Przedwojenny Śląsk w oczach Amerykanki
Zamieszkaliśmy na obrzeżach małego miasta w górniczym okręgu Górnego Śląska, sześć mil od niemieckiej granicy. Mój mąż został dyrektorem przedsiębiorstwa obejmującego kopalnie i fabryki chemiczne znajdujące się po połowie w Polsce i w Niemczech. Przed południem pracował w polskim biurze mieszczącym się po drugiej stronie dużego ogrodu za domem, po południu zaś przejeżdżał przez granicę, by dotrzeć do swego niemieckiego biura.
Ponieważ pracował tam od sześciu lat, funkcjonariusze strzegący granicy znali go oraz dużego czarnego daimlera, którym jeździł, i rzadko pytali o dokumenty. Przyjrzawszy się dokładnie mojemu amerykańskiemu paszportowi, którego nie potrafili odczytać, kilkakrotnie odstąpili od formalności. Brzuchaty żołnierz ze swastyką na rękawie unosił prawe ramię, wykrzykując „Heil Hitler!” i pozwalał mi przejechać. Ale w drodze powrotnej, na polskiej granicy, jeśli byłam sama, zawsze przeszukiwali samochód, choć niezbyt dokładnie. Podnosili krawędź pledu, zaglądali na przednie siedzenie obok kierowcy i pytali, czy mam coś nowego, na co odpowiadałam: „Nic nie ma”, które to słowa należały do nielicznych łatwych do wymówienia po polsku.
Aczkolwiek to, że „nic nie ma”, raczej nie było zgodne z prawdą. Moje wyprawy do sąsiedniego niemieckiego miasta oznaczały zakupy, ponieważ po naszej stronie biało-czerwonego szlabanu nie było perkali, naczyń, płyt gramofonowych, nawet – poza późną zimą – pomarańczy, które, biorąc pod uwagę moje uprzedzenia, nadawałyby się do nabycia. Dopiero gdy pomieszkałam na Śląsku przez pewien czas, odkryłam, dlaczego uśmiechnięci polscy urzędnicy tak chętnie mi wierzyli. Mój mąż zaopatrywał ich w węgiel.
Nasz kamienny dom, zaprojektowany przed wojną przez niemieckiego architekta z upodobaniem do przepychu, odgradzały od drogi krzewy i wysoki płot. Pokoje miały tak wysokie sufity, że mogłyby pomieścić dwa poziomy, lecz światło wpadające przez wysokie okna było rozproszone i przyćmione przez ciemne boazerie na ścianach.
Kiedy przyjechałam, w drzwiach powitało mnie troje służących i trzy teriery szkockie z kokardami na szyjach. Zanim przekroczyłam próg, Władek – główny zarządca – podsunął mi kieliszek wódki i szczyptę soli. Waleria, krzepka pokojówka, którą mąż sprowadził specjalnie dla mnie, przemówiła: „Teraz, gdy w domu są kobiety, nie będzie spokoju”, dygnęła, pocałowała mnie w rękę i zaprowadziła do mojego pokoju, gdzie wcześniej nakryła ogromne łoże starym koronkowym obrusem mojej matki, który znalazła w uprzednio wysłanym kufrze. Stamtąd mąż zabrał mnie do salonu, który wspólnie z Władkiem urządzili najprzytulniej, jak zdołali. Pośrodku stało duże biurko, a na nim lampa i dwa telefony. Prócz tego trzy płócienne składane krzesła pod ścianą, a w każdym kącie donica z palmą. Z sufitu zwisał kryształowy żyrandol. Nie było zasłon ani dywanów.
Poszukałam uśmiechu na twarzy męża, lecz nie znalazłam, więc starałam się ukryć własny.
– Może zechcesz później poprzestawiać to i owo – powiedział. – Ale wygląda tu całkiem miło, prawda? Wprowadziliśmy dużo zmian.
– Bardzo tu przyjemnie – zapewniłam, ściskając jego ramię, by zabrzmieć bardziej przekonująco.
Kiedy po pierwszej przejażdżce do Niemiec przywiozłam do domu materiał na zasłony, mój mąż i Władek pokręcili głowami. Powiedzieli, że to byłoby niehigieniczne, a i tak nikt nie może zajrzeć przez nasze okna. Gdy jednak zasłony zostały zawieszone, mąż zapragnął ich w każdym pokoju.
Tymczasem dom prowadzony był tak samo, jak przed moim przybyciem. Wczesnym rankiem młody kucharz przychodził ze swoimi sprawami do mojego męża. Gdy dzwonił telefon, odbierał go Władek i nigdy nie wiedziałam, kto telefonuje i w jakim celu. Waleria zajmowała się czymś zagadkowym w swoim pokoju i tylko od czasu do czasu przychodziła do mnie rozchichotana, z jakimś pytaniem, na które – jak wiedziała – i tak nie potrafiłam odpowiedzieć. Uważała, że niewątpliwie coś jest ze mną nie w porządku, ponieważ pierwszego ranka, kiedy jeszcze leżałam zakopana w pościeli i nie do końca obudzona, podeszła do łóżka, wydobyła moją dłoń i ucałowała ją, ja zaś, zdegustowana, wykrzyknęłam do męża śpiącego w sąsiednim pokoju: „Czego ta kobieta chce? Powiedz jej, że nie jestem królową Rumunii!” i pospiesznymi gestami nakazałam jej wyjść.
Nie mogłam tak dłużej żyć, niczym rozpieszczony pudel pozbawiony jakiejkolwiek władzy, a nawet możliwości wydawania własnych dyspozycji dotyczących obiadu. Uświadomiłam sobie, że muszę się nauczyć przynajmniej rozumieć po polsku, a potem, jeśli to możliwe, zacząć zrozumiale mówić.
Nauczyciel polskiego, którego w końcu wyszukał mój mąż, był krępym, niskim mężczyzną z podwójnym podbródkiem i łysiną. Miał na sobie żakiet. Przekraczając próg, ukłonił się w pas.
Przemówił do mnie po polsku.
– Przepraszam – wtrąciłam – ale nie rozumiem pana. Musimy zacząć od podstaw. Czy zna pan francuski?
– O, tak. Uczę w szkole – odpowiedział gardłową francuszczyzną. – Jestem doktorem filozofii.
Nie wiedziałam, że jest tak wykształcony.
– Obawiam się, że to dla pana nudne. Będzie pan musiał rozpocząć naukę tak, jakbym była dzieckiem – powiedziałam ze współczuciem.
Skłonił się ponownie. Poprosiłam, by usiadł.
– Być może potrzebuje pani konwersacji – rzekł, przysiadając na skraju fotela.
– Ale ja nie potrafię prowadzić konwersacji. – Przytoczyłam mu znane mi dziesięć słów. – Oto mój zasób słownictwa. Ponadto znam „Zdrowaś, Maryjo”.
Wydobył pomiętą chustkę do nosa i w milczeniu otarł czoło.
– Zacznijmy zatem od słowa „kawa” – zaproponował. – To rzeczownik rodzaju żeńskiego, prosty do wymówienia. Dodamy do tego „czarna”, żeby było ciekawiej. Później odmienię to przez przypadki, a pani będzie powtarzać za mną.
Przemawiał głośno, jakby to miało mi pomóc lepiej go zrozumieć.
– O, czarna kawo! – rzekł, kończąc deklinację. – Na dzisiaj to wystarczy do ćwiczenia odmiany przez przypadki. Następnym razem dodam tryb łączący. Na przykład: „O, czarna kawo, jakże pragniesz być białą!”.
Przez resztę lekcji odmienialiśmy rzeczowniki rodzaju żeńskiego. Gdy wstał, zbierając się do wyjścia, uśmiechnął się po raz pierwszy.
– To zdanie o kawie... Proszę, jeśli można, powtórzyć je księciu, kiedy wróci.
Obiecałam, że to zrobię i nauczyciel wyszedł, gnąc się w ukłonach. W mieście nie było ani jednego Polaka znającego angielski, a ponieważ wolałam nie uczyć się polskiego od Niemca, gotowa byłam wycisnąć ile się da z mojego profesora-gnoma.
Mąż wychodził z domu wczesnym rankiem, wracał na godzinę w porze lunchu, a później, na koniec, między siódmą a ósmą wieczorem. Dni się dłużyły, zwłaszcza po południu, kiedy nadeszła jesień i zrobiło się chłodno i mgliście, a ja spacerowałam samotnie z trzema psami po zaniedbanych polach za miastem, gdzie dawno zapadnięte kopalnie tworzyły wąwozy między garbatymi pagórkami, a przesycona węglowym miałem mgła zdawała się pełna nieuchwytnych cieni.
Pewnego razu, wracając do domu z psami, przeoczyłam moją stałą ścieżkę i znalazłam się na drodze niedaleko naszego domu, biegnącej tuż obok obozowiska bezrobotnych. Przy popadających w ruinę chałupach kręciła się grupka chłopców i dziewcząt.
Ten tekst jest fragmentem książki Virgilii Sapiehy – „Amerykańska Księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk”:
– Odwołaj psy! – wykrzyknęli na mój widok.
Zagwizdałam.
– Salomon, Helga, Tycho, do nogi! – zawołałam. Psy jednak, zwabione jakimś kuszącym dla nich zapachem, zupełnie nie zareagowały na mój okrzyk.
– Hej, ty! Uważaj albo my je złapiemy.
Wybuchnęli śmiechem. Kilku chłopców ruszyło w pościg. Zapadał już zmrok. Zawołałam ponownie, ostrym tonem. Chłopcy stojący najbliżej przesunęli się w moją stronę. Odstąpiłam w tył i znieruchomiałam. Nie mogłam wrócić do domu bez psów. Wtem z oddali dobiegło mnie ich szczekanie. Zaczęłam biec.
– Następnym razem je złapiemy – oznajmili szyderczo. – I wtedy je zjemy.
Biegnąc, słyszałam ich śmiech. Gdy dotarłam do furtki, psy już tam były i czekały, żeby je wpuścić. Dałam każdemu klapsa i pospieszyłam do domu.
Te baraki, jak wyjaśnił mi mąż, powstały w czasie, kiedy kryzys gospodarczy ogarnął Śląsk i zamknięto kilka kopalni. W barakach mieszkały rodziny górników, niektóre nawet już od trzech lat. Dostawały zasiłek dla bezrobotnych, wystarczający, by uchronić od śmierci, lecz niewystarczający, by żyć. Policjanci raz odwiedzili to obozowisko i zamiast spodziewanej komunistycznej propagandy znaleźli wszędzie książeczki do nabożeństwa i egzemplarze Biblii. Niemoralne zachowania, jak stwierdzono w policyjnym raporcie, występowały nagminnie. Osłabione przez głód i wyczerpane przymusową bezczynnością rodziny wdawały się w kazirodcze związki. Rodziło się wiele dzieci. Możliwość, by na nowo otwarto kopalnie, była znikoma. Ale policjantom ulżyło na widok tego, co znaleźli.
Mój mąż potwierdził, że czasami psy przepadały tam bez śladu, więc trzymałam nasze na smyczy podczas spacerów, choć bardzo się złościły. Niekiedy, kładąc płasko uszy i sztywno napinając karki, ciągnęły mnie za sobą tak szybko, że ledwo nadążałam; później zaś, jeśli nie podobał im się wybrany przeze mnie kierunek, musiałam wlec ich wyprężone, zapierające się na sztywnych łapach ciała. Teraz, przynajmniej poza domem, miałam zajęcie.
Zobaczyłam Kraków po raz pierwszy podczas obchodów podniosłej rocznicy, kiedy to przed trzystu laty Sobieski z zastępami polskiego wojska przepędził Turków spod Wiednia i tym sposobem Polacy stali się samozwańczymi obrońcami chrześcijaństwa w zachodnim świecie.
Parada kawalerii odbyła się za miastem. Punktualnie o jedenastej pojawił się Piłsudski. Surowa, zwalista postać w niebieskim mundurze marszałka, z zegarkiem w ręce, stanęła na podium na skraju rozległego pola, w oczekiwaniu na przybycie prezydenta, by dać znak rozpoczęcia uroczystości. Prezydent przyjechał po piętnastu długich minutach i wysiadłszy z auta, uniósł wysoko cylinder przed Marszałkiem i klaszczącymi tłumami. Nie wykonując żadnego powitalnego gestu, Piłsudski, który stracił już cierpliwość do swego zwierzchnika, odwrócił się w stronę Błoni i uniósł rękę. Z daleka widzieliśmy oddziały wojska, wciąż w miniaturowej skali, zbliżające się ku nam. Pułk za pułkiem galopował obok z dudnieniem kopyt, oddając honory wojskowe wyciągniętymi szablami, a sztandary i konie przepysznie mieniły się w blasku słońca. Tłumy powstały i zaczęły wiwatować. „W każdym razie – powtarzali ludzie z dumą – mamy wyborową armię”.
Wieczorem pojechaliśmy na przyjęcie wydawane na Wawelu na cześć prezydenta. Na uroczym włoskim dziedzińcu włączono specjalne oświetlenie. Wspinaliśmy się po schodach, płynąc wraz z rzeką ludzi obwieszonych brylantami i medalami. Parter został odgrodzony dla dyplomatów. Na piętrze mogliśmy pospacerować i pooglądać jedwabne dywany, stare arrasy, malowane sufity i mozaikowe parkiety, a także niekończący się korowód ludzi, sztywno wyprostowanych i od czasu do czasu skłaniających ku sobie głowy niczym barwnie upierzone ptaki w zbytkownie urządzonej ptaszarni.
– Tam jest mój stryj . – Mąż lekko trącił mnie łokciem. – Pamiętaj, żeby ucałować pierścień.
Patrzyłam na zbliżającego się powoli arcybiskupa w ciemnopurpurowych szatach i małej okrągłej piusce, wyglądających jak język płomienia na tle surdutów mężczyzn, z którymi rozmawiał. Był niski, niższy od mojego męża i bardzo do niego podobny, choć jego twarz wydawała się raczej powściągliwa niż przyjazna, niczym parawan przesłaniający życie pełne napięcia. Mąż pochylił się nad jego dłonią. Ja również wykonałam skłon, lecz biskup cofnął rękę i zawisłam tak zgięta wpół. Czułam, że zaczynają mi płonąć policzki. Biskup odszedł, zamieniwszy z nami kilka słów. Poznałam inne osoby i niektóre zwracały się do mnie „kuzynko”, nie wiedziałam jednak, jak się nazywają. Nieco później, mijając tych ludzi ponownie podczas naszej dostojnej przechadzki, zapytałam męża, kim oni są. Nie rozumiał, dlaczego czuję się zagubiona. Usiłował mi pomóc.
– O, tam – powiedział – to jest ciocia Betka. – Wskazał mi starszą panią w różowo-białej toalecie, przystrojoną ogromnymi perłami. – Właścicielka jednego z najsłynniejszych zamków w Europie. Podejdź tu – dodał. – Chciałbym się przywitać ze starym wujkiem André.
– Który to?
– Ten przepasany szarfą, z dużą gwiazdą na piersi.
– Ale posłuchaj – zaczęłam – jak ci wszyscy ludzie mogą być twoimi ciotkami i wujami?
– No cóż, są nimi. Na przykład matka starego André poślubiła kuzyna mojego ojca w drugiej linii. A babka cioci Betki była siostrą mojej babki.
– Ech, do diabła z tym – powiedziałam. – Wszystko jedno.
Dyskretnie ścisnął moją rękę.
– Wracajmy do domu – zaproponowałam.
– Jeszcze nie. Nie przywitałaś się z Prezydentem.
– Och, daj spokój. Myślę, że on jakoś to zniesie. – Ruszyłam w stronę schodów.
– Zaczekaj chwilę. Już nadchodzi. Po prostu stój nieruchomo.
Dwaj lokaje rozciągali liny między gośćmi po przeciwnych stronach sali, zostawiając wolne przejście pośrodku. Na jego końcu zobaczyłam Prezydenta, którego wytworne wąsy jaśniały bielą w ostrym świetle. Pozdrowił gości zza obu odgradzających lin. Staliśmy dość mocno stłoczeni za aksamitną barierą. Jakimś sposobem mąż znalazł się za moimi plecami.
– Tutaj cię nie zobaczy – powiedziałam. – Stań przede mną.
– Nonsens – zaoponował. – Dama musi stać z przodu.
– Ale ja go nie znam, a ty tak.
– Nie ruszaj się – mruknął.
Czułam się tak, jakbym górowała nad całą salą. Prezydent podchodził coraz bliżej, kłaniając się lekko, uśmiechając i ściskając wyciągnięte dłonie.
– Posłuchaj – odezwałam się, usiłując ponownie wśliznąć się za plecy męża – to nic nie da. Jestem za wysoka.
Wydobył chusteczkę i osuszył czoło.
– Zachowujesz się absurdalnie – wyszeptał wściekle.
– Ty również – odparłam.
Spojrzeliśmy sobie zimno w oczy. Tymczasem prezydent przeszedł obok nas. Obydwoje wybuchnęliśmy śmiechem.
– Teraz możemy wrócić do domu – oznajmił mój mąż.
Ten tekst jest fragmentem książki Virgilii Sapiehy – „Amerykańska Księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk”:
Moja polszczyzna stopniowo się poprawiała. Rozumiałam już mniej więcej połowę z tego, co do mnie mówiono. Mąż uznał, że jestem gotowa, by zdać egzamin na międzynarodowe prawo jazdy, choć nigdy dotąd nie wyjeżdżałam sama, jako że na licznych śląskich drogach nie było warsztatów i brakowało mi motywacji, gdyż tak naprawdę nie miałam dokąd pojechać.
Egzamin odbywał się w Katowicach. Najpierw musiałam przejechać ulicami w towarzystwie egzaminatora, który następnie zaprowadził mnie do biura na piętrze, usadowił na krześle i otworzył obszerną księgę.
– Proszę mi powiedzieć – zaczął po polsku – co wprawia silnik w ruch?
– Benzyna.
– I co jeszcze?
– Woda.
– A teraz, czy wyjaśni mi pani, jak działa gaźnik?
– Niewystarczająco znam język polski.
– Proszę zatem objaśnić to po niemiecku.
– Niewystarczająco znam niemiecki.
Przyjrzał mi się z namysłem.
– Czy mogłaby pani wypowiedzieć się na ten temat w swym rodzimym języku?
– Ależ oczywiście.
Miałam nadzieję, że nie sprowadzi tłumacza.
– Może narysuje mi pani, jak działa silnik?
– Bardzo mi przykro – odparłam – ale nigdy nie umiałam rysować. Nie potrafię nawet narysować drzewa. – Uśmiechnęłam się przepraszająco.
– Wydajemy prawo jazdy wyłącznie osobom, które potrafią rozłożyć silnik i złożyć go z powrotem. – Jego głos brzmiał poważnie.
– W pełni pana rozumiem. To wielka szkoda, że nie mówi pan po angielsku.
Wyszedł z pokoju. Po chwili wrócił z jakimś mężczyzną, który pochylił się nad moją dłonią.
– Jej Książęca Mość rozumie doskonale zasady działania automobilu, czyż nie? Jest to jedynie kwestia języka?
Przytaknęłam ruchem głowy.
– Wszystko będzie dobrze – zapewnił i wyprowadził mnie.
Po kilku dniach otrzymałam małą białą książeczkę pozwalającą prowadzić samochód we wszystkich krajach z wyjątkiem Ameryki oraz – jako wieniec laurowy dla ukoronowania mojego sukcesu – srebrny medal od klubu automobilowego z wytłoczoną Matką Boską oraz wybitym moim nazwiskiem, który miałam przytwierdzić do tablicy rozdzielczej.
Nadal czekało mnie rodzinne Waterloo. Nie byliśmy jeszcze na kolacji u niemieckiego wuja, starego śląskiego hrabiego, do którego w części należało przedsiębiorstwo zarządzane przez mojego męża. Mieszkał dość daleko od nas po niemieckiej stronie granicy i ilekroć mąż poruszał ten temat, udawało mi się dostać na tyle silnego bólu głowy, by odłożyć wizytę. W końcu jednak musiałam pojechać.
Dochodziła dziewiąta wieczór, gdy zgromadziliśmy się w obszernej, mrocznej jadalni w podziemiach zamku. Siedziałam po prawej ręce wuja Edgara, z drugiej zaś strony zasiadał pierwszy wysoki rangą nazistowski urzędnik, jakiego widziałam. Przy przeciwległym końcu stołu usiadło troje wnucząt i ich guwernantka.
Dwa dumne typy nordyckie, ascetyczny wuj Edgar i jego zażywny przyjaciel nazista, wsunęli rogi serwetek za kołnierzyki. Karta dań, wypisana z rozmachem i ozdobiona u góry rodowym herbem, znajdowała się przede mną, umieszczona na złotej podpórce. Zapowiadał się długi posiłek.
– I jak ci się podoba w Polsce? – zapytał po niemiecku wuj Edgar.
– Bardzo, dziękuję panu.
– Ależ nie zwracaj się do mnie w ten sposób. Jestem twoim wujem. Musisz mi mówić na ty – oznajmił starszy pan.
– Obawiam się, że nie potrafię. Nigdy nie poznałam żadnego Niemca na tyle dobrze, by przejść z nim na ty.
– To nie kwestia bliskiej znajomości. Rzecz w tym, że należysz do rodziny – wyjaśnił cierpliwie.
Czekałam, co powie dalej. Nazistowski urzędnik zdawał się mnie nie dostrzegać. Przechylając się przede mną, zaczął rozmawiać z wujem Edgarem o przemyśle węglowym na Górnym Śląsku. Kończąc zupę, musiałam uważać, żeby nie szturchnąć go łokciem w brzuch. Przez chwilę usiłowałam śledzić przebieg konwersacji, lecz wkrótce straciłam wątek i twardo akcentowane słowa obijały się bezcelowo o moje uszy. Po drugiej stronie stołu mój mąż dokładał wszelkich starań, by wywołać ożywienie na oziębłej twarzy ładnej kuzynki. Najmniejsza z trzech dziewczynek, której pyzata buzia wychylała się znad krawędzi stołu, zamknęła oczy. Guwernantka trąciła ją łokciem.
– Obudź się – usłyszałam. – Jest wpół do dziesiątej. Musisz zjeść obfitą kolację, a potem od razu iść do łóżka.
Mała nabrała kawałek mięsa na widelec, pomagając sobie kromką chleba, i powoli wepchnęła do buzi. Nie mogła mieć więcej niż osiem lat. Przypomniałam sobie, że kiedy ja byłam ośmiolatką, nigdy nie widziałam rodziny przy stole. Przynoszono mi tacę z kolacją do pokoju.
Ponownie spróbowałam przysłuchiwać się rozmowie prowadzonej tuż obok mnie, wiedząc, że wuj Edgar sympatyzuje z nazistami, lecz toczyła się zbyt szybko jak na moją znajomość niemieckiego. W końcu doszliśmy do deseru. Na widok wymyślnego, różowego kształtu pokręciłam odmownie głową. Wuj Edgar przerwał swoją wypowiedź i spojrzał na mój pusty talerz.
– Nie lubisz słodyczy? – spytał. – Ale powinnaś je jeść. Jesteś zbyt szczupła. Ponadto... – Jego zamglone oczy wpatrzyły się we mnie badawczo – musisz teraz jeść za dwoje. Przypuszczam, że rankami czujesz się niedysponowana – ciągnął. – Ale nie martw się, to przejdzie. Przy pierwszym zawsze jest trudno. Po drugim lub trzecim przywykniesz.
Zaśmiał się do siebie. Próbowałam ukryć zażenowanie.
Służąca podeszła ze szklanką wody i małą srebrną miseczką. Spodziewałam się, że wuj Edgar obmyje palce przed wstaniem od stołu. On jednak nabrał łyk wody do ust, przez chwilę przepłukiwał je hałaśliwie, następnie zaś splunął do miseczki, którą służąca trzymała między nami. Później, odchrząknąwszy gromko, dźwignął się na nogi, wszyscy zatem również wstaliśmy.
Napełniono kieliszki szampanem.
– Prosit – rzekł. – Za moją nową siostrzenicę. – Trącił się ze mną kieliszkiem.
Wszyscy pozostali także trącili się kieliszkami.
– Prosit! – rozległo się w wielkim, mrocznym pokoju.
Wypiwszy kawę, udaliśmy się we dwoje z mężem na górę do cioci Karli, która od piętnastu lat nie wstawała z łóżka.
– Chodź tu, dziecko i ucałuj mnie! – zawołała, gdy otworzyliśmy drzwi. – Tak się cieszę, że nareszcie cię widzę.
Podeszłam do łóżka i ucałowałam jej pulchną, białą dłoń. Potem przysiadłam obok.
– Jak ci się tutaj mieszka, moja droga? Nie czujesz się zbyt osamotniona?
Jej młodzieńczy głos brzmiał zaskakująco w zestawieniu z bladą, postarzałą twarzą. Miała na sobie czarną jedwabną lizeskę, a jej włosy okrywał czarny koronkowy szal. Mąż rozprawiał nieprzerwanie o naszej wizycie u jego rodziców, podczas gdy jej niewinne, znużone oczy przenosiły się ze mnie na niego.
Nad łóżkiem wisiał wielki krzyż. Ściany pokoju obwieszone były litografiami przedstawiającymi Matkę Boską, świętych i kościelne ołtarze. Na stoliku w zasięgu ręki stały fotografie w czarnych ramkach ze źdźbłami słomy i drobnymi kwiatkami przyciśniętymi szkłem. Wszystkie osoby na zdjęciach leżały ze splecionymi rękoma. Jakiś starzec, staruszka, mały chłopiec, dziewczynka i żołnierz spoczywali na łóżkach z zamkniętymi oczami, ponieważ nie żyli. Niczym ktoś, kogo przyciągnął uliczny wypadek, poczułam się zmuszona na nich patrzeć. Wreszcie drgnęłam i z trudem odwróciłam wzrok.
Aż podskoczyłam, słysząc perlisty, dźwięczny śmiech.
– Ach, Paul – odezwała się do mojego męża po niemiecku – jesteś zawsze taki zabawny.
Zsunęła się nieco niżej na swoim łóżku. Przez chwilę z wysiłkiem starała się unieść.
– Ciocia pozwoli, że pomogę – odezwał się mój mąż.
Podtrzymał ją ramieniem i podciągnął z powrotem na poduszki.
– To bardzo irytujące, nie radzić sobie samodzielnie. – Zwróciła się do mnie z pogodnym uśmiechem: – Muszę ci powiedzieć, moje dziecko, że bardzo się cieszę. Widzę, że w rodzinie lody zostały przełamane. „Mamma” napisała do mnie. Byli naprawdę zadowoleni z waszej wizyty.
– Okazali wielką życzliwość – powiedziałam.
Mąż wstał, by się pożegnać. Gdy ponownie pochyliłam się nad ręką ciotki, zapytała szeptem:
– Czy będziecie mieli dziecko?
Kiwnęłam głową.
– Tak myślałam. Widać to w twojej twarzy. Będę się za ciebie modliła – zakończyła, ściskając moją dłoń.
W kącie bawialni nazistowski urzędnik, w pełni rozluźniony i otoczony kłębami dymu z cygara, wciąż prowadził rozmowę. Minęłam go i usiadłam obok ładnej kuzynki, która robiła na drutach.
– I jak ci się podoba Polska? – zagadnęła.
– Bardzo.
– Tak?
Druty w jej dłoniach migały tam i z powrotem. Nie podniosła oczu.
– Czy twoje dzieci już się położyły? – spytałam.
– Tak.
Siedziałyśmy więc w milczeniu, aż nadszedł czas odjazdu. Miło było znaleźć się na powrót w aucie, sam na sam z mężem. Miałam to i owo do powiedzenia, lecz zanim zdołałam otworzyć usta, zapadłam w sen.