Szkoła Wawelberga i Politechnika Warszawska w latach 1940-1944
W końcu lata 1940 roku wpadł do mnie kolega z wiadomością, że szkoła samochodowo-lotnicza, mieszcząca się na końcu ulicy Narbutta, otrzymała zezwolenie na rozpoczęcie nauki dla kandydatów, którzy mają ukończone gimnazjum (małą maturę). Nazywała się teraz Zawodową Szkołą Techniczną (Technische Fachschule). Zgłosiłem się tam natychmiast i ledwie zmieściłem się w limicie miejsc. Znalazłem się w klasie pierwszej F. Uruchomiono tam sześć klas równoległych (od A do F), aby dać możliwość legalnej nauki jak największej liczbie młodzieży.
Była to bardzo dziwna szkoła. Wykładali w niej znakomici nauczyciele: częściowo ze wspomnianej szkoły zawodowej, cieszącej się przed wojną doskonałą opinią, częściowo ze szkoły Wawelberga i Rotwanda (już przed wojną domagającą się praw akademickich). Poziom nauczania był wysoki i rzeczywiście można było wiele się nauczyć, jeżeli miało się czas i warunki do nauki. Tym bardziej jeszcze, że ocalałe warsztaty szkolne były doskonale wyposażone. Mieliśmy przez sześć dni w tygodniu po osiem godzin zajęć, w tym sporo zajęć praktycznych w warsztatach. Wymagania były duże, zadawano sporo „do domu”, częste były klasówki i często wyrywano nas do tablicy. System nauczania był taki jak w szkołach średnich.
Pomimo wysokiego poziomu i dużych wymagań, trudno było jednak otrzymać na okres ocenę niedostateczną. Legitymacja szkolna w pewnym stopniu chroniła podczas mniej poważnych łapanek, a dość skutecznie – przed wywiezieniem do Niemiec „na roboty”. Nauczyciele zdawali sobie z tego sprawę i znakomita większość z nich straszyła słabych uczniów niedostateczną oceną na okres lub na koniec roku (co groziło przymusowym wyjazdem „na roboty” do Niemiec), ale ocen takich nie stawiała.
Zawdzięczam tej szkole bardzo wiele. Zdobyłem tam naprawdę solidne podstawy techniki, które przydały mi się podczas późniejszych studiów na Politechnice, a także w pracy zawodowej. Ponadto szkoła zajmowała bardzo dużo czasu i chyba dość skutecznie chroniła przed wojenną demoralizacją. Absorbowała nas bardzo, ale starczało nam jeszcze czasu i sił na działalność konspiracyjną i... życie towarzyskie. Przez krótki okres usiłowałem (podobnie jak i moi koledzy) łączyć naukę w tej szkole z kompletami licealnymi. Bardzo prędko zorientowaliśmy się, że jest to absolutnie niemożliwe. Wprawdzie zakres matematyki i fizyki był w tej szkole znacznie szerszy niż na kompletach, a chemii – porównywalny, ale brakowało wszystkich przedmiotów humanistycznych i przyrodniczych oraz geografii.
Uzgodniliśmy, że będziemy utrzymywali kontakt z kompletami, aby znać zakres przerabianego materiału i niezbędnych wiadomości; i że maturę będziemy zdawać jako eksterniści. Moi najbliżsi koledzy i przyjaciele w tym okresie to: Olek Pietrasiński, Andrzej Przyłuski, Andrzej Krupiński, Stanisław Witoszyński, Stanisław Brzosko. Pamiętam jeszcze kolegów Witolda Grabskiego, Stanisława Gębalskiego, Tadeusza Peche, Janusza Luniaka, Zbigniewa Łukowieckiego (nie jestem pewien, czy poznałem go w tej szkole, czy też później w PWST, o której piszę dalej), a także wiele innych twarzy i sylwetek, których nazwiska, niestety, wyleciały z pamięci.
W drugim roku nauki w szkole technicznej zajęcia odbywały się w starym budynku Szkoły Wawelberga i Rotwanda przy ulicy Mokotowskiej (między Placem Zbawiciela i Polną). Zniszczony podczas Powstania budynek odbudowano po wojnie, zmieniając jego przeznaczenie (obecnie mieszczą się tam biura). Niemal wszyscy nasi wykładowcy wywodzili się z tej szkoły. Zmiana ta była mi na rękę. Miałem dużo bliżej do szkoły, traciłem mniej czasu na dojazdy, a ponadto „urzędowaliśmy” obecnie w centrum miasta i łatwiej było „wyskoczyć” na chwilę, aby załatwić coś w mieście. Nauka absorbowała nas obecnie jeszcze więcej niż w poprzednim roku. Większość wykładowców realizowała z całym spokojem kurs przedwojennej szkoły Wawelberga, nie zwracając zupełnie uwagi na to, że szkoła była dwu- a nie trzyletnia i że przyszliśmy do niej po małej, a nie dużej maturze.
Zastanawiając się dziś, z perspektywy pół wieku i własnych doświadczeń nauczyciela akademickiego, muszę przyznać, że pomimo okupacyjnych przeciwności i dla wielu z nas bardzo trudnych warunków życia, intensywna nauka skutecznie chroniła przed wojenną demoralizacją i dawała bardzo dobre wyniki. Chwała tym, którzy tę szkołę zorganizowali i władzom podziemnym, że popierały wszelkie formy kształcenia młodzieży.
Trzeba też przyznać, że postępom w nauce sprzyjała godzina policyjna. Podczas okupacji, zależnie od sytuacji na frontach oraz nastrojów, godzina policyjna zmieniała się od 20 do 22 wieczorem. Dodajmy, że podczas okupacji obowiązywał zakaz Władz Polski Podziemnej chodzenia do kin, nie istniała jeszcze wtedy telewizja, a za posiadanie lub tylko słuchanie radia groziła (i to nie teoretycznie) kara śmierci.
Docenialiśmy daną nam możliwość nauki, ale w pewnym stopniu zajmowaliśmy się nauką z braku innych możliwości spędzenia czasu. Zastanawiam się nieraz nad reakcją dzisiejszej młodzieży na takie wymagania, jakie stawiała nam ówczesna szkoła i przy tak kiepskich warunkach życia. Widzę te pełne oburzenia tytuły w gazetach, protestacyjne masówki, gorliwych obrońców praw młodzieży, wreszcie strajki i manifestacje uliczne. Było nam na pewno bardzo trudno, ale wielu z nas musiało jeszcze dorabiać, aby utrzymać się na powierzchni; ponadto, niemal wszyscy – jak się okazało podczas Powstania – byli zaangażowani w AK, w tym także w bardzo absorbujących oddziałach dywersyjnych. Mieliśmy także życie osobiste. Sam się dziś dziwię jak to wszystko było możliwe. Jednak było!
Naukę w naszej szkole kończył trwający dwa dni egzamin klauzurowy, przeniesiony żywcem ze szkoły Wawelberga. Dziś ta forma egzaminowania jest całkowicie zapomniana, warto więc może ją przypomnieć. Pierwszego dnia każdy ze zdających otrzymał zadanie egzaminacyjne. Z reguły była to konstrukcja jakiegoś przyrządu lub specjalnego uchwytu potrzebnego do obróbki części, której rysunek wraz z danymi obrabiarek, na których miała być ona wykonywana, otrzymaliśmy wraz z zadaniem (oczywiście innym dla każdego zdającego).
Egzamin trwał 8 godzin i wolno było korzystać ze wszelkich możliwych książek, poradników itp. z wyjątkiem „pomocy sąsiedzkiej”. Jeden z naszych profesorów życzliwie uprzedzał, że na egzamin klauzurowy można przynieść na plecach całą bibliotekę, a i tak tematy będą takie, że trzeba będzie nad nimi dobrze popracować. W rzeczywistości tematy nie były „złośliwe”, ale wszystkie pracochłonne.
Drugiego dnia odbywał się egzamin ustny obejmujący obronę projektu wykonanego dnia poprzedniego, a także pytania z całego materiału przerabianego w szkole. Równolegle działały trzy grupy egzaminacyjne po 3-4 wykładowców. Przed jedną z dwóch broniło się swego projektu, trzecia – znając już wyniki obrony projektu – zadawała pytania ogólne. Jeżeli wyniki obrony były dobre, komisja pytająca dawała 2-3 pytania, najczęściej typu „na inteligencję”. Jeżeli wynik obrony był słaby, lub z inteligencją było kiepsko, zaczynało się maglowanie. W sumie drugiego dnia egzamin dla każdego ze zdających trwał 30 do 45 minut.
Egzamin końcowy zdałem bez większych kłopotów, choć po pierwszym dniu wyszedłem ze szkoły całkowicie wykończony i w domu nie byłem w stanie nawet przejrzeć notatek i powtórzyć – jak to miałem w planie – materiału, który mógł być tematem pytań w dniu następnym. Rozdanie dyplomów, stwierdzających, że mamy prawo używać dumnego tytułu technika budowy maszyn, odbyło się bez wielkich uroczystości. Dyrekcja szkoły doszła do wniosku, że im ciszej i skromniej to się odbędzie, tym dla nas bezpieczniej. Zabroniono nam wręcz, aby przychodzili rodzice, nasze dziewczyny, znajomi itd. Czym mniej będzie ludzi, tym lepiej.
Dyrektor kolejno wyczytywał nazwiska, wręczał dyplom (wypisany po polsku i niemiecku), fundował łapę, a stojący obok jeden z profesorów dyskretnie doradzał (ale była to propozycja nie do odrzucenia), aby wychodzić pojedynczo ze szkoły i nie gromadzić się w jej pobliżu.
Otrzymałem dyplom jako jeden z pierwszych: ot, korzyść z nazwiska zaczynającego się na literę B. Wyszedłem z kilku kolegami z początku listy. Wstąpiliśmy do maleńkiego sklepiku, który mieścił się prawie dokładnie naprzeciwko szkoły. Był to teoretycznie sklepik spożywczy, ale jak to było w czasach okupacji, po znajomości oferował wiele różnych towarów, które nie zawsze odpowiadały jego nazwie. Znaliśmy ten sklepik dobrze, bo wielu z nas kupowało tam swoje skromne drugie śniadania, a nawet obiady, a także zeszyty, papier kreślarski, ołówki, tusz i podobne „artykuły spożywcze”. Oczywiście dla dobrych znajomych był także samogon, zresztą dobrego gatunku. Uczciliśmy nasze dyplomy kieliszkiem samogonu, zagryźliśmy ogórkiem lub pomidorem. Gdy wychodziliśmy, zaczepili mnie koledzy, których nazwiska zaczynały się na litery D, E, F; gdy wychodziłem po raz drugi – właśnie wchodzili koledzy na G, H, I, J. Powtórzyło się to jeszcze kilka razy.
Dobrze mi już szumiało w głowie, gdy spotkałem wychodzącego właśnie ze szkoły Staszka Witoszyńskiego. Nie mogłem przecież z nim nie wypić. W tym jednak miejscu film urwał mi się dokładnie. Koledzy wsadzili mnie do dorożki i odwieźli na Miodową; postawili pod drzwiami, nacisnęli dzwonek i... uciekli. Otworzyła mi Mama i choć nigdy dotychczas nie widziała mnie w takim stanie, natychmiast zorientowała się w sytuacji. W chwilę później na odgłos dzwonka weszła do przedpokoju nasza gosposia Marynia. Odbyła się, znana mi jedynie z opowiadań, mimo, że odbyła się w mojej obecności, rozmowa:
– Proszę niech Marynia pościele łóżko, pan Maciej źle się czuje.
– Ale tam, źle się czuje. Za dużo wypił i tyle; ale niech sobie poleży, to mu przejdzie.
Krótko po tym wydarzeniu zachorowałem na zakaźną żółtaczkę. Byłem na mieście w sprawach konspiracyjnych. Wracałem do domu na piechotę i czułem się bardzo zmęczony. Zastanawiałem się właśnie, że trzeba będzie zrobić sobie mały urlop, bo bardzo intensywna nauka, zajęcia konspiracyjne przy nienajlepszym odżywaniu, widocznie nadmiernie mnie wyczerpały. Doskonale pamiętam, że na rogu ulicy Trębackiej i Foche'a (obecnie Moliera) nagle zrobiło mi się słabo. Poczułem, że mam wysoką gorączkę. Do domu miałem niedaleko, mniej niż pół kilometra. Doszedłem z wielkim trudem, wielokrotnie zatrzymując się po drodze. Byłem naprawdę ciężko chory. Przeleżałem się ponad dwa tygodnie, a następnie bardzo powoli powracałem do zdrowia. Długo byłem bardzo słaby, a konieczność stosowania ostrej diety – to był dopiero problem w czasie okupacji – nie sprzyjała szybkiemu odzyskiwaniu sił.
Politechnika Warszawska
W czasie rekonwalescencji dowiedziałem się od kolegów, że od jesieni 1942 r. rusza w Warszawie Politechnika. Niemcy zgodzili się na uruchomienie Państwowej Wyższej Szkoły Technicznej (PWST) z polskim językiem wykładowym. Miała to być dwuletnia szkoła półwyższa. Jej absolwenci, zgodnie z założeniami, które zadecydowały o uruchomieniu, mieli być wykorzystani przez Niemców do zagospodarowywania Syberii po zwycięskim zakończeniu przez nich wojny. Miały być uruchomione wydziały: mechaniczny, elektryczny i budowlany (nie pamiętam, czy także chemiczny). Zajęcia miały się odbywać w pomieszczeniach Politechniki Warszawskiej, której gmach główny, zniszczony w roku 1939, został w tym celu odbudowany. Personel nauczający mieli stanowić nauczyciele akademiccy Politechniki Warszawskiej oraz obecni w Warszawie z Politechniki Lwowskiej.
Polskie władze konspiracyjne, z którymi kadra profesorska miała ścisłe kontakty, nie miały żadnych zastrzeżeń co do uruchomienia uczelni i nauce w niej polskiej młodzieży. Wręcz przeciwnie, uważano, że należy wykorzystywać wszelkie możliwości nauki i niespójnej w tym względzie polityki niemieckiej. Niemieckie władze polityczne uważały, że Polakom wystarczy cztero czy pięcioklasowa szkoła powszechna, a wszelkie inne nauczanie jest szkodliwe i niebezpieczne, zaś władze gospodarcze szykowały się do zagospodarowania zdobytych (i przewidzianych do zdobycia) terenów i zdawały sobie sprawę z niedostatku kadr technicznych, zwłaszcza takich, które można by użyć na terenach mało atrakcyjnych dla kadr niemieckich.
Podstawą do przyjęcia do PWST miało być zdanie egzaminu konkursowego. Obawiałem się go poważnie, gdyż choroba praktycznie uniemożliwiała mi nie tylko solidne przygotowanie się, ale nawet pobieżne powtórzenie materiału. W dodatku termin egzaminu był tuż, tuż, a ja wciąż byłem w bardzo kiepskim stanie i męczyło mnie nawet czytanie książek beletrystycznych.
Moje papiery niezbędne do dopuszczenia do egzaminu złożyli koledzy. Ale do ostatka nie byłem pewien czy będę na siłach przystąpić do egzaminu. W przeddzień Ojciec zbadał mnie dokładnie. Nie był do końca przekonany, czy powinienem iść. Przygotował mi jednak jakieś lekarstwo, które miałem zażyć, jeżeli będę się słabo czuł. Miałem je w płaskiej butelce, tak rozcieńczone wodą, aby połowa zawartości odpowiadała jednej wymaganej dawce. Miałem więc dwie dawki, które wolno było mi zażyć w odstępie czasu nie mniejszym niż godzina. Mama zawiozła mnie do Politechniki dorożką. Moi najbliżsi koledzy, którzy wszyscy zdawali także na PWST, dobrze wiedzieli o mojej chorobie i związanymi z nią obecnymi kłopotami. Pozostali patrzyli na mnie jak na cudaka. Przez pewien czas już po rozpoczęciu nauki, mówiono o mnie „to ten, co go mamusia przywiozła na egzamin”.
Egzamin wstępny był z matematyki i fizyki. Zadania matematyczne były dość łatwe. W każdym razie po naszej szkole technicznej nie sprawiały mi trudności i rozwiązałem je dość szybko. Wiedziałem jednak, że mam „talent” do robienia w pośpiechu głupich pomyłek i że trzeba jeszcze całość dokładnie sprawdzić. W tym samym momencie poczułem się ogromnie zmęczony. Nagle przestałem rozumieć to co sam przed paroma minutami napisałem. Do tej pory widocznie trzymały mnie nerwy. Patrzyłem więc przez dłuższą chwilę przez okno, żeby się odprężyć, a potem sięgnąłem do kieszeni po butelkę, otworzyłem ją i wypiłem solidny łyk mikstury. W tym momencie spotkałem wzrok pilnującego nas profesora Pogorzelskiego (słynny matematyk, profesor Politechniki Warszawskiej przed, w czasie i po wojnie). Miał minę tak zabawnie zdziwioną, że z trudem opanowałem śmiech. Odczekałem chwilę aż lekarstwo zaczęło działać, sprawdziłem zadanie, poprawiłem drobne usterki i oddałem pracę profesorowi. Przy oddawaniu usiłowałem wytłumaczyć mu, że musiałem zażyć lekarstwo, ale nie bardzo chciał mnie słuchać.
Z profesorem Pogorzelskim spotkałem się jeszcze po wojnie; zdawałem u niego „Matematykę III” (pierwsze dwie zaliczył mi na podstawie egzaminów zdanych w PWST). Po wpisaniu wyniku egzaminu do indeksu, przypomniałem mu nasze spotkanie na egzaminie wstępnym do PWST. Pamiętał je doskonale. Przyznał się, że w pierwszej chwili myślał, że wyciągam z kieszeni ściągaczkę. Później był przekonany, że pociągam z butelki alkohol. „Wie pan, w tamtych czasach nauczyłem się niczemu nie dziwić”. Poprosił mnie jeszcze raz o indeks, przyjrzał się świeżemu wpisowi i powiedział: Szkoda, że mi pan nie przypomniał tej historii przed wpisaniem; postawiłbym panu pięć, a tak ma pan cztery i pół. Tak to wpisałem, że nie mam jak poprawić.
Nie pamiętam czy egzamin z fizyki był tego samego dnia, czy też następnego. Pamiętam natomiast, że obejmował aż 10 prostych zadań. Zrobiłem dobrze 9. Jedno dotyczyło akustyki; ten dział fizyki nie był u nas wykładany. O ile pamiętam wykłady rozpoczęły się już we wrześniu, a nie jak to było w zwyczaju wyższych uczelni – w październiku. Byliśmy ogromnie obciążeni nauką: pięć dni w tygodniu mieliśmy po 8 godzin zajęć dziennie, a w soboty – 6 godzin. Przy tym większość profesorów nie uwzględniała w swych wykładach, że zgodnie z zamierzeniami władz niemieckich miała być to szkoła półwyższa. Wykłady prowadzili tak samo jak przed wojną na Politechnice.
Tempo nauki było przy tym ogromne. W ciągu pierwszego roku przerobiliśmy prawie pełen kurs pierwszych dwóch lat według programu przedwojennego. „Darowano nam” jedynie kreślenia techniczne, oraz maszynoznawstwo ogólne, które większość z nas znała już ze szkół technicznych. Jednak ci nieliczni studenci, którzy uprzednio nie byli w tego rodzaju szkołach, mieli dodatkowe duże trudności właśnie z tymi przedmiotami.
„Ściśnięcie” materiału spowodowało, że korelacja czasowa przedmiotów przestała częściowo istnieć. I tak np. profesor Wolfke w swych wykładach z fizyki operował rachunkiem różniczkowym i całkowym, z którym właśnie zaczynaliśmy się zapoznawać. Nie przejmowali się także takimi drobiazgami asystenci na ćwiczeniach i kolokwiach. Dziś podobna sytuacja spowodowałaby protesty studentów, publikacje prasowe, a może nawet doprowadziłaby do strajku. Wtedy dopingowała nas do nauki oraz powodowała, że samorzutnie powstawały grupki wspólnie uczących się i wspólnie pokonujących napotykane trudności. Była to twarda szkoła.
Wykłady prowadzili tak znani profesorowie przedwojenni jak: Pogorzelski – matematyka, Huber – mechanika teoretyczna i techniczna, wspomniany już Wolfke – fizyka, Wesołowski – metaloznawstwo, Stefanowski – termodynamika, Biernacki – obróbka metali, Moszyński – części maszyn. Legitymacja PWST (Państwowej Wyższej Szkoły Technicznej) skutecznie chroniła przed wywiezieniem do Niemiec na roboty i przy mniej poważnych łapankach. W innych przypadkach była praktycznie bez znaczenia.
W pierwszym miesiącu zajęć, któregoś dnia policja niemiecka otoczyła cały teren Politechniki. Wyglądało to bardzo poważnie, zwłaszcza, że znaliśmy już historię wywiezienia do obozów koncentracyjnych profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Tym razem wszystko zakończyło się szczęśliwie, ale niewiele brakowało, aby mogło być znacznie gorzej.
Na terenie uczelni, w pobliżu gmachu fizyki, stały dwa polskie działa przeciwlotnicze, pozostałość jeszcze z 1939 roku. Bez kół, bez zamków i przyrządów celowniczych. Ale wszystkie pozostałe mechanizmy działały prawidłowo: kręcąc odpowiednimi korbami można było kierować lufę działa na wszystkie możliwe strony. Na przerwach pomiędzy zajęciami stare byki nie miały nic lepszego do roboty, tylko bawili się kręceniem korbkami i machaniem lufami dział. Ktoś zrobił na pamiątkę fotografię i dał film do wywołania do zakładu fotograficznego. Tam szpicle niemieccy natychmiast go wypatrzyli i donieśli do Gestapo, że w PWST odbywa się szkolenie wojskowe.
Podobno mało brakowało do zamknięcia szkoły. Na szczęście niemiecki jej dyrektor prof. Guettinger potrafił policji wyjaśnić całą sprawę i podobno wszystko zakończyło się kupą śmiechu (u Niemców) i wielkim pijaństwem. Dla nas było to jeszcze jedno ostrzeżenie, że wszędzie i zawsze należy się liczyć z obecnością szpicli. Wiedzieliśmy o tym od dawna, ale wciąż nie docenialiśmy dostatecznie tego zagrożenia.
Prof. Guettinger został oddelegowany do PWST z jednej z bardziej znanych politechnik niemieckich (niestety nie pamiętam, z której). Podczas pierwszej wojny światowej utracił na froncie zachodnim obie nogi i zdobył krzyż żelazny. Do czasu przyjazdu do Warszawy stracił w drugiej wojnie dwóch synów. Okazał się bardzo przyzwoitym człowiekiem. Tak przyzwoitym, że podczas Powstania Warszawskiego pozwolono mu wyjść z terenu Politechniki zajętej przez oddziały AK, gdzie zastał go wybuch Powstania. Uzgodniono z atakującymi Niemcami krótkotrwałe przerwanie ognia, aby umożliwić przejście prof. Guettingerowi przez linię frontu. Po wojnie jedna z pierwszych uchwał senatu politechniki zawierała wyrazy uznania za jego postawę podczas wojny. Bezpośrednio po wojnie, gdy świeża była jeszcze pamięć wszystkich zbrodni i ludobójstwa popełnionych przez Niemców, musiały istnieć poważne i niepodważalne dowody postawy dyrektora PWST. Sprawa ta, niestety, wciąż jest traktowana wstydliwie i mało kto o niej wie.
Studenci praktycznie nie stykali się prof. Guettingerem. Nie wiem, czy przez dwa lata studiów widziałem go przelotnie 3 czy może 4 razy. Miał typową postać pruskiego oficera, suchą twarz, włosy ostrzyżone krótko, wyglądał zdecydowanie niesympatycznie. Okazał się jednak przyzwoitym człowiekiem. Pamiętam zdarzenie, które w pierwszej chwili wprawiło nas wszystkich we wściekłość; dopiero później zrozumieliśmy (i to nie wszyscy) jego prawdziwy sens. Na początku ostatniej godziny zajęć przyszedł do naszego audytorium jeden z profesorów i zakomunikował nam, że z polecenia prof. Guettingera wszyscy mamy za karę zostać w areszcie klasowym przez cztery godziny. Powodem były jakieś nieporządki w ubikacjach, zalanie czegoś wodą i jeszcze coś w tym rodzaju.
Byliśmy oburzeni. Jak można było traktować nas, dorosłych ludzi, jak uczniaków z podstawówki?! Do tego takie bzdurne polecenia przekazuje nam profesor! Część z nas oczywiście nie usłuchała i wyszła z audytorium. Okazało się jednak, że wszystkie wyjścia z gmachu są zamknięte. Po godzinie czy półtorej, ogłoszono nam „amnestię” i otwarto drzwi. Na mieście dowiedzieliśmy się, że w śródmieściu była wielka łapanka w tym właśnie czasie, gdy siedzieliśmy w kozie. Podobnych historii, choć nie tak spektakularnych, było więcej.
Wiem także, że prof. Guettinger interweniował (choć nie wiem z jakim skutkiem) w przypadkach aresztowań niektórych profesorów i studentów. Prof. Guettinger miał bardzo mocną pozycję zawodową, a jako kawaler żelaznego krzyża mógł sobie na wiele pozwolić. Nie był on jedynym Niemcem w kierownictwie uczelni. Był jeszcze jego zastępca – nazwiska niestety już nie pamiętam – o którym wiedzieliśmy, że jest nieprzeciętną kanalią i wysoką szyszką w hierarchii hitlerowskiej. Nie jestem tego pewien, ale chyba został on zastrzelony podczas Powstania.
Egzaminy na PWST
Uczyliśmy się naprawdę dużo i intensywnie. Myślę, że jedną z przyczyn była godzina policyjna. Dla spokoju rodziców trzeba było nocować w domu (z małymi wyjątkami). Były więc warunki do nauki. Niecodziennie wyglądały przy tym egzaminy. Ponieważ program studiów nie został (chyba celowo) sprecyzowany, a panowie profesorowie wykładali normalny kurs politechniki, więc nie było w zasadzie jasnych kryteriów egzaminacyjnych. Większość profesorów rozwiązywała to w sposób następujący: Jeżeli miało się zaliczone ćwiczenia i choćby zielone pojęcie o przedmiocie, otrzymywało się ocenę dostateczną. Dawało to możność zachowania legitymacji szkolnej.
Jeżeli zdający wykazywał niezłą orientację w przedmiocie, dowiadywał się na ogół (choć w bardzo różnej formie), że jest dobrze przygotowany i wobec tego otrzyma pytanie takie, jakie przed wojną zadawano na Politechnice. Ot tak z ciekawości i dla zabawy. W przypadku pozytywnej odpowiedzi zdający najczęściej otrzymywał jeszcze dalsze pytania, a profesor oprócz oceny w liście egzaminacyjnej zapisywał sobie coś jeszcze w swym notatniku. Niemal wszystkie te notatki ocalały i po wojnie na ich podstawie zaliczano bez zastrzeżeń poszczególne przedmioty. W moim indeksie połowa egzaminów (niemal wszystkie z pierwszych dwóch lat i kilka z trzeciego roku) jest zaliczona właśnie na podstawie zapisów okupacyjnych, szczęśliwie ocalałych u poszczególnych profesorów.
Niektórzy usiłowali skorzystać z okazji i zaliczyć sobie więcej, niż im się należało. Jeden z kolegów – nazwijmy go panem „G” – otrzymał w czerwcu 1944 roku zaświadczenie, że wysłuchał wszystkich wykładów i zdał wszystkie egzaminy przewidziane programem PWST i pozostało mu jeszcze wykonanie pracy dyplomowej. Zaświadczenia takie wydawano tym, którzy spełnili wymagane rygory. Szkoła miała być dwuletnia, skończyliśmy właśnie drugi rok nauki i nie bardzo wiadomo było co dalej, zwłaszcza, że front był już niezbyt daleko od Warszawy. Teoretycznie mieliśmy na jesieni robić coś w rodzaju pracy dyplomowej, ale nikt tego nie brał na serio, bo czuło się, że wojna wreszcie się kończy. Pan „G” wyjechał do rodziny gdzieś na wschód od Warszawy i znalazł się we wrześniu 1944 roku w wyzwolonym Lublinie, gdzie przedstawił swoje zaświadczenie z PWST, podpisane nazwiskiem znanego profesora Politechniki Warszawskiej. Znalazł tam jednego z profesorów Politechniki Lwowskiej, otrzymał od niego temat pracy dyplomowej. Przygotował pracę błyskawicznie, ale nie mógł jej bronić w Lublinie ze względów formalnych. Zgłosił ją więc do obrony na wiosnę 1945 roku w Politechnice Łódzkiej (Warszawska jeszcze nie działała). W Łodzi urzędował m.in. prof. Moszyński z Warszawy. Sięgnął do swego notesika i powiedział: nic z tego; pan „G” zaliczył projekty z części maszyn w zakresie wymaganym na PWST, a do programu politechniki trzeba zaliczyć jeszcze dwa (a może nawet trzy?), a ponadto zaliczyć jeszcze kilka przedmiotów z trzeciego i czwartego roku studiów, które nie były wykładane lub wykładano je w ograniczonym zakresie na PWST. Zamiast obrony pracy dyplomowej była więc wielka kompromitacja. Najdziwniejsze, że pan „G” był jednym z lepszych studentów na naszym roku w PWST i nie miał żadnych kłopotów z nauką.
Na pierwszym roku PWST bardzo skrupulatnie pilnowano obecności na wszystkich zajęciach. Na roku drugim sytuacja uległa radykalnej zmianie. Formalnie obecność była sprawdzana jak poprzednio, ale wykładowcy nie dziwili się, że przy czytaniu listy obecni byli prawie wszyscy, a sala wykładowa była niekiedy w połowie pusta. Jeżeli kogoś nie było na zajęciach, to znaczy, że miał inne ważniejsze sprawy i nie starano się dochodzić zbyt rygorystycznie prawdy. Dobre było każde zaświadczenie lekarskie, a najlepsze były zaświadczenia kolejowe o opóźnieniu pociągu. Pociągi w tym okresie spóźniały się nagminnie. Mieliśmy dostęp do oryginalnych druków (nie był to problem; na kolei większość pracowników stanowili Polacy). Pieczątki były też oryginalne lub robione przy użyciu dziecinnej drukarenki. Nasi wykładowcy stali się programowo łatwowierni i „wierzyli” w najbardziej nieprawdopodobne bujdy. Zdarzało się także, że cicho proponowali studentom, aby, jeżeli to możliwe, wymyślili coś lepszego.
Trzeba przy tym podkreślić, że nie wykorzystywaliśmy tych możliwości urywania się z zajęć w stopniu większym, niż wymagała tego konspiracja i naprawdę bardzo ważne sprawy życia codziennego (no i może czasami także jakaś ładna dziewczyna). Myślę, że na sumienne traktowanie nauki wpływał fakt, że dobrze zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że zyskaliśmy wyjątkową w skali kraju szansę legalnej nauki i to pod kierunkiem najlepszych polskich profesorów. Szansę tę doceniali także nasi przełożeni z konspiracji. Obowiązywał nas absolutny zakaz przynoszenia na teren uczelni broni, bibuły i tym podobnych zakazanych rzeczy. Mieliśmy obowiązek być absolutnie „czyści”.
Jednocześnie jednak, o czym dowiedzieliśmy się w wiele lat po wojnie, laboratoria Politechniki wykorzystywano m.in. do przeprowadzania analiz technicznych nowego niemieckiego uzbrojenia i sprzętu wojskowego. Do tego rodzaju prac, prowadzonych na zlecenie Komendy Głównej AK, dopuszczeni byli niektórzy profesorowie, np. prof. Groszkowski, który analizował elementy rakiety V-2 na wiele miesięcy wcześniej niż świat dowiedział się o jej istnieniu. O podejściu władz konspiracyjnych do naszej nauki świadczy m.in. dostosowywanie terminów poszczególnych szkoleń i zbiórek do... zajęć na PWST. Nie oznacza to, że szkoła miała priorytet przed konspiracją. Jednak w tych przypadkach, gdy było to możliwe, starano się nie przeszkadzać nam w nauce.
Trzeba tu jednak dodać, że w miarę zbliżania się frontu do Warszawy, to znaczy od wiosny 1944 roku, wyrozumiałość naszych konspiracyjnych przełożonych zdecydowanie malała; także i nam coraz rzadziej zdarzało się przejmować rygorami szkolnymi.
Wymienieni w tych wspomnieniach moi koledzy ze studiów, a zarazem przyjaciele, byli także moimi towarzyszami broni w konspiracji i służyliśmy w jednej drużynie i sekcji w Powstaniu Warszawskim. O świcie 2-go sierpnia podczas przechodzenia z Żoliborza do Puszczy Kampinoskiej batalionu „Serb” (później zmieniono nazwę na „Żubr”) Obwodu „Żywiciel” poległo ponad 70 żołnierzy II kompanii por. Starży; między innymi moi najbliżsi przyjaciele, koledzy i towarzysze broni z jednej sekcji:
- Andrzej Krupiński „Jacek” - ciała nie zidentyfikowano,
- Waldemar Misiorowski „Papawer” – pochowany na cmentarzu wojskowym na Powązkach,
- Zbigniew Przestępski „Gozdawa” – pochowany na cmentarzu wojskowym na Powązkach,
- Jerzy Müller „Mak” – pochowany na cmentarzu na Wawrzyszewie w kwaterze powstańczej.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Zredagował: Kamil Janicki