Rozalka uczy się czytać
Ten tekst jest fragmentem książki Renaty Bożek „Wyjarzmiona”.
Długo ją po nocach męczyło, po co hrabia zabrał jej jagody i czemu wsadził ją do dworu na służącą starej dziedziczki. Jednego była pewna: nie z dobrego serca. Nie po tym, jak stara poprzedni dziewce rozbiła nocnik na głowie i jeszcze było na dziewuchę, że pani nie uspokoiła i narobiła wstydu przed gość mi. Dobrze, że tylko jo wygoniły i rozeszło się bez płacenia za wstyd i za naczynie. Taki porcelanowy nocnik francuski roboty, wymalowany w róże i ze złoto obwódko, to nawet i trzydzieści złoty kosztuje, a może i więcy. Za to możno, tfu, można kupić tłuste cielę, albo i jałówkę, albo takie trzewiki od szewca z Lub lina, że na wsi takich jeszcze nie było. Tyle dobrego, że nowy nocnik w pokoiku stary pani był już mniej cenny, krajowy, po panience Marylce, która wypłakała dla siebie u ojca naczynie angielskiego pochodzenia, takie samo jak miała kuzyneczka z Wierzchowisk, dwa razy droższe od tego starego.
Rozalka zapoznała się z nim pirszego dnia, kiedy lokaj Tomcio i panna służąca Tekla wydarły się na nią jedno przez drugiego, że panienka znów robi swawole i schowała wazę do zupy, a zara zupę trza podawać, państwo już siedzo i czekajo. Zagoniły Rozalkę szukać do izby Marylki. I rzeczywiście, na dywaniku przed łóżkiem stała waza z białej porcelany pomalowanej na niebiesko w chińskie chałupki, ludziki i drzewka, ze zgrabną rzeźbioną rączką i pokrywką z podobnym do rączki uchwytem. Schyliła się przypatrzeć drzewkom z gałęziami zebranymi w zgrabne kule osadzone na prostych gałęziach, spiczastym kapelusikom, okrągłym twarzyczkom ze skośnymi oczami i domkom z dachami zakrzywionymi na rogach. Już miała chwycić i nieść do kredensu, kiedy za plecami usłyszała parsknięcie panny Tekli i spluwanie Tomcia, po tym pluciu przez zęby toby go poznała i na końcu świata. Takie sobie zabawy urządzały z nowo służąco i wszystko opowiadały państwu, żeby ich zabawić.
To była pierwszo nauka, żeby uważać na lokaja, panną służącą i dwie stałe dziewki do ich pomocy, co miały się za lepsze od – jak lubiły mówić o Rozalce za plecami, ale tak, żeby słyszała – wsiowych chamów. Może i były lepsze, bo lokaj Tomcio pochodziół z miasta Lublina i mioł wuja szewca, panna służąca rozumiała trochę po francusku i powtarzała, że ji ojciec był ślachcic, do tego oboje jako jedyne ze służby piły rano kawę z tłustym mlekiem, bo zapiekana śmietanka była tylko dla państwa. Andzia i Mania, dziewki do wszystkiego, wychowane na folwarku, robiły we dworze od dawna i umiały po polsku nie gorzy od lokaja, czesały się jak miastowe panny służące i przy parobkach ze wsi nosy nosiły wysoko, a trzeba przyznać, że były ładniutkie.
Drugo nauka była tako, żeby nocnik stary pani – biały, prosty, wyszczerbiony na brzegu i bez przykrywki – ukrywać głęboko pod łóżko, za siennik Rozalki, chowany tam na dzień. Jak nocnik stał na widoku, lubiły wrzucić do niego zdechłą myszkę albo i szczurka i wystraszyć starą panią, że za nic nie chciała do nocnika i robiła pod siebie. A przecież i bez tego było koło ni dużo roboty i bywało, że cały dzień schodził na przebieraniu, myciu, czesaniu, karmieniu, uważaniu, żeby się nie przewróciła, i uspokajaniu, kiedy zaczynała się drzeć na całą okolicę. A najgorzy było ze sraniem, tfu, załatwianiem się i pilnowaniem, żeby podtarła się szmatką, a nie koszulą. I tak wyglądała jak straszydło.
Wychudło, pomarszczono na twarzy, z czerwonymi od tarcia oczami – na swędzenie nie pomagały ani okłady z rumianku, ani przemywanie świncono wodo – z włosami rzadkimi i przy klejonymi do głowy, ukrytymi pod czepkiem brudnym i wystrzępionym, bo innego nie dawała sobie założyć. Szlafrok miała gruby, wełniany z wyleniałym lisim kołnierzem, spała w nim i siedziała, a szedł od niego taki smród, że jak Marylka raz przyszła odwiedzić babunię, to zemdlała i dwa dni była słaba. Na widok Rozalki też się z panną guwernantką Julcią krzywiły i zatykały nosy batystowymi chusteczkami, tak samo jak na widok dziewek od krów, kiedy podeszły za blisko. Pierzyna stary pani również nie była pierwszej świeżości, bo ta dziewka, co służyła przed Rozalką, była z takiego domu, gdzie mało kiedy nogi myły po wyjściu z obory, to do brudu była nawykło. Rozalce matka zapowiedziała, że moji wstydu nie zrobić i pilnować porzundku. Łatwo było matce powiedzić!
Panna apteczkowo miała na pieńku ze starą panią za te lata, co ją stara ciemiężyła, to żadnego nie miała interesu, żeby ji konanie ułatwić. Dbała tylko o to, żeby do ji pokoju, ściana za pokojem starej, nie przedostawały się żadne smrody ani krzyki. Po swoi stronie drzwi zawiesiła ciężką kotarę i zapowiedziała Rozalce, że za każdy raz, jak stara wyjdzie ze swojej izby i na robi szkód w kredensie, odejmie od zapłaty złotówkę. Dziedzic z łaską obiecał dać za rok złotych piętnaście, pożywienie i jaki prezent na Boże Narodzenie, mni, niż dostawały dziewki u gospodarzy, bo bez koszuli, spódnicy i wełniany chustki to mało która się godziła na służbę, chyba że straszno bida, to jak się matka dowiedziała o tej złotówce, prawie się popłakała, że pan puści ich z torbami. Było powszechnie wiadomo, że staro trzymo diabła i wpuszczo służunce w długi, a złośliwo tako, że ni mo siły, co by jo zamknena w ji izbie.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Renaty Bożek „Wyjarzmiona” bezpośrednio pod tym linkiem!
Diabli cię nakusili nad to rzyke, kłopotu nom narobić, nerwowała się matka, a Rozalce stanęła gula w gardle, że o ni to ni ma mowy, że matka tylko myśli o ulubionych syneczkach. Trzeba przyznać matce sprawiedliwość, że nie zostawiła Rozalki samy z kłopotem. Przyniesła ji buteleczkę mlika konopnego i kazała dawać po troszeczku stary, tyle samo, co małemu dziecku na sen. Dało się wtedy wyprać i czepek, i jako tako szlafrok, i wy wietrzyć starcze smrody.
Rozalka szybko się zorientowała, że stary nikt nie lubi. Owszem, jedzenia ani pierzyn jej nie brakowało, nie musiała trząść się z zimna, kiedy woda zamarzała w dzbanku, a przez oszronione okna mało co było widać. Trzęsła to się Rozalka na swoim marnym sienniku przyrzuconym starą płachtą. Nieraz sobie popłakała z tęsknoty za ciepłym piecem w chałupie, za swojskim zaduchem, w którym mieszał się zapach gotowanych na kuchni kartofli z omastą, pieczonego chleba, maciory z małymi świnkami i mokrych od śniegu szmat, co schły na drągu.
Jednej nocy było tak zimno w ty narożny izbie smaganej z obu stron wiatrem, że musiała trzymać brodę, żeby nie słychać było u panny apteczkowej jej szczękania zębami. Babka i Cyprian Polak kazały ji wejść do stary pod pierzynę i obie cały pilnować, żeby nikt nie zobaczył. Dwa razy nie musiały mówić. Weszła do ciepłego łóżka i aż jej łzy poleciały z tego ciepła i wdzięczności, że w taki mróz przyszły ją poratować. Leżała na brzeżku, kiedy stara złapała ją za rękę i zaczęła pochlipywać cichutko. Rozalka nie wie, kogo się ji więcy zrobiło żal: siebie – młodej, zamkniętej z głupią starą – czy starej, nagle przytomnej i mówiącej po ludzku, pojękującej z boleści, że rodzona córka i ukochana wnuczka się ji brzydzo. To była prawda. Jaśniepani Zoja zachodziła do matki tylko co niedziela po mszy z tacką bułeczek, które w większości zjadała sama, bo stara przeżuwała bezzębnymi ustami długo i wolno, a Marylka przychodziła raz w miesiącu, po spowiedzi. Tak sobie pochlipały razem i zasnęły. Od tego czasu stara przywykła spać z Rozalką, co miało i dobre, i złe strony.
Złe były takie, że nieraz obsikała Rozalki koszulę i gdyby nie matka, co jej przyniosła koszulinę na zmianę, cuchnęłoby od niej nie mni niż od starej. A przecież musiała wychodzić – czy to wylać nocnik, czy wywietrzyć kapy i chodniki przed przyj ściem księdza, bo przychodziół raz w miesiuncu pomodlić się i wyspowiadać, czy co uprać, jak się udało wyrwać coś do prania, a jak nie uprać, to wywietrzyć, czy nagrzać w kuchni szkandelę do ocieplenia łóżka, czy co zjeść, bo z tego, co przynosiły starej, to dwie osoby się nie najadały, czy wreszcie być na usługi panny apteczkowej, która wysyłała ją co rusz do oficyny do wujaszka Lola.
Ten się szybko wygadał, że choć starej nikt nie lubi, to się nad nią trzęsą, i nastraszuł Rozalkę, że jak stara umrze przed naszy kowaniem wyprawy dla Marylki, to nie tylko ji nic nie zapłacą za służbę, ale jeszcze obciążą kosztami. Jakie to miałyby być koszta, nie mówił, ale jakiekolwiek by były, wróciłaby do chałupy tyrać na odrobek długu albo dałyby ją na folwark do krów, już nie wiadomo, co gorsze.
Jak się miała wyprawa Marylki do starej, wujaszek też wyga dał. Bogatsza córka, jaśniepani Mada z Wierzchowisk, dokłada do opieki nad matką, i to tyle, że z tych pieniędzy urządziło się pokoik Marylki i kupiło belę jedwabnego batystu niby to na ko szule dla starej, ale rozszyty w koszulki, sukieneczki, szaliczki i chusteczki poszedł do skrzyni wyprawnej. Rozalka na początku nie lubiła wujaszka Lola. To on nakusiół do wygłupienia jej z nocnikiem panienki i śmioł się tak, że nieprzyjemnie dudniło w głowie. Mówiół do niej: Rózia, a tego nie lubiła, że aż. To już wolała, jak jaśniewielmożna pani Mada wołała na nią Maryś; tak nazywała wszystkie dziewki starej pani, to nie było się co obruszać. A ta Rózia to ji przypominała Symka Brytana, jak ją przedrzeźniał: Rózia do powrózia, że niby dla niej to tylko powróz, choć nie wiadomo, czy do powieszenia, czy do związania i obicia, bo tego nie mówiół, a ona się bała zapytać.
Wujaszkowi na plus trzeba policzyć, że o rodzinie Brytanów, wyjąwszy Zezowatego Stacha, mioł jak najgorsze zdanie i nie przepuścił okazji, żeby to okazać. Co z tego, skoro coś za bardzo trzymał z hrabio. Siedziały po nocach u wujaszka w oficynie i co tam knuły, to nawet panna apteczkowa wysyłała Rozalkę wywiedzieć się u Machulki, bo i we dworze było wiadomo, że po nowiny to do wdowy. Wdowa obiecała, że zrobi, co będzie mogła, ale musiał jej hrabia podsypać grosza, bo zarzekała się, że nic nie wi. Może i co dodał jej dziedzic, bo ten też zachodził do oficyny i wracał nad ranem.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Renaty Bożek „Wyjarzmiona” bezpośrednio pod tym linkiem!
Bywało, że wujaszek do dworu to nie zachodził i kilka dni z rzędu, taki był zajęty w swoim warsztacie. Jak na pana niewysoki, jej wzrostu, nabity, choć mało kto nazwałby go tłustym, łysy, z pulchną gębą i niebieściutkimi oczami, którymi wywracał za każdym razem, jak ktoś powiedzioł coś głupiego. „Dziamgoli trzy po trzy”, lubił rzec, i mówił to czasami głośno, a czasami tak, że nie wiadomo było, czy co powiedział czy tylko parsknął, jakby go coś załaskotało.
Tamtego dnia, Rozalka pamięta jak dzisiaj, wiał taki wiater, że suche liście furkotały w powietrzu i kleiły się do włosów. Okna obłożyły kocami, a i tak wiało przez szpary, świszczało i powie wało za każdym razem, jak kto przechodził z pokoju do pokoju. Panna apteczkowa kazała jej iść do oficyny z wiadomością dla wujaszka, że najwyższy czas zwrócić motyla. Rozalka wpadła do jego izby z liśćmi w potarganych włosach, a ten nic, ani jedny podśmiechujki, taki był zajęty oprawianiem puchacza. Stanęła przy drzwiach i wyrecytowała wiadomość o motylu. Nawet na nią nie spojrzał, tylko rzucił: „W kredensie koło lisa”. Otworzyła szklane drzwiczki i zamarła. Żadnych motyli koło lisa nie było. Kątem oka dostrzegła, że wujaszek unosi brwi i usta robi w ciup. O Boże, zaro do mi popalić, przestraszyła się. Nie, znów sobie z ciebie żarty robią, coś jej mówiło w środku. To już chyba by wolała krzyk, a nie śmiech z ni, że je, tfu, jest głupia dziewucha ze wsi. Janiele, tfu, Aniele Boży, stróżu mój, prosiła o pomoc i udawała, że rozgląda się z ciekawości po kredensie. Ciekawość popłaciła, bo koło lisa zobaczyła cieniutkie czasopismo: „Motyl”. Wzięła do ręki jak gdyby nigdy nic i ukłoniła się wujaszkowi na do widzenia.
– Nie tak szybko, moja Róziu, nie tak szybko – zatrzymał ją. – Umiesz powiedzieć, jaka to data, tam pod tytułem? Chodziłaś do wikarego na nauki, to zobaczymy, czego cię wyuczył.
– Pią-tek d-dnia d-dwa o-siem mar-ca ty-siunc, tfu, tysiąc – siem-set dwa-dzieś-cia o-siem roku – sylabizowała zawstydzona, że zapomniała ładnie czytać.
– Piątek, dnia dwudziestego ósmego marca tysiąc osiemset dwudziestego ósmego roku, zapamiętaj, gąsko, że daty też się odmienia – pouczył ją bez wywracania oczami i kazał powtórzyć. Pochwalił, że teraz powiedziała bezbłędnie, i polecił przeczytać pierwszą stronę, najpierw cicho, pod nosem, a potem na głos i ładnie.
Zapatrzyła się na sporego kruka z zielonymi oczami i czytała:
Przyiechawszy ze wsi do Warszawy, zapatrywałem się często na pyszne ekwipaże, któremi modne państwo nasze, nowe Makada my ubiia; iednego dnia mianowicie, zastanowiła mię przepyszna, czterema kasztanami ciągniona kareta. Stało za nią dwóch lokai suto obszytych, a we środku siedziała młoda, strojna i rzekłbyś całym arkuszem szpilek opięta niewiasta, tak wszystko na niej gładko i kunsztownie było ułożone.
Ta kobieta była to nieszczęsna Kloe, którę po krótce dosyć smutne spotkało zdarzenie. Oddawna zajmowały ią młodego kochanka zaloty, kochanka którego potém świetnemu poświęciła zaprzęgowi. Był to podarek bogatego lecz chorowitego zalotnika; kiedym ią widział, zdawało iuż mi się że okazały strój był tylko oponą głęboko wyrytego smutku, gdyż we dwa miesiące dalej z równą pompą i przepychem została powiedzioną do grobu, gdzie ią zarówno i strata pierwszego amanta i połączenie z drugim wtrąciły.
Często rozmyślałem sobie o tej szczególnej niewieściej słabości, do wszystkiego co jest pozornem…
Tu kończyła się strona pierwsza i cierpliwość wujaszka Lola do dukania Rozalki.
– Jaka z tego nauka? – wychrypiał i z zadowoloną miną oglądał swoje ręce.
Ręce miał ładne. Nieduże, różowe, ze zgrabnymi palcami i równo obciętymi paznokciami. Nie to co ona. Z jej rąk też się śmiały panna służąca z lokajem, że na odległość poznać, że chamskie. Jeszcze ja wam pokażę chamskie ręce! Zaciskała pięści i odgrażała im, jak nikt nie widział. Teraz ręce złapała z tyłu, żeby nie latały z przejęcia, że pierwszy raz w życiu czytała pismo inne niż elementarz, o pannie, co zeszła z tego świata, choć przecież wystarczyłoby…
– No? – poganiał wujaszek.
– Unikać chorowitych zalotników – odpowiedziała.
Nic dobrego z takiego nie będzie, wystarczy pomyśleć o Maryśce, co niedługo po ślubie wyszło, że Jasiek mo dworsko chorobę i prędzy pójdą z torbami, niż się wyleczo, bo Maryśkę też obsypały wrzody.
Wujaszek śmiał się tak, aż bała się, że się udławi i będzie na nią.
– Masz rację, moja panno, unikać chorowitych zalotników – pochwalił i kazał przekazać wiadomość pannie apteczkowej: „Rubel dla mnie. Czekam do jutra”.