Proces frankfurcki, czyli jak Niemcy rozliczali zbrodniarzy z Auschwitz-Birkenau

opublikowano: 2021-05-23 16:00
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Proces załogi Auschwitz-Birkenau odbywał się we Frankfurcie nad Menem w latach 1963–1965. Czy tzw. drugi proces oświęcimski przyczynił się do rozliczenia zbrodniarzy i rekonstrukcji obrazu KL Auschwitz?
REKLAMA

Ten tekst jest fragmentem książki Pawła Machcewicza i Andrzeja Paczkowskiego „Wina, kara, polityka. Rozliczenia ze zbrodniami II wojny światowej”.

Proces załogi obozu Auschwitz-Birkenau, odbywający się we Frankfurcie nad Menem od grudnia 1963 do sierpnia 1965 r., często jest uznawany za przełomowy w zachodnioniemieckich rozliczeniach z nazistowskimi zbrodniami. Nie było wcześniej procesu, który trwałby równie długo, budził tak wielkie zainteresowanie mediów, a przede wszystkim podejmował próbę tak dogłębnego zdiagnozowania i osądzenia najbardziej zbrodniczego aspektu systemu III Rzeszy. Po raz pierwszy zachodnioniemiecka opinia publiczna została z taką intensywnością i ostrością skonfrontowana z obozami koncentracyjnymi i mordowaniem Żydów. Podczas trwającego dwadzieścia miesięcy procesu, w trakcie ponad 180 posiedzeń sądu, zeznawało trzystu kilkudziesięciu świadków, w tym ponad dwustu więźniów Auschwitz. Bezprecedensowy zasięg miały też działania prokuratury, która stworzyła listę podejrzanych składającą się z 800 nazwisk. Z praktycznych powodów została ona radykalnie ograniczona – do sprawców, co do których dysponowano najmocniejszymi dowodami, a jednocześnie reprezentatywnych dla różnych części „zbrodniczego kompleksu Auschwitz”, jak mówiono w trakcie procesu. Akt oskarżenia objął 24 osoby, przed sądem stanęły 22, przed końcem zaś procesu odpadły jeszcze dwie.

Gmach Sądu Krajowego we Frankfurcie (fot. Dontworry; CC BY-SA 3.0)

Początki tego wielkiego procesu były jednak w dużym stopniu przypadkowe, a działania organów śledczych w pierwszym okresie dość opieszałe, przypominające raczej standardy postępowania prokuratury z czasu, gdy ściganie nazistowskich sprawców nie należało do pierwszoplanowych celów zachodnioniemieckiego wymiaru sprawiedliwości. Wszystko zaczęło się od doniesienia złożonego w marcu 1958 r. przez niemieckiego kryminalistę skazanego za oszustwo przez sąd w Stuttgarcie, byłego więźnia Auschwitz. W liście do stuttgarckiej prokuratury podał miejsce, w którym pod zmienionym nazwiskiem żył Wilhelm Boger, jeden z najbardziej sadystycznych oprawców z obozowej załogi, któremu w 1946 r. udało się uciec z transportu ekstradycyjnego do Polski. Doniesienie to początkowo zostało potraktowane przez organa śledcze z nieufnością ze względu na długą kryminalną przeszłość jego autora, formułowane przez niego już wcześniej wobec rozmaitych osób i nieznajdujące potwierdzenia oskarżenia o udział w nazistowskich zbrodniach, a prawdopodobnie także komunistyczne sympatie deklarowane przez autora listu.

Prokuratura nie spieszyła się z aresztowaniem Bogera. Być może doniesienie niecieszącego się dobrą reputacją recydywisty zostałoby zlekceważone i do procesu oświęcimskiego w ogóle by nie doszło, gdyby nie energiczne naciski wywierane na prokuraturę przez Międzynarodowy Komitet Oświęcimski, a przede wszystkim jego ówczesnego sekretarza Hermanna Langbeina, byłego niemieckiego więźnia Auschwitz. Przełomem było jednak przejęcie sprawy przez prokuraturę we Frankfurcie. Stojący na jej czele prokurator generalny Hesji Fritz Bauer był siłą sprawczą bardzo rozległego i skutecznego śledztwa, i to właśnie on w największym stopniu wpłynął na kształt aktu oskarżenia i w konsekwencji procesu sądowego. Bauer, niemiecki Żyd, który czasy III Rzeszy przeżył na emigracji, był nie tylko zwolennikiem konsekwentnego ścigania nazistowskich sprawców, ale uważał także, że ich procesy powinny prowadzić do zbiorowego rachunku sumienia Niemców. Zdecydował między innymi o tym, że odbędzie się jeden wielki proces, a nie kilka mniejszych, w których być może oskarżonych członków załogi Auschwitz udałoby się osądzić sprawniej i szybciej, ale nie byłoby wówczas szansy na równie silne pedagogiczne oddziaływanie na opinię publiczną. Bauer, jak będzie jeszcze o tym mowa, miał także istotny udział w odnalezieniu ukrywającego się w Argentynie Adolfa Eichmanna.

REKLAMA

Frankfurcka prokuratura przez kilka lat gromadziła dokumenty na temat Auschwitz, przesłuchiwała świadków i zestawiała listę podejrzanych. Po aresztowaniu Bogera rozpoczęło się polowanie na innych ukrywających się esesmanów z obozowej załogi. Najważniejszym z odnalezionych był żyjący pod zmienionym nazwiskiem ostatni komendant Auschwitz-Birkenau Richard Baer. Prokuratura zestawiła ostateczną listę oskarżonych, tak by – zgodnie z pedagogicznymi celami Fritza Bauera – reprezentowali kluczowe elementy i szczeble obozowej machiny. Oprócz wspomnianego Baera był wśród nich adiutant pierwszego komendanta, Rudolfa Hössa, funkcjonariusze obozowego Gestapo („Wydział Polityczny”), do których należał osławiony Boger, lekarze dokonujący selekcji na rampie i uśmiercający pacjentów zastrzykami z fenolem, a nawet znany z sadyzmu obozowy kapo (więzień funkcyjny). Kilka tygodni przed rozpoczęciem procesu zmarł w więzieniu Baer, co w pewnym stopniu pokrzyżowało szyki prokuratorom i utrudniło pokazanie „obozowego kompleksu” w jego pełnym wymiarze. Najważniejszym, a przynajmniej najwyższym rangą oskarżonym stał się esesman Robert Mulka, w latach 1941–1943 adiutant komendanta obozu.

Akt oskarżenia, liczący 700 stron, gromadził nie tylko dowody przeciwko poszczególnym oskarżonym, ale był próbą – pierwszą w Republice Federalnej – systematycznego opisania „kompleksu Auschwitz”, „państwa SS” zarządzającego obozami koncentracyjnymi, a także do pewnego stopnia mechanizmów mordu Żydów dokonanego przez III Rzeszę. Wyrazem tego „historyczno-dokumentacyjnego” nastawienia prokuratury było też wezwanie jako świadków historyków z Instytutu Historii Współczesnej w Monachium. Przedstawione przez nich na sali sądowej ekspertyzy stały się podstawą opublikowanej wkrótce książki Anatomie des SS-Staates (Anatomia państwa SS). Mimo wielkiej pracy dokumentacyjnej wykonanej przez prokuraturę i widocznego w całym akcie oskarżenia pedagogicznego zamysłu Fritza Bauera, według wielu ówczesnych komentatorów i późniejszych badaczy proces nie spełnił znacznej części wiązanych z nim oczekiwań. Zamiast miejscem systematycznej analizy i zarazem moralnego oskarżenia systemu obozów koncentracyjnych, narodowosocjalistycznego terroru i zbrodni wobec Żydów, sala sądowa stała się przede wszystkim miejscem roztrząsania sadystycznych czynów poszczególnych oskarżonych. Było to w dużej mierze wynikiem opisanych wcześniej ograniczeń niemieckiego prawa karnego.

REKLAMA
Wilhelm Friedrich Boger

Na jego gruncie skazanie za morderstwo – a taki zarzut prokuratura sformułowała wobec niemal wszystkich oskarżonych – wymagało udowodnienia okrucieństwa, niskich pobudek i własnej inicjatywy sprawców wykraczającej poza wykonywanie rozkazów. Jedną z paradoksalnych konsekwencji tej sytuacji było skupianie się przez prokuraturę i sąd na udowadnianiu, że oskarżeni swoimi bestialskimi czynami wykraczali poza rozkazy i przepisy obozowe. Tym samym w pewnym sensie „sankcjonowano”, jak ujęła to kanadyjska badaczka Rebecca Wittmann, prawo III Rzeszy, nawet w jego najbardziej zbrodniczych aspektach, jako swego rodzaju punkt odniesienia dla czynów oskarżonych.

Najwyższe wyroki, za morderstwo, otrzymywali ci spośród oskarżonych, którym udowodniono zbrodnie dokonane z ich własnej inicjatywy i ze szczególnym okrucieństwem. Udział w „rutynowej” selekcji na rampie, usankcjonowanej odgórnymi rozkazami, okazywał się znacznie mniej obciążający, stał się podstawą skazania jedynie za pomocnictwo w morderstwie, którego sprawcą w prawnym sensie byli Adolf Hitler i Heinrich Himmler, ale już nie esesmani z załogi obozu.

Szokujące z punktu widzenia naszej współczesnej wrażliwości, choć bynajmniej nie tak postrzegane w trakcie rozprawy, było występowanie w roli ważnych świadków wysokiej rangi funkcjonariuszy SS, członków komisji powołanej przez Himmlera, która w 1943 r. badała w obozie przypadki korupcji i okrucieństw dokonywanych na własną rękę przez strażników, w tym także niektórych oskarżonych w procesie frankfurckim, m.in. Bogera. Jej ustalenia okazały się ważnym elementem materiału dowodowego będącego podstawą wyroku ogłoszonego w 1965 r. Szef owej komisji, występujący przed sądem we Frankfurcie, w momencie składania zeznań był sędzią w jednym z niemieckich miast. Indywidualne bestialstwa były główną treścią codziennych doniesień w prasie, nie tylko zresztą brukowej.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Pawła Machcewicza i Andrzeja Paczkowskiego „Wina, kara, polityka. Rozliczenia ze zbrodniami II wojny światowej” bezpośrednio pod tym linkiem!

Paweł Machcewicz, Andrzej Paczkowski
„Wina, kara, polityka. Rozliczenia ze zbrodniami II wojny światowej”
cena:
79,99 zł
Wydawca:
Znak Horyzont, Instytut Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk
Rok wydania:
19.05.2021 r.
Okładka:
miękka
Liczba stron:
640
Format:
158x225 mm
ISBN:
978-83-240-7960-5
EAN:
9788324079605

Ten tekst jest fragmentem książki Pawła Machcewicza i Andrzeja Paczkowskiego „Wina, kara, polityka. Rozliczenia ze zbrodniami II wojny światowej”.

Jeszcze w trakcie trwania procesu jeden z wybitnych niemieckich pisarzy, Martin Walser, zarzucił gazetom sensacyjne podejście do procesu, epatowanie czytelników przerażającymi szczegółami popełnianych w obozie okrucieństw, bez żadnej niemal refleksji wykraczającej poza tę perspektywę. Prowadziło to nie tylko do przeoczenia zorganizowanego, systemowego charakteru narodowosocjalistycznych zbrodni, ale także do wytworzenia u czytelników wrażenia, że zwykli ludzie nie mogli mieć z nimi nic wspólnego, że były one jedynie dziełem grupy zwyrodniałych psychopatów. O ile więc odbywający się kilka lat wcześniej w Jerozolimie proces Adolfa Eichmanna pokazywał „ostateczne rozwiązanie” jako proces, którym zarządzali „zwykli” ludzie, urzędnicy („banalność zła”, według słynnego określenia Hannah Arendt), to proces frankfurcki szedł w przeciwnym kierunku: eksternalizacji zła, którego nosicielami mieli być sadystyczni strażnicy. To niewątpliwe jedna z miar porażki pedagogicznego przesłania procesu, w które wierzył prokurator Fritz Bauer. Wśród świadków najliczniejszą grupę stanowili, jak już wspomniano, byli więźniowie Auschwitz, w większości Polacy.

REKLAMA
Fritz Bauer

Obrońcy często starali się ich dyskredytować jako zmanipulowanych przez komunistyczne władze i zeznających zgodnie z politycznym zapotrzebowaniem bloku wschodniego. Podobne zarzuty wysuwano pod adresem Międzynarodowego Komitetu Oświęcimskiego, a także wobec dostarczonych z Polski dokumentów pokazujących funkcjonowanie obozu. Obrońcy żądali nawet aresztowania niektórych świadków ze wschodnich Niemiec, np. byłego więźnia Auschwitz, a w momencie składania zeznań oficera armii NRD, któremu zarzucono współodpowiedzialność za strzelanie do uciekinierów usiłujących sforsować mur berliński.

W takiej atmosferze, a także wobec braku stosunków dyplomatycznych między Republiką Federalną a Polską, prawdziwym ewenementem była trzydniowa wizja lokalna, którą sąd przeprowadził w Oświęcimiu w grudniu 1964 r., mimo początkowych oporów ze strony władz zachodnioniemieckich. Zimnowojenny wymiar procesu był też związany z próbą wykorzystania go do celów propagandowych przez NRD. Pełnomocnik prawny reprezentujący byłych więźniów i ich rodziny ze wschodnich Niemiec pozostawał w stałym kontakcie z Biurem Politycznym SED, z którym ustalał swoje posunięcia w trakcie procesu. Lejtmotywem jego wystąpień było udowadnianie, że „kompleks Auschwitz” nie był w rzeczywistości częścią imperium SS, ale że obóz zbudowano specjalnie dla koncernu chemicznego IG Farben korzystającego z niewolniczej siły roboczej. Samo SS, a także inne instytucje III Rzeszy, miały być podporządkowane wielkiemu kapitałowi. Była to teza zgodna z marksistowską (a zwłaszcza stalinowską) interpretacją faszyzmu, ale przede wszystkim uzasadniała powtarzane nieustannie przez przedstawiciela NRD w trakcie procesu oskarżenia, że ten sam wielki kapitał rządzi teraz Republiką Federalną, która jest kontynuatorką III Rzeszy.

REKLAMA

Obrońcy posługiwali się całą gamą argumentów, aby podważyć dowody i obalić zarzuty przedstawione przez prokuraturę. Oprócz wspomnianego już dezawuowania świadków zza żelaznej kurtyny, starali się podważać wiarygodność zeznań wszystkich byłych więźniów, twierdząc, że doznane przez nich cierpienia rzutują na ich obiektywizm, a nawet wywołują u nich żądzę zemsty na oskarżonych. Znana z innych procesów linia obrony polegała na twierdzeniu, że oskarżeni byli funkcjonariuszami państwa niemieckiego, działali na gruncie jego prawa i w związku z tym nie powinni być pociągani do odpowiedzialności. Bodaj najbardziej kuriozalny i oburzający argument był taki, że dokonując selekcji na rampie, oskarżeni nie tylko nie uczestniczyli w morderstwie, ale przeciwnie, ratowali życie tym, którym mogli, bo przecież wszyscy pozostali byli prowadzeni wprost do komór gazowych.

Spośród dwudziestu oskarżonych sąd uniewinnił trzech, a pozostałych skazał na kary od trzech lat i trzech miesięcy więzienia do dożywocia. Za winnych morderstwa zostali uznani tylko ci, którym udowodniono, że zabijali także z własnej inicjatywy, a nie jedynie w wyniku rozkazów lub przepisów obowiązujących w Auschwitz. Najwyższy rangą funkcjonariusz SS, Robert Mulka, został skazany tylko za pomocnictwo, co prawda otrzymał wysoki wyrok – 14 lat więzienia. Z kolei za winnego morderstwa uznano i skazano na dożywocie kapo Emila Bednarka, który trafił do obozu w 1940 r. jako polski więzień polityczny. Za winnego jedynie pomocnictwa w morderstwie sąd uznał esesmana Herberta Scherpego, sanitariusza w obozowym szpitalu, mimo że udowodniono mu własnoręczne zamordowanie zastrzykami z fenolem co najmniej dwadzieściorga dzieci wysiedlonych z Zamojszczyzny i przywiezionych do Auschwitz w celu eksterminacji. Za okoliczność łagodzącą sąd uznał fakt, że Scherpe załamał się nerwowo i nie był już w stanie zabijać kolejnych czekających na śmierć polskich chłopców. Otrzymał wyrok zaledwie 4,5 roku więzienia, a po jego ogłoszeniu natychmiast wyszedł na wolność, ponieważ zasądzony czas spędził już wcześniej w celi. Najwyższe wyroki dostali ci, którym udowodniono sadyzm i gorliwość w zabijaniu, wykraczające poza obozowe „standardy”.

REKLAMA
Gmach Sądu Krajowego we Frankfurcie. Napis „Godność ludzka jest nienaruszalna” umieszczono z inicjatywy Bauera (fot. Dontworry; CC BY-SA 3.0)

Krytykowano zbyt niskie wyroki, a także przyjętą kwalifikację prawną – większość skazanych została uznana za winnych jedynie pomocnictwa w morderstwie. Fritz Bauer, który był spiritus movens śledztwa prowadzącego do procesu, uważał, że zachodnioniemiecki porządek prawny utrudnia ściganie nazistowskich zbrodni. Twierdził publicznie, krytykując wyroki wydane we Frankfurcie, że sądzeni w tak przełomowym procesie winni odpowiadać nie na gruncie zwykłego kodeksu prawnego, ale przepisów odnoszących się do ludobójstwa uchwalonych w Republice Federalnej dopiero w 1954 r. Według Bauera powinny one być stosowane retroaktywnie ze względu na wyjątkowy charakter i skalę nazistowskich zbrodni. Proces, wbrew zamierzeniom prokuratora generalnego Hesji, stał się w większym stopniu studium indywidualnych aktów sadyzmu niż diagnozą i oskarżeniem narodowosocjalistycznego aparatu terroru. Na sali sądowej obecna była publiczność, przewinęło się przez nią około 20 tysięcy widzów, także uczniów szkół. Nie towarzyszyło temu jednak, jak się wydaje, rzeczywiste i głębokie zainteresowanie większości zachodnioniemieckiej opinii publicznej. Według badań przeprowadzonych w 1964 r. 40% Niemców nie interesowało się procesem i w ogóle nie śledziło informacji na jego temat. Jeszcze mniejsze zainteresowanie budziły procesy strażników z obozów zagłady w Treblince (w latach 1964–1965) i Sobiborze (1965–1966) – prasa tylko z rzadka o nich donosiła.

Wśród tych, którzy słyszeli o procesie frankfurckim, opinie były podzielone mniej więcej po równo: 53% respondentów popierało go, a 45% było mu przeciwnych. W innych badaniach przeprowadzonych na początku 1965 r., a więc w kulminacyjnej fazie procesu i jednocześnie w apogeum wspomnianej wcześniej ogólnoniemieckiej debaty o przedawnieniu ścigania morderstwa, 57% Niemców było przeciwnych jakimkolwiek dalszym procesom nazistowskich sprawców zbrodni. Pokazuje to, że proces frankfurcki, bezprecedensowy w swojej skali i nagłośnieniu medialnym, nie stał się w Republice Federalnej katharsis, jak niekiedy się go przedstawia, zmieniającym stosunek większości Niemców do zbrodni popełnionych w czasach III Rzeszy. Okazał się raczej etapem, niewątpliwie bardzo ważnym, w stopniowej ewolucji nastawienia opinii publicznej.

Proces frankfurcki nie przyczynił się też do zrekonstruowania rzeczywistego historycznego obrazu Auschwitz. Mimo że „ostateczne rozwiązanie” było bardzo ważnym elementem aktu oskarżenia, mordowani w obozie Żydzi byli traktowani jako należący do szerszej zbiorowości ofiar, bez kładzenia nacisku na ich szczególny los. Wynikało to zarówno z faktu, że większość zeznających świadków stanowili nieżydowscy więźniowie (którzy mieli po prostu nieporównanie większą szansę przeżycia niż Żydzi, z reguły od razu z transportów kierowani do komór gazowych), ale także z tego, że w związku z definicją morderstwa w niemieckim prawie karnym przesłuchania oskarżonych i świadków koncentrowały się na indywidualnych bestialstwach strażników, a nie „rutynowych” selekcjach na rampie. Te ostatnie prowadziły do mordu w wypadku zdecydowanej większości spośród tych, którzy stracili życie w Auschwitz, ale nie znalazło to wyraźnego odzwierciedlenia w procesie. Nawet odtworzenie po raz pierwszy mechanizmów działania imperium SS, którego częścią był Auschwitz, jawiące się jako duże osiągnięcie procesu frankfurckiego, z perspektywy dzisiejszej wiedzy może być oceniane inaczej. SS i świat obozów zostały we Frankfurcie przedstawione jako rzeczywistość w dużym stopniu odrębna od pozostałych instytucji III Rzeszy, nie mówiąc o milionach „zwykłych” Niemców. Współczesne badania pokazują udział wielu innych niemieckich instytucji i organizacji w wykorzystywaniu niewolniczej siły roboczej i w mordowaniu Żydów. Prawo karne w wypadku procesu frankfurckiego nie okazało się najlepszym narzędziem do wymierzania historycznej sprawiedliwości.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Pawła Machcewicza i Andrzeja Paczkowskiego „Wina, kara, polityka. Rozliczenia ze zbrodniami II wojny światowej” bezpośrednio pod tym linkiem!

Paweł Machcewicz, Andrzej Paczkowski
„Wina, kara, polityka. Rozliczenia ze zbrodniami II wojny światowej”
cena:
79,99 zł
Wydawca:
Znak Horyzont, Instytut Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk
Rok wydania:
19.05.2021 r.
Okładka:
miękka
Liczba stron:
640
Format:
158x225 mm
ISBN:
978-83-240-7960-5
EAN:
9788324079605
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Andrzej Paczkowski
Historyk, naukowiec, wykładowca akademicki, profesor nauk humanistycznych, a także alpinista. W okresie PRL działacz opozycji demokratycznej, w III RP członek Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej dwóch kadencji (1999–2011), następnie do 2016 członek Rady IPN. W latach 1974–1995 (przez siedem kadencji) prezes Polskiego Związku Alpinizmu. Autor m.in. Wojna polsko-jaruzelska. Stan wojenny w Polsce 13 XII 1981 – 22 VII 1983 (Warszawa 2006), Trzy twarze Józefa Światły. Przyczynek do historii komunizmu w Polsce (Warszawa 2009).

Wszystkie teksty autora
Paweł Machcewicz
historyk, znawca historii najnowszej, profesor nauk humanistycznych, profesor zwyczajny w Instytucie Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk; nauczyciel akademicki, w latach 2008–2017 dyrektor Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone