Wspomnienia Macieja Bernhardta z powstania warszawskiego (V)
Czwarta część wspomnień
Kontuzja
Podczas wycofywania 14-ego września naszych oddziałów z Olejarni (najdalej wysuniętej placówki w dzielnicy) na Marymoncie zostałem kontuzjowany. W rowie łącznikowym, blisko już Straży Ogniowej, pocisk, chyba moździerzowy, wybuchł w odległości kilku metrów ode mnie, na szczęście, za załomem rowu łącznikowego. Uchroniło mnie to od odłamków, ale zostałem ogłuszony i straciłem przytomność.
Wyciągnęli mnie koledzy i przenieśli do budynku Straży. Tam ocucono mnie dość szybko. Okazało się jednak, że jestem całkowicie głuchy, nie mogę mówić i mam kłopoty z utrzymywaniem się w pozycji pionowej. Nie przekazali mnie do szpitala, bo brakowało już miejsc nawet dla ciężko rannych, a ja byłem tylko kontuzjowany. Kompanijny lekarz pozwolił na pozostawienie mnie w oddziale i zalecił zwolnienie na dwa, trzy dni od służby. Głuchota przeszła mi po kilku godzinach, pozostał tylko silny szum w uszach. Ciągle miałem też kłopoty z utrzymywaniem równowagi, a wraz z powrotem głosu zacząłem się potwornie jąkać.
Następnego dnia rano skierowano mnie „na odpoczynek” do dowództwa batalionu. Siedziałem w piwnicy w „przedpokoju” w roli informatora, miałem też meldować przychodzących. Niezbyt się do tego nadawałem, gdyż wciąż strasznie jąkałem się i wszelkie informacje jak i meldunki trwały bardzo długo. Prawdę mówiąc nie miałem tam wiele roboty, bo większość przychodzących wchodziła pewnie bez meldowania i nikt nie miał o to pretensji. Siedziałem, więc na stołku i spałem, a zaległości miałem ogromne.
W porze obiadowej zluzował mnie jeden z podoficerów. Gdy wróciłem, dowiedziałem się, że pod moją nieobecność była jakaś odprawa, a teraz kilku oficerów jeszcze zostało i nad czymś dyskutują, ale chyba już nie służbowo. Za chwilę jeden z nich wyszedł i nie zamknął drzwi za sobą.
Usłyszałem ożywione głosy, nie ulegało wątpliwości, że po alkoholu. Po głosie poznałem tylko jednego - „Starżę”. Dyskusja na przemian to przycichała, to stawała się głośniejsza. Nie bardzo mogłem dojść, o co w niej chodziło. Zacząłem drzemać. Obudziła mnie głośna wymiana zdań. W pierwszej chwili myślałem, że się kłócą. Ale nie, to tylko wpływ alkoholu. Tematem były rozważania, czy po zakończeniu wojny stanowisko starosty jest odpowiednie dla porucznika i dowódcy kompanii w powstaniu, czy też zbyt skromne. Starża najgłośniej i zdecydowanie twierdził, że to stanowczo za mało.
Wydawało mi się, że w piątym roku wojny i siódmym tygodniu powstania nic już nie było w stanie mnie zadziwić. Byłem jednak przerażony, słysząc tę dyskusję i poziom dyskutantów. Po pewnym czasie dyskutanci wyszli. Starża nie zwrócił uwagi na siedzącego w kącie dyżurnego. Wieczorem poprosiłem o przeniesienie mnie z powrotem do linii. Następnego dnia byłem już w budynku Straży Ogniowej.
Starża za udział w powstaniu był trzykrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych. Nie słyszałem natomiast, aby w sprawie masakry pod Boernerowem oraz dwukrotnego bezcelowego narażenia placówek Boya i Azota na Bielanach na niemal pewną zgubę, przez zaniechanie ich ściągnięcia lub choćby poinformowania, że cała kompania wychodzi do Kampinosu, prowadzone było jakiekolwiek dochodzenie.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Po wyzwoleniu z niewoli i zakończeniu wojny, wyjechał do Australii. Jako jedyny z naszych dowódców nie utrzymywał kontaktu ze swymi kolegami i powstaniowymi podwładnymi. Ktoś podobno miał o nim jakieś wiadomości od jego krewnych.
Przyznaję, że nie ma chyba drugiego, tak znienawidzonego przeze mnie człowieka, jak on. Mimo, że minęło już ponad 60 lat, to wciąż nie mogę mu darować śmierci Hanki i moich najlepszych przyjaciół oraz tak wielu kolegów, a także podłej, tchórzliwej obrony przed zarzutem, że zginęli przez jego głupotę i fanfaronadę.
Ranny
Ostatnie dwa tygodnie powstania pamiętam jak przez mgłę. Pierwszych parę dni po powrocie do plutonu byłem jeszcze w kiepskiej kondycji fizycznej z powodu kontuzji. Powracałem jednak do formy. Zawroty głowy ustały, tylko wciąż mocno się jąkałem. Później byliśmy niemal bez przerwy w akcji. Niemcy zdecydowanie dążyli do likwidacji powstania na Żoliborzu. Najgorszy był brak snu. Chodziłem, strzelałem jak automat, nie bardzo wiedząc, co się dzieje wokół. Myślałem właściwie tylko o jednym. Żeby wreszcie raz dobrze się wyspać.
Kolejny dowódca plutonu 237, ppor „Oksza” (Jerzy Staszewski), 29-ego września we wczesnych godzinach popołudniowych wysłał mnie z meldunkiem na drugą stronę ulicy Słowackiego. Nie pamiętam już, do kogo, ani dokładnego adresu. Było to gdzieś niedaleko kościoła Św. Stanisława.
Przeszedłem bez trudności, trochę tylko błądziłem w podwórkach. Doręczyłem meldunek. Kazano mi poczekać na przygotowanie odpowiedzi. Nie wiem jak długo to trwało, bo jak tylko usiadłem, natychmiast usnąłem. Myślę jednak, że nie dłużej niż pół godziny. Przy wychodzeniu przestrzegano mnie o istniejącym od niedawna ostrzale pobliskiego podwórza. Nie zwróciłem na to uwagi. Przecież dopiero, co szedłem i bezpośredniego ostrzału nie było, a artyleryjski lub bombardowanie lotnicze to już siła wyższa i nic na to nie można poradzić.
Wracałem tą samą drogą, którą przyszedłem. Na jednym z podwórzy zostałem, zupełnie dla mnie niespodziewanie, ostrzelany z pistoletu maszynowego. Padłem na ziemię. Na szczęście osłaniały mnie jakieś badyle, resztki ogródka warzywnego.
Strzelano do mnie z lewej strony, ale nie mogłem zorientować się skąd. Z prawej miałem mur ogrodzenia, z przodu i z tyłu, mniej więcej w takiej samej odległości, bloki. Z piwnicy tego z tyłu właśnie wyszedłem, a do piwnicy drugiego miałem wejść. Usiłowałem się czołgać, ale każdy mój ruch powodował ruch badyli i natychmiastową serię z automatu.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Miałem przy sobie rewolwer i sporo do niego amunicji oraz dwa granaty zaczepne (fili¬pinki). Strzelać nie mogłem, bo nie widziałem celu. Wyjąłem, więc granat, odbezpieczyłem go, pokiwałem trochę badylami i gdy tylko zamilkła seria, rzuciłem z całych sił granat w kierunku, z którego strzelano. Natychmiast, jeszcze zanim wybuchł, poderwałem się i biegłem ile sił przed siebie i w chwilę po wybuchu padłem na ziemię. Udało się, ale zostało mi jeszcze do przebiegnięcia około 10 metrów.
Po dobrej chwili powtórzyłem poprzedni manewr. Zdziwiło mnie, że mój granat wybuchł bardzo blisko, a przecież rzucałem go, tak jak poprzedni, z całych sił. Przebiegłem do otworu w murze bloku i wskoczyłem do piwnicy. Było tam kilku bardzo przestraszonych cywili. Jeden z nich zwrócił mi uwagę: „przecież jest pan ranny; z rękawa kapie krew”. W tym momencie uświadomiłem sobie, że podczas rzutu granatem poczułem silne uderzenie w ramię. Nie zastanawiałem się nad tym. Teraz zrozumiałem, dlaczego granat poleciał tak niedaleko.
Zaopiekowała się mną jakaś starsza kobieta. Pomogła mi zdjąć kurtkę, odwinęła i oberwała rękaw i stwierdziła: „Czysty przestrzał. Może pan ruszać ręką, znaczy się, że kość nie naruszona; nic panu nie będzie. Ma pan opatrunek osobisty?” „Mam, zrzutowy” - odpowiedziałem. „Proszę mi go dać”. Rozwinęła go i fachowo założyła.
W tym momencie nerwy puściły. Poczułem się potwornie zmęczony, ramię zaczęło boleć, przedramię i dłoń drętwieć. Marzyłem tylko o jednym, żeby się położyć. Miałem jednak przy sobie odpowiedź na przyniesiony meldunek, musiałem ją donieść z powrotem. Czułem, że jeżeli zaraz nie wyjdę, to później żadna siła już mnie nie ruszy.
Wyprowadzono mnie na nieznane mi podwórze. „Moja” droga była podobno już także pod bezpośrednim ostrzałem. W pierwszej chwili nie bardzo mogłem się zorientować. Ktoś wskazał mi właściwe przejścia. Byłem jednak coraz słabszy i szedłem z coraz większym wysiłkiem. W jednym z przekopów spostrzegłem powstańca z opaską plutonu 212, z naszej kompanii. Zapytałem, czy może doręczyć do naszego plutonu meldunek, który niosę, a nie mam już pewności, czy dam radę go donieść. Kazał mi zaczekać i po chwili zjawił się z podoficerem, chyba sierżantem. Ten zadał mi kilka rutynowych pytań i polecił swemu podwładnemu natychmiast biec z meldunkiem. Podobno było to już niedaleko. Zawołał sanitariuszkę i kazał jej odprowadzić mnie na punkt sanitarny.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Szpital
Najbliższy punkt sanitarny należał do AL. Było to moje pierwsze i jedyne spotkanie podczas powstania z AL-owcami. Przyjęli mnie tam dobrze, ale nie mieli już absolutnie żadnych lekarstw ani środków opatrunkowych. Dostałem „na wzmocnienie” kieliszek wódki; podobno tylko to im zostało. Po wielu perypetiach sanitariuszka doprowadziła mnie, gdy było już ciemno, do szpitala w forcie w parku im. Żeromskiego (dzisiaj fort im. gen. Michała Sokolnickiego).
Przy wejściu do fortu była jeszcze mała awantura, bo zażądano ode mnie oddania broni. Nic nie pomogły tłumaczenia, że ten rewolwer przyniosłem z Kampinosu i że uratował mi życie pod Dworcem Gdańskim. Oglądano z ciekawością postrzeloną rękojeść, ale rewolwer w końcu i tak musiałem oddać.
W szpitalu w forcie zajęła się mną dobrze mi znana lekarka, koleżanka mego Ojca. Nazwisko jej wyleciało mi z pamięci. Przypominam sobie jedynie, że mieszkała do Powstania przy ulicy Czarnieckiego, niedaleko Placu Inwalidów i że była ciotką Janka Filipkowskiego, mego kolegi z PWST (zginął na Mokotowie).
Obejrzała mój opatrunek. Stwierdziła, że jest dobrze założony. Dowiedziałem się też, że miałem dużo szczęścia: kilka milimetrów w lewo i pocisk zgruchotałby kość, kilka w prawo (a może odwrotnie) - przeciąłby tętnicę. „To już ostatnie godziny powstania” - usłyszałem - „nie mam cię gdzie położyć, wszędzie leżą ciężko ranni. Znajdź sobie gdzieś miejsce, gdzie mógłbyś chociaż usiąść”.
We wnęce, tuż przy wejściu do fortu, leżeli zabici i zmarli w szpitalu, których nie można było pochować w ciągu dnia, ze względu na bardzo silny ostrzał.
Pod murem było trochę miejsca. Od biedy można było się nawet położyć, oczywiście na gołej ziemi. Było mi zupełnie wszystko jedno. Usiadłem pod ścianą i zacząłem natychmiast drzemać. Po chwili „moja” lekarka przyniosła w szklance trochę alkoholu: „Masz, napij się, dobrze ci to zrobi”. Był to chyba czysty spirytus lekarski; strasznie to było mocne. Natychmiast zakręciło mi się w głowie i film się przerwał.
Gdy się obudziłem, na dworze było już widno i niesamowicie cicho. Tylko z rzadka dochodziły dalekie, pojedyncze strzały. Jakaś sanitariuszka pomogła mi wstać, chyba bardzo zdziwiona, że jeden z nieboszczyków próbuje się podnieść - leżałem przecież pomiędzy trupami. Zdjęła ze mnie zrzutową angielską kurtkę mundurową i narzuciła swój damski, letni, czarny płaszcz z aksamitnym kołnierzem. Tłumaczyła mi przy tym, że Niemców poinformowano, że w tej części szpitala nie ma powstańców, tylko ludność cywilna: „Pamiętaj – tylko cywile!”
Byłem wciąż półprzytomny ze zmęczenia i nie bardzo dochodziły do mnie jej argumenty, ale nie broniłem się przed tą zmianą. Byłem tylko zaskoczony, że to już koniec powstania. Mimo wszystko nie zdawałem sobie wciąż sprawy z sytuacji wojskowej.
Dostałem do picia jakąś zimną lurę, która miała chyba udawać kawę. Była dość słodka. „Wsypałam resztę cukru”, usłyszałem od sanitariuszki, „szkoda tu zostawić, a nie wiem czy dałoby się go zabrać. Osłodziłam dwa kotły kawy zbożowej. Niech się ludzie choć napiją. Masz tu jeszcze kilka kostek, schowaj do kieszeni”.
Po chwili usłyszałem głośne polecenia personelu szpitala, aby ranni, którzy mogą chodzić, a także osoby cywilne, które schowały się w forcie, wychodziły na zewnątrz. Wyszedłem przed fort i zostałem oślepiony światłem - słońce było już dość wysoko; dzień był pogodny. Dopiero teraz mogłem zdać sobie sprawę z mego wyglądu. Byłem ubrany w wojskowe, zielone drelichowe spodnie, niemieckie buty wojskowe, koszulę bez prawego rękawa, urwanego przez panią, która zakładała mi opatrunek, oraz w damski, nieco przyciasny, czarny płaszcz z aksamitnym kołnierzem, który kiedyś musiał być dość elegancki. Do tego ręka na temblaku i na gębie zarost przynajmniej dwutygodniowy.
W sumie, musiałem wyglądać interesująco.
Przeczytaj również inne wspomnienia prof. Bernhardta
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Tekst zredagował: Kamil Janicki