„Strefa interesów”: recenzja i ocena
Holokaust, obozy koncentracyjne, niemieckie zbrodnie, to tematy poruszane do dziś niezwykle często, zwłaszcza na dużym i małym ekranie. To bardzo dobrze – nie wolno nam nigdy zapomnieć, co wydarzyło się przed i podczas II wojny światowej. Jednak zalewani licznymi i różnorodnymi treściami, często syntetyzowanymi do formy komercyjnych produktów, tracimy z oczu prawdziwą ludzką tragedię. Czy o Auschwitz i Holokauście można jeszcze raz, w poruszający do głębi sposób, opowiedzieć ludziom, którzy od lat co chwilę widzą i słyszą materiały związane z tą tematyką? Okazuje się, że można. Aby to zrobić, trzeba przyjąć odpowiednią perspektywę.
„Strefa interesów”: film pomiędzy gatunkami
„Strefa interesów” to koprodukcja amerykańsko-brytyjsko-polska. Za scenariusz (oparty na powieści Martina Amisa) i reżyserię odpowiada Jonathan Glazer. Po stronie polskiej produkcją zajmowała się Ewa Puszczyńska, zdjęciami Łukasz Żal, kostiumami Małgorzata Karpiuk, a scenografią Joanna Kus i Katarzyna Sikora. Co warte podkreślenia, film w całości zrealizowano w Polsce, w tym zrekonstruowany dom Hössów odtworzono na działce sąsiadującej z dzisiejszym Muzeum Auschwitz-Birkenau. Film zdążył już wywołać niemałe zamieszanie i zyskać uznanie krytyków: Grand Prix festiwalu w Cannes, 5 nominacji do Oscarow, 3 do złotych globów, 6 nominacji i 3 nagrody BAFTA – żeby wymienić tylko kilka najważniejszych wyróżnień.
„Strefa interesów” opowiada o życiu Rudolfa Hössa oraz jego rodziny – żony Hedwig i czwórki najstarszych dzieci w czasie, gdy ten był komendantem Auschwitz-Birkenau. Mieszkali oni w piętrowym domu przylegającym do obozu, z którego wysiedlono wcześniej polskiego wojskowego. Chciałbym w tym miejscu jakoś „zaszufladkować” film, aby wytłumaczyć, co widzimy na ekranie. Jednak nie jest to łatwe, bo obraz Glazera operuje na styku wielu różnych konwencji. Nie jest to typowy historyczny film fabularny, choć fabuła jest tutaj ważna. Nie jest to też dokument, choć opowiadana historia wydarzyła się naprawdę, a fenomenalne zdjęcia Łukasza Żala przywodzą na myśl kolorowane kroniki filmowe z epoki. Wyczuwalne są tu za to elementy stylistyki, jaką posługują się filmy przyrodnicze, a nawet horrory! Najprościej można by to chyba określić w taki sposób: Czy zastanawialiście się kiedyś, jak musiało wyglądać codzienne życie rodziny Hössów, gdzie w cieniu grozy obozu wszyscy udają, że jest normalnie, sielankowo, że jest to ich mały raj na ziemi? Film w pierwszej kolejności stara się odpowiedzieć właśnie na tak postawione pytanie. Jednocześnie zostawia bardzo wiele przestrzeni i niedopowiedzeń. Nie podpowiada za bardzo widzowi, co ten ma myśleć. Dzięki temu oglądający może spokojnie zastanawiać się nad znaczeniem tego, co widzi na ekranie.
„Strefa interesów”: życie w cieniu obozu
Tam zaś dzieje się stosunkowo niewiele. Ujęcia często są aż do przesady długie i statyczne. Obserwujemy codzienne czynności i interakcje pomiędzy członkami rodziny Rudolfa Hössa oraz niewielką grupą osób z ich otoczenia – gośćmi, przełożonymi i podwładnymi komendanta obozu oraz więźniami, zajmującymi się jego domem. Czasami jesteśmy świadkami wypoczynku nad rzeką, wycieczki rowerowej, czy spływu kajakiem, najczęściej jednak akcja koncentruje się wokół samego domu i ogrodu Hössów, które były zresztą oczkiem w głowie Rudolfa i Hedwig. Widzimy ich więc przy śniadaniu, podczas zabawy z dziećmi, w ogrodzie, wieczorem w sypialni i tak dalej.
Na tym idyllicznym obrazie co jakiś czas pojawiają się jednak skazy. Początkowo niezbyt liczne, niewysuwające się na pierwszy plan, ale jednak trudne do przeoczenia. Tuż za posesją Hössów rozciąga się trzymetrowy, betonowy mur, zakończony ostrokołem, stanowiący granicę obozu. Gdzieś niezbyt daleko widoczny jest komin pracującego krematorium. W tle kręcą się wystraszeni więźniowie, wykonujący obowiązki służby pod nadzorem kapo. W nocy widać łuny ognia. Zza muru słychać krzyki, czasem również strzały. A wszelkie odgłosy tła wybrzmiewają bardzo wyraźnie, bo w filmie muzyka (czy może lepiej powiedzieć okazjonalne, niepokojące dźwięki) występuje śladowo. Te anomalie dostrzegają także bohaterowie filmu. I dokładają starań, aby iluzja normalności trwała nadal. Rudolf każe dzieciom wychodzić z wody, kiedy rzeką spławiane są ludzkie szczątki. Starszy z chłopców racjonalizuje pracę ojca i uczy się od niego, jak być „dobrym nadzorcą”. Młodszy, gdy przerasta go i niepokoi widok z okna pokoju na piętrze, odwraca wzrok i szybko skupia się na swojej zabawie. Matka Hedwig wyjeżdża od córki nocą, bez słowa pożegnania. Uczucie niepokoju budowane jest tu powoli, bardzo subtelnie i sugestywnie. Widz, podobnie jak rodzina Rudolfa, nie jest bezpośrednim świadkiem obozowego dramatu. Mimo tego prawdy nie da się uniknąć. Ani zabiegi maskujące rzeczywistość, ani udawanie, że „niczego się nie widziało”, ani indoktrynacja, ani próby racjonalizacji, nie są w stanie skutecznie przykryć pełzającej grozy rozgrywającego się tuż obok ludobójstwa.
„Strefa interesów”: tak wygląda zło
Nie wiem, co porusza mnie w „Strefa interesów” najbardziej. Czy jest to obraz rodziny beztrosko budującej swoje szczęście na niewypowiedzianej tragedii innych ludzi, czy może wszystkie te zabiegi, jakich jej członkowie, mniej i bardziej świadomie się dopuszczają, żeby zatuszować rzeczywistość. Czy to niezwykła znieczulica, pozwalająca im tak funkcjonować, czy przerażająca perspektywa niewypowiedzianego ogromu zbrodni, stojącego na progu ich świadomości. A może przede wszystkim to, że takie wydarzania i sytuacje, w zbliżonym kształcie, rozegrały się naprawdę? W filmie pozostawiono drobne niedopowiedzenia, właściwie łagodzące to, co jeszcze moglibyśmy zobaczyć na ekranie. Przykładowo dzieci Hössa wiedziały, czemu dym wychodzący z pobliskiego komina jest tak śmierdzący i gryzący. Hedwig pod nieobecność męża podpisywała za niego obozowe dokumenty. Co więcej – w czasie pobytu w Auschwitz zaszła w ciążę i urodziła najmłodszą córkę Rudolfa, Annagret. Moim zdaniem te uproszczenia nie ujmują jednak przekazowi filmu, który pozwala nam ze wstrząsającą prostotą zobaczyć, jak wygląda zło.