Roderick Bailey – „D-Day. Lądowanie w Normandii” – recenzja i ocena

opublikowano: 2011-10-24 13:30
wolna licencja
poleć artykuł:
Najbardziej ulotnym źródłem historycznym są ludzkie wspomnienia. Upływ czasu bezwzględnie tępi pamięć i pozbawia nas świadków wielu tak znaczących wydarzeń w historii świata. Chociaż dzięki postępowi technicznemu można je utrwalić i przechować dla późniejszych pokoleń, jednak dopiero ich udostępnienie pozwala nawiązać wyjątkowy kontakt z nieżyjącymi już bohaterami, wykraczający poza zwykłe relacje twórca – czytelnik.
REKLAMA
Roderick Bailey
D-Day. Lądowanie w Normandii. Zapomniane Głosy. Świadkowie
cena:
35,50 zł
Wydawca:
RM 
Rok wydania:
2011
Liczba stron:
384
ISBN:
978-83-7243-846-1 

Dzięki pracy wielu brytyjskich techników i historyków po II wojnie światowej udało się stworzyć obszerne archiwum dźwiękowe złożone z wypowiedzi żołnierzy, którzy mieli okazję wziąć udział w wielu ważnych operacjach wojskowych. Największą z nich było właśnie tytułowe lądowanie w Normandii.

Od okładki do okładki

„D-Day” liczy sobie 384 strony, wspomnienia zajmują 344 z nich. Autorem wstępu jest Winston S. Churchill, wnuk słynnego brytyjskiego premiera. Książka zawiera wspomnienia obejmujące okres od przygotowań do desantu, aż po obronę przyczółków na francuskim brzegu. Całość uzupełniono 73 fotografiami umieszczonymi w tekście oraz 3 mapami. Wszystkie ilustracje są dobrej jakości. Na końcu książki znajduje się słowniczek trudniejszych pojęć i nazw jednostek oraz formacji wojskowych. Omawiana praca ukazała się w angielskim oryginale w 2009 roku.

Siła wspomnień

Pozycja składa się z setek wspomnień brytyjskich żołnierzy. Mamy tu spadochroniarzy, kucharzy, kobiety z personelu pomocniczego, marynarzy z barek desantowych i wielu, wielu innych żołnierzy różnych specjalizacji i stopni. To prawdziwy tłum osób chcących podzielić się swoimi subiektywnymi wrażeniami. Relacjonujący są szczerzy i bezpośredni. Mówią o swoim strachu i niepewności towarzyszącej przebywaniu na morzu przed desantem. Nikt nie kreuje się na bohatera, nie ma tu też żadnej sztucznej fanfaronady. Ludzie ci dzielą się po prostu tym, co najbardziej utkwiło im w pamięci z tego okresu. Dla jednego będą to zabite krowy na polu, dla innego bójki z Amerykanami na ulicach brytyjskich miast. Nikt nie ma też zahamowań przed ujawnianiem nierozsądnych zachowań. Każda relacja jest wyjątkowa i pełna ciekawych informacji, niespotykanych w dotychczasowych opracowaniach.

Dla czytelnika taki układ treści niesie ze sobą pewne wyzwanie. Musi mieć już w głowie poukładany obraz operacji, pozwalający mu czasowo i geograficznie złożyć relacje lub też określić ich wzajemny stosunek. Osoba szturmująca plażę w pierwszej fali zapamięta ją jako strefę śmierci, lecz lądujące posiłki mogą już mieć zupełnie inny obraz sytuacji. Czytający musi więc na bieżąco sprawdzać, gdzie i kiedy rozgrywają się dane wydarzenia. Nie jest to jednak wielkim utrudnieniem, ponieważ redakcja dołożyła wszelkich starań, by to zadanie ułatwić.

REKLAMA

Niestety, nie ma róży bez kolców. Redakcja nieco zbyt oszczędnie podeszła do kwestii wyjaśnienia pewnych terminów w przypisach. Czytelnik spotka więc PIAT-a, którego weteran określa jako „naramienną rakietę przeciwczołgową” czy opis „rozmieściliśmy granaty przeciwczołgowe w poprzek drogi”. W pierwszym wypadku wyjaśniono co prawda w słowniczku, co to za broń, jednak przydałby się tu jakiś przypis. W drugim czytelnik mógłby skorzystać z informacji, że chodzi o granaty No.75, będące w zasadzie minami z zapalnikami naciskowymi. W jednym przykładzie samo tłumaczenie wymaga osobnego wyjaśnienia – „Keystone Cops – grupa pełnych zapału, ale niezdarnych policjantów, występująca w wielu slapstickowych (podkr. ŁM) komediach (...)”. „D-Day” jest też pozycją, w której występuje powszechne już niestety nazywanie dział dużego kalibru (w tym wypadku 152 mm) „działkami”. Błędy te nie są jednak szczególnie dokuczliwe, a biorąc pod uwagę objętość książki, można wręcz powiedzieć, że ich ilość jest znikoma.

Podsumowanie

„D-Day” to interesująca i prawdziwie wciągająca książka. Każda strona przynosi coś nowego. Niektóre fakty są wręcz szokujące. Kto w końcu mógłby przypuszczać, że doświadczeni żołnierze użyją torpedy Bangalora jako żerdzi do zawieszania menażek nad ogniskiem? A takich ciekawostek jest tu naprawdę wiele. Książka ta jest również dowodem na olbrzymią przydatność nowoczesnych technik utrwalania informacji w pracy historyka, jak również na potrzebę zachowania niewielkich odstępów czasu pomiędzy wydarzeniem a spisaniem czy nagraniem relacji. Pozostaje mieć nadzieję, że czynniki oficjalne wyciągną z tego wnioski w odniesieniu chociażby do polskich weteranów misji w byłej Jugosławii, Iraku czy Afganistanie. W międzyczasie każdy miłośnik historii wojskowości powinien zapoznać się z recenzowaną pozycją.

Redakcja: Michał Przeperski

Korekta: Bożena Pierga

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Łukasz Męczykowski
Doktor nauk humanistycznych, specjalizacja historia najnowsza powszechna. Absolwent Instytutu Historii Uniwersytetu Gdańskiego. Miłośnik narzędzi do rozbijania czołgów i brytyjskiej Home Guard. Z zawodu i powołania dręczyciel młodzieży szkolnej na różnych poziomach edukacji. Obecnie poszukuje śladów Polaków służących w Home Guard.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone