„The Doors. Historia nieopowiedziana” - reż. T. DiCillo – recenzja i ocena filmu

opublikowano: 2010-10-10 17:52
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
„The Doors. Historia nieopowiedziana” DiCillo to idealna propozycja dla wszystkich zainteresowanych muzyką i historią tego popularnego zespołu. Jednak pozycja kultowego filmu „The Doors” w reżyserii Olivera Stone'a pozostanie niezagrożona.
REKLAMA
Reżyseria: Tom DicilloScenariusz: Tom DicilloZdjęcia: Paul FerraraCzas trwania: 90 min.Premiera: 13 sierpnia 2010 (Polska)/17 stycznia 2009 (Świat)Produkcja: USAOcena naszego recenzenta: ++7,5/10++(jak oceniamy książki i filmy?)

Dla mnie – osoby, która większość swojego życia traci na rozmyślaniu jak reaktywować The Clash – zupełnie niezrozumiałym jest powszechna miłość do zespołu, który nie miał basisty. Nie sposób nie zgodzić się jednak, że The Doors – jak mało kto – wpłynęli na oblicze muzyki rozrywkowej.

„The Doors. Historia nieopowiedziana” to hołd złożony Jimowi Morissonowi i spółce. Reżyser, Tom Dicillo, niewątpliwie ogromny fan twórczości zespołu, stworzył swoiste „tribute to The Doors”. W filmie poznajemy historię zespołu od początków do tragicznej śmierci Morrisona w jego paryskim mieszkaniu. Całość – co jest nie lada gratką – wzbogacają często nieznane zdjęcia, zapisy studyjnych sesji nagraniowych, czy zapomniane doniesienia prasowe, które dokumentują kontrowersyjne trasy koncertowe.

Film przyjmuje postać narracji snutej przez Johnny'ego Deppa, który wprowadza nas w amerykański świat przełomu lat 60. i 70. – protestów, narkotyków i zniechęcenia do polityki.

Oczywiście „The Doors. Historia nieopowiedziana” przywołuje w pamięci powstały prawie 20 lat temu film „The Doors” Olivera Stone'a. Spieszę, by zarysować główne różnice w obu produkcjach. Stone stworzył własną historię The Doors, wyreżyserował psychodeliczny film w stylu The Doors i przekonał nas, że gdyby Jim Morisson usiadł kiedykolwiek za kamerą, jego artystyczna wyobraźnia, być może, stworzyłaby właśnie takie dzieło. Dicillo – poza nielicznymi fragmentami – ucieka od własnej interpretacji, daje się wypowiedzieć dokumentom, członkom zespołu i nagraniom. To ani lepiej, ani gorzej. Po prostu inaczej. Podobnie jak „W Ameryce” Susan Sontag różni się od każdej biografii Heleny Modrzejewskiej. Kropka.

Dalsze informacje o tym filmie wydają się niepotrzebne. Co by o nim nie napisać, z wielką przyjemnością obejrzą go wszyscy, którzy w młodości zakochali się w słowach i melodii piosenki „Light My Fire” czy „The End”. Ci, którzy poszukują w kinie czegoś więcej niż nostalgii i wspomnień ze swojej młodości, raczej nie będą zachwyceni (ale też nie będą się nudzić). Tylko czy jest ktoś, kto nie lubi czasem powspominać?

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Łukasz Grzesiczak
Łukasz Grzesiczak – rocznik 1981. Absolwent filozofii UJ, próbuje skończyć bohemistykę na UJ. Przygotowuje doktorat o Europie Środkowej w Instytucie Politologii Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. Pracował jako piarowiec kultury, asystent senatora oraz wydawca on-line w portalu społecznościowym. Czechofil, dziennikarz, recenzent kulturalny – obecnie współpracuje m.in. z tygodnikiem „Przegląd”, czeskim magazynem „Listy”, „Nową Europą Wschodnią”, „Witryną czasopism” i portalem „polis.edu.pl”. Publikował m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Newsweeku”, „GW”, „Dzienniku Zachodnim”, „Twórczości” i „Lampie”. Jego proza ukazywała się na łamach „Pograniczy”. Tłumaczy z języka czeskiego i słowackiego. Uwielbia kawę, domino, Milana Kunderę i The Clash. Bloguje na http://kostelec.blox.pl

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone