszyliśmy na wschód. W dwa samochody. Nasza czwórka w tatrze, a w drugim aucie siostra ojca Relka z mężem Jakubem Warszawskim, ich córka Alfreda i stryj Rafał z żoną. Dobrze się im jechało, bo to był rover, wielkie, eleganckie auto.

Za miastem zaczął się ruch jak w piątkowe popołudnie. Jechały furmanki, szli ludzie z tobołami, auta się psuły, konie kulały. Ale pamiętam, że to dalej była przygoda. Żadnej paniki. Ojciec był stary rajdowiec, więc uznał, że to kolejne wyzwanie sportowe. Zjechał z głównej drogi.

On miał to do siebie, że zawsze racjonalnie podejmował decyzje, a mama się z tym zgadzała. Myślał precyzyjnie. To mi się chyba potem przydało. Miałem podobnie. Żadnej paniki, cały czas myśleć i analizować. No i pojechaliśmy na wschód bocznymi drogami. Tyle że po kilkuset kilometrach benzyna się skończyła. Panowie uradzili, że doleją do baków denaturat. I wyobraźcie sobie, te auta na spirytusie jechały.

Potem, już w Izraelu, miałem kilka samochodów, ale gdybym do któregoś wlał spirytus, to chybabym silnik spalił. A tatra dojechała, rover też.

Stanisław Aronson wśród odznaczonych przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Warszawa, 2007 rok

Dokąd?

Do Równego. Dojechaliśmy 16 września. Dzień później wkroczyli Sowieci. To był koniec zabawy, bo teraz ani na południe, ani na północ, każda możliwość była już zła. To zastanawianie się za długo trwało, ruszyliśmy w końcu na Litwę. I to już była ciężka wyprawa. Pod sam koniec na piechotę, przez jakieś góry i wądoły, bo auta zostawiliśmy w zaspach śniegu – to już był właściwie początek zimy. No i złapali nas pogranicznicy litewscy i nie wpuścili, kazali iść z powrotem. Może ojciec ich przekupił, bo do aresztu nas nie wsadzili. Pamiętam, że krew mi się lała z ucha od zimna.

Co dalej?

Ojciec zdecydował, że jedziemy do Lwowa. Miasto było w sowieckiej strefie.

Jak?

Znowu samochodami. To cud, że nam ich nie zarekwirowali. Te auta nam się potem bardzo przydały, bo ojciec i wuj Jakub pracowali we Lwowie jako szoferzy czy taksówkarze. Wozili ludzi, towary, zarabiali. Słabo, bo słabo, ale jakoś dawali radę. Matka musiała sprzedać biżuterię. Kupili to zresztą Niemcy i wiecie co? Bardzo dobrze zapłacili.

Ten tekst jest fragmentem książki Emila Marata, Michała Wójcika i Stanisława Aronsona „Wojna nadejdzie jutro. Żołnierz legendarnego Kedywu AK ostrzega”:

Michał Wójcik, Emil Marat, Stanisław Aronson
„Wojna nadejdzie jutro. Żołnierz legendarnego Kedywu AK ostrzega”
cena:
54,90 zł
Okładka:
twarda
Liczba stron:
288
Data i miejsce wydania:
1 (2019)
Premiera:
29 lipca 2019
Format:
155x235mm
ISBN:
978-83-240-7052-7
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Stanisław Aronson
Polski Żyd, oficer Armii Krajowej, uczestnik powstania warszawskiego, następnie oficer Sił Obronnych Izraela, uczestnik izraelskiej wojny o niepodległość, wojny Jom Kipur w 1973 oraz wojny w Libanie w 1982.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone