Westerplatte. Dni i godziny przed burzą

opublikowano: 2019-09-04 16:00
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Jacek Komuda w swej najnowszej powieści zabiera nas na Westerplatte. Jest koniec sierpnia 1939 roku. Za chwilę rozpocznie się pierwsza z wielu bitew wojny, która pochłonie dziesiątki milionów ofiar.
REKLAMA

27–30 VIII 1939, Wojskowa Składnica Tranzytowa na Westerplatte

Westerplatte. Wąski na sześćset metrów, długi na niecałe półtora kilometra piaszczysty pas, półwysep między kanałem portowym a otwartym morzem, zamykający jak korek wyjście Martwej Wisły z portu gdańskiego. Wojskowa Składnica Tranzytowa z basenem amunicyjnym do rozładunku towarów specjalnego przeznaczenia – amunicji i broni, której za czasów wojny bolszewickiej nie chcieli rozładowywać zbuntowani komunistyczni robotnicy z Gdańska. Na mocy decyzji Rady Ligi Narodów teren przyznano Polsce pod budowę własnego nabrzeża i magazynu, niezależnych od władz Wolnego Miasta Gdańska; władz zawsze i wszędzie, absolutnie i bez końca nienawidzących Polski.

Mjr Henryk Sucharski

Już w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku Rzeczpospolita przejęła ten skrawek lądu, wykupując pensjonaty i domy wczasowe. Najpierw Mieczysław Jałowiecki przez podstawionych ludzi kupował budynki i tereny dawnych willi. Potem, po podpisaniu wymuszonej ugody z Wolnym Miastem – rozebrano część domów, wykwaterowując mieszkańców, szykując teren pod wojskową inwestycję. Wreszcie inżynierowie Aleksander Wieleżyński i Stefan Rogalewicz stworzyli basen amunicyjny, schrony i magazyny dla wojskowych transportów. Pociągnięto linię kolejową, wstawiono dźwigi na nabrzeżu, wzniesiono elektrownię i wodociągi.

Wreszcie major Stefan Fabiszewski zbudował – w sekrecie przed czujnym wzrokiem Niemców – nowe koszary i cztery umocnione wartownie z żelbetowymi komorami bojowymi ukrytymi pod budynkami; strzelnice i wyjścia zamaskowano drzewami, zielenią, klombami kwiatów.

Niemcy w wiecznym wyścigu nienawiści osaczyli Składy i zbudowali na wcinających się w polski teren skrawkach wartownię Schupo przy samym wejściu, budynek Zarządu Kejów przy basenie amunicyjnym, potem warsztaty Rady Portu i Dróg Wodnych w pobliżu Mewiego Szańca, skąd mogli czujnym okiem obserwować wszystko, co działo się na zadrzewionym, opasanym ceglanym murem półwyspie. Przez całe lata trwała wojna nerwów i wywiadów; polsko-niemieckie podchody, czy uda się oszwabić wroga i wprowadzić na teren składnicy więcej żołnierzy. Sprowadzano ich holownikiem z Gdyni – pracowników cywilnych przebranych w mundury wysyłano do Gdyni na wycieczki, tam zakładali cywilne ubrania i kolejnego dnia przychodzili do pracy przez Gdańsk, a ich miejsce na powracającym holowniku zajmowali kolejni polscy żołnierze. Przewożono cekaemy i amunicję w wagonach, samochodach, w transportach z Komisariatu Generalnego w Gdańsku.

REKLAMA

Dwudziestego siódmego sierpnia tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku Westerplatte było martwe...

Wiatr hulał w pustych składach amunicyjnych, do basenu dawno już nie wpłynął żaden statek. Składnica to tylko symbol, ostatni skrawek polskiego wybrzeża w Wolnym Mieście Gdańsku. Świadectwo tutejszej obecności Rzeczypospolitej, znak jej morskiej polityki i honoru, który wart jest życia i zdrowia stu osiemdziesięciu dwóch żołnierzy plus sześciu oficerów i trzydziestu byłych wojskowych zatrudnionych jako pracownicy techniczni. Któż jednak lepiej umiera za honor, jeśli nie Polacy?

Kpt. Franciszek Dąbrowski

Dzień za dniem załoga Westerplatte uczyła się, jak żyć w cieniu pancernika przyczajonego pod starą twierdzą w Wisłoujściu. W południe dwudziestego siódmego sierpnia placówki oglądały przez lornetki galę banderową na pokładzie i koncert orkiestry wojskowej. Później niemieccy dowódcy udali się na przyjęcie u wysokiego komisarza Ligi Narodów w Gdańsku, Szwajcara Carla Jacoba Burckhardta.

I tyle. Następnego dnia upłynął oficjalny termin wizyty Schleswiga. A jednak pancernik nie odpłynął. Stał nadal, skupiając uwagę posterunków i wart, zaznaczając niemiecką obecność równie irytująco jak Westerplatte polską przez ostatnie dziewięć lat.

We wtorek zaczęło padać. W bryzgach deszczu odbyła się kolejna gala na pokładzie, tym razem z okazji rocznicy bitwy pod Tannenbergiem, w której wojska niemieckie rozbiły armię rosyjską, ratując Prusy Wschodnie. Placówki meldowały o zwiększonej aktywności żołnierzy w porcie, o odgłosach dochodzących z drugiej strony muru, niedaleko bramy kolejowej.

I wreszcie trzydziesty sierpnia. Dzwonki alarmowe poderwały na nogi żołnierzy odpoczywających w koszarach. Było już ciepło, między ciężkimi obłokami prześwitywało słońce. Dąbrowski i Sucharski widzieli z podwyższenia przy murze wzmożony ruch przy pancerniku. Z portu w Gdańsku przypłynęły cztery barki, które ustawiono w poprzek kanału portowego. Układano na nich przewody podłączone do zbiorników kompanii naftowej – Polish State Petroleum Company – w Nowym Porcie. Ruch, który wartownicy wzięli za początek wojny, okazał się zwykłym bunkrowaniem okrętu. Na dzisiaj wystarczyło. Niemcy nie odważyli się na żadną akcję.

30 VIII 1939, pancernik Schleswig-Holstein, mostek kapitański, około godziny 21.00

– Panie komandorze, na rozkaz melduje się komandor podporucznik von Davidson z dowództwa Grupy Eberhardta.

REKLAMA

– Dziękuję, spodziewałem się pana – odsalutował Kleikamp.

Stali na ciasnym i rozgrzanym kapitańskim mostku Schleswiga-Holsteina, przed rzędem okien zaopatrzonych w okrągłe ekrany Kenta i pod rurami głosowymi prowadzącymi do maszynowni i różnych części statku.

– Przychodzę uzgodnić rozkazy z naszą grupą – powiedział von Davidson. – Generał major chce przekazać, że Polska ogłosiła mobilizację i spodziewany jest atak na Gdańsk. Liczymy, że pomożecie nam go odeprzeć.

– Czy to znaczy, że pan generał zmienia ustalenia w sprawie ataku na Westerplatte?

– Nie, ale nie jesteśmy pewni, czy Polacy najpierw nie wykorzystają jednej z dwóch dywizji stojących na południowy zachód od Starogardu, żeby zaatakować miasto.

– Panie von Davidson, tak czy owak, najpierw muszę zająć Westerplatte, żeby zyskać swobodę manewru. Nie jestem w stanie znaleźć dobrej pozycji do ostrzału, kiedy po drugiej stronie kanału siedzi wróg. Z kolei wyjść na morze i zaatakować też nie mogę, bo nie ręczę, że jakieś pociski nie spadną na Gdańsk.

Schleswig-Holstein w latach 30. (Bundesarchiv, DVM 10 Bild-23-63-47 / CC-BY-SA 3.0)

– Co w związku z tym mam przekazać panu generałowi?

– Że porucznik Henningsen przygotowuje kompanię szturmową do ataku w pierwszych chwilach po godzinie Y. Będę ich wspierał z obecnego miejsca ostrzałem ze wszystkich dział.

– Czy pan komandor nie obawia się działań polskiej floty?

– Dwie godziny temu dostałem radiodepesze mówiące, że z Gdyni wyszły na północ trzy polskie kontrtorpedowce. Oznacza to poważne osłabienie ich sił na wybrzeżu. W związku z tym nie liczę się z większymi polskimi atakami. Proszę to przekazać generałowi, jak również że udzielę mu pomocy w Gdańsku tylko w wypadku, gdy sam zostanę zaatakowany. Na razie Schleswig to ciągle okręt Rzeszy, a nie Wolnego Miasta.

– Tak jest, wszystko przekażę.

– Dziękuję. Panowie – Kleikamp odwrócił się do oficerów – utrzymujemy wachtę bojową. Proszę zachować uwagę i wezwać do mnie porucznika Henningsena na odprawę.

Ten tekst jest fragmentem powieści Jacka Komudy – „Westerplatte”:

Jacek Komuda
„Westerplatte”
cena:
44,90 zł
Wydawca:
Fabryka Słów
Okładka:
broszura
Liczba stron:
460
ISBN:
978-83-7964-420-9

31 VIII 1939, Westerplatte, plac przed nowymi koszarami, godzina 15.34

Ledwie ciemnogranatowy chevrolet master sedan przejechał przez bramę składnicy, trąbka wezwała żołnierzy na zbiórkę na plac przed nowymi koszarami. Samochód jechał wolno dróżką obok wartowni numer jeden, a po ciemnych, wypolerowanych szybach przesuwały się refleksy słońca. Skręcił w lewo, na plac sportowy, pod koszary. Tam, na wprost wejścia, wysiadł z niego podpułkownik Wincenty Sobociński, w szarym garniturze, z odkrytą głową. Jak zwykle spokojny, opanowany, tryskający energią. Jakby ukrywał, że przywiózł jakieś wieści, tak niespodziewanie pojawił się w składnicy, zapowiedziany tylko jednym telefonem z Komisariatu.

REKLAMA

Przywitał się przed wejściem z oficerami i zaraz ruszył do kompanii wartowniczej, która czekała już ustawiona w dwuszeregu, plutonami.

Szef kompanii chorąży Pełka wystąpił z szeregu z szablą w ręku i podał krótką komendę:

– Baczność, na ramię broń! Prezentuj broń! Na lewo patrz!

Zasalutował, podszedł dziarskim krokiem do Sobocińskiego i stojących za nim oficerów, zasalutował znowu. Oficerowie odsalutowali.

– Panie pułkowniku, chorąży Pełka melduje posłusznie załogę składnicy tranzytowej gotową do przeglądu. Stan: sześciu oficerów, siedemdziesięciu dwóch podoficerów, stu dziesięciu żołnierzy! Obecni wszyscy.

– Dziękuję! – powiedział Sobociński. Powoli, z namysłem przeszedł się wzdłuż szeregu, spoglądając na naprężone, twarde oblicza załogi.

– Czołem, żołnierze! – rzekł miękko i niegłośno. Odzew był niczym grom:

– Czołem, panie pułkowniku!

– Proszę, spocznij.

– Baczność! – zakomenderował Pełka, gdy wrócił marszowym krokiem do szeregu. – Na ramię broń! Do nogi broń!

Rozszedł się chrzęst opuszczanych karabinów.

– Spocznij!

Oficerowie, salutujący dotąd i wyprężeni niczym struna, opuścili ręce.

– Żołnierze – przemówił Sobociński – cieszę się, że znajduję was wszystkich gotowych i w dobrym zdrowiu. Dziś widzę, że lada chwila stawicie czoła wrogowi. Bądźcie pewni, że wasza służba, choć ciężka, nie będzie nadaremna. Rzeczpospolita o was nie zapomni. Ku chwale ojczyzny!

– Ku chwale ojczyzny, panie pułkowniku! – odrzekł chór ponad stu osiemdziesięciu żołnierskich głosów.

– Dziękuję. Proszę podać: rozejść się.

Płk Wincenty Sobociński

– W tył zwrot! – zabrzmiał gromki głos szefa kompanii. – Rozejść się!

– Wpraszam się do was na obiad. – Sobociński zagarnął ramionami Sucharskiego i Dąbrowskiego. – Ale nie gniewajcie się, goły nie przychodzę. Panie Stanisławie! – krzyknął do szofera. – Podaj, proszę, przyjacielu, z bagażnika ten cały kosz, cośmy go tachali z Komisariatu. Dajcie to do kasyna oficerskiego.

Wezwany przydreptał szybko, uginając się pod ciężarem ciężkiego koszyka.

– Ależ co ty mówisz, jakie wpraszanie – żachnął się Sucharski. – Nie puścimy cię przecież głodnego przez Gdańsk pełen Niemców.

– Wziąłem wam żytniówkę Baczewskiego, myśliwską i śliwowicę Haberbuscha, koniaki Martell i Hennessy. Wszystko, co było u nas w barku. W Komisariacie to już nam niepotrzebne. Po co mają wychlać Szwaby? Chodźcie!

REKLAMA

Do kasyna w willi oficerskiej szli alejką wysypaną białym żwirem. Mijali ukwiecone klomby kwiatów,

z prawej sportowy plac, korty tenisowe. Zupełnie jak gdyby byli w kurorcie na obrzeżach Sopotu albo Jastrzębiej Góry, a nie w składnicy wojskowej, najpilniej strzeżonym przez Polaków i najbardziej znienawidzonym przez Niemców obiekcie w Gdańsku. Duża, surowa sala o ścianach pokrytych boazerią powitała ich słonecznym światłem odbijającym się od sportowych pucharów na półkach z obu stron baru.

Pojemy, a potem popijemy. I pogadamy – powiedział Sobociński i nagle zmarszczył brwi, widząc, że porucznik Grodecki kieruje się do kasyna podoficerskiego. – A ty, Żaba, dokąd? Masz jakąś służbę?

– Rezerwiści nie jadają z szarżami. – Grodecki rozłożył ręce. – No bo kto ja jestem? Zwykły monter od smarów i maszyn.

– Kto to wymyślił?

– Pan maj... – ugryzł się w zęby Grodecki – znaczy komendant. Znaczy tak wyszło.

– Siadaj z nami! – uciął zimno Sucharski. – Dziś zjesz jak człowiek. Obowiązki mogą poczekać.

Zapadła cisza, zrobiło się trochę niemrawo. Na szczęście Kita zaczął podawać obiad, jakby już wyczuł, co się dzieje. Dziś gotował Józef Tusk, kucharz, a menu było prawie jak w Grand Hotelu. Na pierwsze danie chłodnik, na drugie bryzole z polędwicy podane z grzybami w śmietanie lub kalafiorem z masłem. Do picia kompot, herbata albo woda gazowana w butelkach od Fischera z Nowego Portu.

Po obiedzie na stole zjawiło się ciasto drożdżowe, a Sobociński kazał przynieść kosz przywieziony z Komisariatu. Sam pierwszy wyznaczył do otwarcia flaszkę koniaku Winkelhausena ze Starogardu. Podporucznicy w osobie Kręgielskiego znów polewali, szybko i cicho.

Polscy oficerowie po kapitulacji Westerplatte, 7 września 1939. Od lewej: chor. Edward Szewczuk, por. Stefan Grodecki, kpt. Mieczysław Słaby, kpt. Franciszek Dąbrowski, ppor. Zdzisław Kręgielski

I wreszcie upragniony dymek, bo każdy Polak po jedzeniu nie zapomni o paleniu. Papierosy wyciągnęli wszyscy poza Sucharskim.

– Panowie, i jak nastroje? – zapytał bez ogródek Sobociński.

– Jakie mogą być? – Dąbrowski się uśmiechnął. – Bojowe!

– Niemcy się naprzykrzali? W ostatnich dniach?

– Nawet nie bardzo – powiedział kapitan. – Grzeczni jak w kindersztubie. Ćwiczą na pokładzie pancernika, robią pompki, przysiady, składają wieńce. Pensjonat!

– Długo tu siedzą – odezwał się major Sucharski. – Wizyta miała się skończyć w poniedziałek, raczej na pewno nie odpłyną przed niedzielą.

– Cały czas dopuszczamy prowokację. – Sobociński

zaciągnął się wonnym dymem. – Ale chcę was uspokoić. Granica polsko-gdańska jest obstawiona sześcioma dywizjami. Nie dajcie się zaskoczyć. Wszystko będzie dobrze, bylebyście tylko bronili składnicy przez dwanaście godzin.

REKLAMA

– Niech się wreszcie zacznie! – mruknął Dąbrowski. – Zwariować można od tego czekania.

– Dwanaście godzin? – zapytał Pająk. – Mieliśmy wytrzymać sześć.

Ten tekst jest fragmentem powieści Jacka Komudy – „Westerplatte”:

Jacek Komuda
„Westerplatte”
cena:
44,90 zł
Wydawca:
Fabryka Słów
Okładka:
broszura
Liczba stron:
460
ISBN:
978-83-7964-420-9

– Dwanaście powinno wystarczyć – podkreślił z naciskiem Sobociński. – Spójrzcie, jak wygląda sytuacja. – Sięgnął do kosza, w którym jego kierowca przyniósł likiery i koniaki, wyciągnął z niego i rozłożył płachtę gazety z wielkim napisem na górze „Völkischer Beobachter” i łamanym krzyżem pośrodku. Przejechał palcem po stronie tytułowej, zatrzymując się na nagłówku „Quo Vadis Polonia”, i powiedział: – Dwa dni temu Hitler przekazał

ambasadorowi Hendersonowi nowe propozycje wobec Polski. Zaraz będzie to we wszystkich niemieckich gazetach. Bądźmy szczerzy, to nie są żadne propozycje, tylko ultimatum. Mamy oddać Gdańsk, przeprowadzić na Pomorzu plebiscyt i zgodzić się na budowę eksterytorialnej autostrady. A jeśli wynik plebiscytu okaże się niekorzystny dla nas, Szwaby łaskawie przyznają nam takie samo prawo do eksterytorialnej trasy do Gdyni.

Pomnik na Westerplatte, widok współczesny (fot. Pixabay)

– No to mamy wojnę – kiwając głową, odparł Pająk. – Warunki nie do przyjęcia.

– Eeee, Hitler jak zwykle blefuje – rzekł Kręgielski.

– Dlatego nie dajcie się zaskoczyć – powtórzył Sobociński. – A jeśli wytrzymacie dwanaście godzin, to gdy losy na to pozwolą, całą załogę ozłocimy. Panowie – podniósł się z miejsca z kieliszkiem koniaku – zdrowie wasze i załogi.

W ciszy powstali, wznieśli kieliszki i spełnili toast. Jak za umarłych. Podpułkownik podszedł do Kręgielskiego.

– Z wszystkimi jestem po imieniu, tylko nie z tobą, Mały, dlatego piję z tobą za braterstwo, żebyś pamiętał, że jesteśmy wszyscy w jednej rodzinie i jak jedna rodzina musimy się wspierać. Polejcie!

Tym razem polał Pająk. Mężczyźni wznieśli szkło, wypili, uścisnęli się.

– Nie będę was demoralizował, moi mili – powiedział podpułkownik. – Heniu, mam jeszcze z tobą do pogadania na osobności. A ty, Mały, chodź na chwilę, chciałbym ci coś rzec.

– Na rozkaz.

Zaprowadził Kręgielskiego do osobnego pokoju, w którym stały stoły i ułożone na nich obrócone do góry nogami krzesła. Odchrząknął, patrzył w przestrzeń.

– Słuchaj, Mały – zaczął szorstko. – Mówię z tobą jak z oficerem i mężczyzną: mała nadzieja na uratowanie życia. Bijecie się o honor żołnierski i za polski Gdańsk.

REKLAMA

Wasza postawa zadecyduje, jak was będzie sądziła... historia. Wiem, że masz matkę na utrzymaniu. Podaj mi jej adres, a jeśli będę mógł, zrobię dla niej wszystko, żeby mogła żyć w spokoju. Ty bądź przygotowany na najgorsze i jeszcze raz pamiętaj: nie daj się zaskoczyć. Przewaga po szwabskiej stronie olbrzymia.

Podał Kręgielskiemu czystą kartkę i wyciągnięty z pugilaresu ołówek. Podporucznik ujął ją, położył na stole, zapisał szybko adres i oddał.

– Nie zapomnimy o was – rzucił na koniec. – My w Komisariacie, rząd, Rzeczpospolita... Jesteście na pierwszej linii, na najważniejszej placówce.

Uściskał go jak syna i wyszedł. Kierował się prosto do komendanta, ale drogę zastąpił mu kapitan Słaby.

– Panie pułkowniku – powiedział formalnie – nie będę owijał w bawełnę. Gdzie są moje narzędzia? Słyszałem, że ciągle leżą u was w Komisariacie! Nie mogę się doprosić, a Deik i Gawlicki ich nie przywieźli!

– Mietek, na śmierć, nie mogłem – wykrztusił Sobociński. – Na dole pod bramą stoi Schupo, wykopali nam rów, musiałem jechać innym samochodem. Nie miałem jak tego wynieść. Przywiozłem ci trochę leków, kierowca powinien ci dać.

– Tak, aspirynę i luminal. Na wariatów. Na ból głowy i katzenjammer. Panie pułkowniku, ja nie jestem jakimś niemieckim nadczłowiekiem! Nie dacie mi...

– Mietek, dość! – uciął Sucharski. – Zrobimy, co się da. Jeszcze wojna nie wybuchła.

– Henio ma rację. – Sobociński pokiwał głową. – Postaram się coś zrobić.

Las na Westerplatte po zakończeniu walk we wrześniu 1939 roku (Bundesarchiv, Bild 183-2008-0513-500 / CC-BY-SA 3.0)

Nowe koszary, gabinet komendanta, godzina 17.03

Nareszcie siedli przy buteleczce likieru Mandarin od Kantorowicza w pokoju komendanta w nowych koszarach, w ciszy i spokoju. Pili w zasadzie symbolicznie, bo i nie było pod co. Sucharski siedział milczący i sztywny. Sobociński – zamyślony.

– Jutro wybuchnie wojna – powiedział w końcu, jakby zrzucał ciężki kamień z piersi. – Mówię ci o tym w zaufaniu i nie przy wszystkich, bo powiedział mi to dzisiaj rano szef naszej ekspozytury w Bydgoszczy, major Żychoń.

Sucharski nawet się nie poruszył, jakby w ogóle to wszystko go nie obchodziło.

– Wybucha, wybucha i nie może wybuchnąć – mruknął. – Oczekujemy jej prawie co dnia. I nic, może Mały ma rację. Może to jeden blef.

– Dziś rano naczelny wódz rozkazał rozformować korpus interwencyjny generała Skwarczyńskiego – ciął słowem jak szablą Sobociński. – Heniek, nie licz na pomoc. Nie macie tu żadnej szansy. Gdańsk jest odcięty. Uważaj jutro rano, Niemcy uderzą, nie dajcie się zaskoczyć.

REKLAMA

Westchnął i wyciągnął papierosa. Poczęstował Sucharskiego, ale ten nie wyciągnął ręki.

– Ty dowodzisz i ty decydujesz. Jak uznasz, że opór nie ma szans, wiesz, co robić. Macie utrzymać się dwanaście godzin i tyle. Nie daj się tylko zaskoczyć.

Major milczał, zaciskał dłonie, bo drżały.

– Jak to? – zapytał. – Zostawili nas samych? Nie przyjdą? I co ja mam – wychrypiał – powiedzieć ludziom? Co mam im powiedzieć prosto w twarz?

– Heniu, jesteś dowódcą, więc decyduj i rozkazuj. Nie możesz poddać się od razu. Musisz wytrzymać... chociaż trochę. Nie będzie ci łatwo. To nie koniec złych wieści.

– Co takiego? – wybełkotał Sucharski. – To mogą być gorsze?

– Od Żychonia – pokiwał głową Sobociński. – Nie lubię przekazywać takich rzeczy, ale... jest podejrzenie, że niemiecki wywiad podjął akcję przeciwko waszej placówce. Być może mają w składnicy agenta, który przekaże im plany i pomoże... od środka, sam wiesz. Nikomu nie możesz ufać. Miej oczy szeroko otwarte, żeby uniknąć zasadzki.

– Przecież... – słowa ledwie przechodziły Sucharskiemu przez gardło – przecież stawiacie mnie pod ścianą. To jak wyrok. Nie będzie odsieczy, a ja nie mogę poddać tak ważnej dla nas i jeszcze ważniejszej dla Niemców placówki. Więc co, mam umierać? Nie mogę nawet powiedzieć o tym ludziom, bo... jeśli osłabnie obrona, będzie... sam wiesz.

– Nic już ci nie pomogę. Przepraszam. Co mogę jeszcze?

– Jesteśmy jak kolec w oku wroga. Niemcy rzucą na nas nawałę. Wszystkie siły. – Głos Sucharskiego drżał.

– Składałeś przysięgę i znasz honor polskiego oficera. Teraz musisz walczyć.

Długie, bardzo długie milczenie.

– Na mnie już czas. Nie przyjechałem tu z lekkim sercem.

Sucharski słabo uścisnął rękę̨ Sobocińskiemu. Został przy stole, kiedy tamten wychodził. Usłyszał skrzypnięcie drzwi, zdziwiony głos: „Co wy tu robicie?”. I tłumaczenie w sąsiednim pokoju kaprala Wróbla, kontraktowego ogrodnika: „Przyszedłem do komendanta zapytać́ się̨...”.

Niemiecki pancernik Schleswig-Holstein ostrzeliwuje polskie wybrzeże, wrzesień 1939 roku

– Komendant nie ma teraz czasu – powiedział Sobociński.

Sucharski odsunął firankę i wyjrzał. Patrzył na dziedziniec, widział, jak podpułkownik wsiadał do samochodu, obejrzawszy się jeszcze na koszary, na ogromnego, wykutego w piaskowcu orła nad wejściem.

– Niemcy mają tu swojego człowieka – wyszeptał bezgłośnie. – Tak, macie rację. To ja jestem tym zdrajcą. Ja zawiodłem. Wszystkich was po kolei.

I nagle, jak w szaleńczym tańcu, wróciły do niego obrazy sprzed sześciu dni...

Zatoczył się. Zobaczył błysk.

Ten tekst jest fragmentem powieści Jacka Komudy – „Westerplatte”:

Jacek Komuda
„Westerplatte”
cena:
44,90 zł
Wydawca:
Fabryka Słów
Okładka:
broszura
Liczba stron:
460
ISBN:
978-83-7964-420-9
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Jacek Komuda
Zawodowy pisarz i historyk. Specjalizuje się w dziejach Rzeczypospolitej szlacheckiej. Jako jeden z nielicznych ludzi pióra uczestniczy w rekonstrukcjach historycznych jako XVII-wieczny polski husarz, pancerny i Lisowczyk, poznając w ten sposób realia dawnego pola walki. Na własnym koniu przejechał pół Polski, spory kawałek Ukrainy i jeszcze większy Karpat Wschodnich. Do najsłynniejszych powieści autora należy czterotomowy cykl Samozwaniec (Fabryka Słów 2009–2013), oraz Banita (Fabryka Słów 2011).

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone