Zdążyć na 22 lipca, czyli ile jest MDM-u w MDM-ie?
Kazimierz Brandys w „Listach do pani Z” pisał, że wiek sześćdziesięciu lat brzmi już poważnie. W tym wieku refleksje nad własną przeszłością zaczynają być coraz częstsze, a pytanie o skuteczność w realizacji naszych planów powraca nieuchronnie. Ile z tego co sobie założyliśmy udało nam się zrealizować? A ile nie? I czy wszystko było zależne od nas, czy raczej jak to najczęściej w życiu bywa, wyszło tak po prostu, samo z siebie? Budynek w sześćdziesiątym roku życia jest wprawdzie młodszy niż sześćdziesięcioletni człowiek, ale o naiwności nie ma już mowy. 22 lipca 1952 roku oddano uroczyście do użytku Marszałkowską Dzielnicę Mieszkaniową, chlubę polskiego socrealizmu i śródmiejskie miejsce dla ludu. Nie ma sensu analizować jej urody – jest to kwestia absolutnie subiektywna. Zresztą już w lipcu 1952 Józef Sigalin, kierownik Pracowni MDM pisał: „Ludzie podziwiają. Niektórzy wydziwiają”, i chyba to spostrzeżenie jest aktualne do dzisiaj. Z okazji sześćdziesiątych urodzin można jednak pokusić się o refleksję, na ile to co z takim poświęceniem oddali w terminie budowniczowie było kompletne względem pierwotnych założeń.
Rok 1945 był dla Warszawy dnem upadku, lecz zarazem dobą przełomu. Skala zniszczeń oszałamiała, podobnie jak skala możliwości. W tych okolicznościach powstał zespół projektowy, którego członków połączyła praca przy odbudowie, a z czasem więzy prawdziwej przyjaźni. Czterech znakomitych fachowców i cztery silne osobowości – Józef Sigalin, Stanisław Jankowski, Zygmunt Stępiński i Jan Knothe – dostali szansę przeobrażenia Warszawy, i z tej szansy skorzystali. Było to tym trudniejsze, że wszyscy doskonale znali Warszawę przedwojenną i mieli ją w pamięci. Zlekceważenie tych wspomnień będzie im zresztą później wielokrotnie wypominane. Jednak w roku 1949 nazwiska czterech architektów są wymieniane jednym tchem z nazwą strategicznej, zaprojektowanej przez nich arterii przelotowej Wschód-Zachód – Trasy W-Z. Było za co chwalić, gdyż z planowanej pierwotnie niedługiej trasy wyszedł kawał miasta w rejonie staromiejskim wraz z mostem. Było to wielkie dzieło urbanistyczne, miastotwórcze, a przede wszystkim: psychologiczne. Można było je osiągnąć wyłącznie w niezwykłej atmosferze powojennej odbudowy. Architekci stali się rozpoznawalni, co potrafiło niekiedy pokazać swój wymiar praktyczny. Na przykład Stanisławowi Jankowskiemu „Agatonowi” udało się dzięki niej opuścić areszt w Nowym Targu, do którego trafił fotografując kościół niefortunnie zlokalizowany w sąsiedztwie budynku Urzędu Bezpieczeństwa. Argument, że kościół był w tym miejscu wcześniej okazał się nie dość ważki. Uratowała go fotografia z otwarcia Trasy W-Z zamieszczona w „Trybunie Ludu”, na której uwieczniony został na trybunie honorowej.
Tym razem wystarczyła gazeta, ale przez następne lata Jankowskiego będzie już ratować Józef Sigalin. A okazji do interwencji nie brakowało, bowiem Jankowski jako „cichociemny” i ostatni adiutant gen. Bora-Komorowskiego znajdował się w nieustannym zainteresowaniu bezpieki. Jednak projektowanie wielkich założeń to najczęściej gra zespołowa, gdzie nawet najodważniejszy żołnierz (tak wspominali Jankowskiego koledzy z AK) i zdolny urbanista (do nich z pewnością również się zaliczał) bez wsparcia architektów pozostaje bezradny. Szczęśliwie dla rejonu staromiejskiego, a może i dla Warszawy w ogóle, przyszło mu współpracować z Zygmuntem Stępińskim – posiadającym znakomity warsztat i wielkie wyczucie stylu i harmonii w projektowaniu oraz Janem Knothe – architektem, rysownikiem, poetą, w późniejszych latach także dyplomatą, ale przede wszystkim: ogromnym erudytą. Ponieważ z niezrozumiałych względów ten ostatni jest jednym z najmniej znanych powojennych architektów, warto wspomnieć, że lista warszawskich konkursów z lat 1946–1956 to właściwie lista nagród i wyróżnień zdobytych przez Knothego.
Zespołem architektów MDM kierował Józef Sigalin, a więc nie byle kto, bowiem przez blisko trzydzieści lat wszystko co wyznaczało rytm powojennego życia stolicy związane było w ten lub inny sposób z jego nazwiskiem. Architekt, żołnierz i znakomity organizator, który uparcie – znając kaprysy władzy jak nikt inny w tym środowisku – forsował i zatwierdzał projekty. A pamiętać należy, że powojenne inwestycje były to całe kampanie, w których uczestniczyły niezliczone armie budowlanych, kolosalne ilości sprzętu, całe góry materiałów. Sigalin był dowódcą tych armii, strategiem tych operacji. Gdy w 1949 roku dotarł ze Wschodu do Polski socrealizm, władze wykoncypowały, że wprowadzą „lud do śródmieścia”. Miał on maszerować i manifestować pośród architektury „socjalistycznej w treści i realistycznej w formie”, tworzącej obudowę przestrzenną tych procesów. Adam Ważyk ubrał te zamierzenia w słowa, a Sigalin ze swoją pracownią mieli wcielić je w życie w postaci MDM.
Spektakularny rozmach urbanistyczny projektu, dotychczas rzadko w Warszawie spotykany, miał jednak fundamenty zachowawcze. Ponieważ wszystko co nowe (a zwłaszcza ze Wschodu) wymaga przetestowania, żeby nie ryzykować od razu w centralnej partii ul. Marszałkowskiej, postanowiono wpuścić lud „na próbę” w południowe rejony Śródmieścia. I tak już zostało, bowiem centralne miejsce zajął później Pałac Kultury i Nauki. Koncepcja naszkicowana w 1950 roku przewidywała budowę 6 tys. izb mieszkalnych, a cały zamysł urbanistyczny oparto na dwóch krzyżujących się osiach: ulicy Marszałkowskiej i Nowowiejskiej/al. Wyzwolenia (dawna oś stanisławowska). Szczególną rolę przewidziano dla monumentalnego placu, wieńczącego oś poszerzonej ulicy Marszałkowskiej, na który „wypadać” miały uroczyste pochody. Prace projektowe i realizacyjne podzielono na trzy etapy, z których każdy miał być realizowany przez dwa lata, zgodnie z upływem Planu Sześcioletniego. Jak ustalił Krzysztof Mordyński, badacz MDM-u, z serii II wybudowano częściowo plac Zbawiciela (1952–1953?) oraz bloki wzdłuż Marszałkowskiej do pl. Unii Lubelskiej. Serię III ograniczono do zabudowy al. Wyzwolenia: tzw. „Latawiec” (1953–1955). Do niezrealizowanych monumentalnych założeń należą: plac na Rozdrożu, plac Rakowiecki (południowy), Riwiera, południowa ściana przedłużenia ul. Wawelskiej (obecnie Trasa Łazienkowska). Po 1952 r. władze zaczęły wycofywać się z priorytetowego traktowania budowy MDM, w rezultacie czego duża część sporządzonych i gotowych do akceptacji projektów nie została zatwierdzona. Zastanówmy się więc nad częścią pierwszą – okolicami placu Konstytucji – którą uroczyście otwarto 22 lipca 1952 roku, równo 60 lat temu.
Polecamy e-book Tomasza Leszkowicza – „Oblicza propagandy PRL”:
Wiele istotnych spraw w biografii tłumaczymy okolicznościami urodzenia. Rok 1949 przyniósł zasadnicze zmiany, będące pochodną nowej sytuacji politycznej. Władze komunistyczne zakończyły okres polityki „barw ochronnych” i przeszły do kontrofensywy ideologicznej. Projekt MDM był od samego początku przedsięwzięciem politycznym. Wykuwał się w sporach i dyskusjach, których prawdziwa treść kryła się w niedomówieniach albo w retorycznych formułach, uchodzących w epoce stalinowskiej za objawione. Decyzje zapadały na posiedzeniach Biura Politycznego KC PZPR, w związku z czym do listy współautorów MDM-u należałoby w gruncie rzeczy dopisać takie „legendy” architektury jak Edward Ochab, Aleksander Zawadzki czy Roman Zambrowski. Każdy z nich bowiem, z racji zajmowanego stanowiska, czuł się władny poprawiać i „udoskonalać” rozwiązania proponowane przez Pracownię. Tego jednak w ówczesnych realiach nie dało się uniknąć, każdy artysta pragnący realizować wówczas rzeczy wielkie, musiał przyjąć mecenat państwowy z dobrodziejstwem inwentarza.
Skoro jednak inwestycja była priorytetowa, a w dodatku ręcznie sterowana przez najwyższe czynniki, to w czym należy upatrywać powodów jej niekompletności? Ponieważ nie jest w najlepszym tonie krytykowanie jubilata w dniu jego urodzin, wymieńmy tylko kilka najważniejszych. Zacząć trzeba chyba od samego miejsca, którego wybór był pośrednio reakcją na dynamicznie odbudowującą się „parterową Marszałkowską”, pełną domów, sklepów i kwitnącego handlu. Lokowane w tym miejscu osiedle trafiło na opór tradycji, prywatnej własności, zastanej zabudowy. Z tą ostatnią poradzono sobie przy pomocy buldożerów, chociaż wydaje się, iż np. gmach kościoła św. Zbawiciela zdeterminował jednak przesunięcie urbanistycznego „centrum” inwestycji. Jeżeli mówimy o sprzęcie, to stwierdzić należy, że mechanizacja robót – wbrew propagandowym przekazom – nie była dużo większa niż w latach 30. na budowie tunelu warszawskiej linii średnicowej. Większość MDM-owskiego parku maszynowego stanowił dość znacznie wyeksploatowany sprzęt sowiecki, poniemiecki oraz znacjonalizowany tabor polskich przedsiębiorstw transportowych. W związku z tym postęp prac zależny był jeszcze od siły ludzkich mięśni, co rzutowało negatywnie na najważniejsze kryterium – czasu. Wszystko musiało być gotowe w terminie, a najlepiej przed terminem, zazwyczaj absurdalnie wyśrubowanym. Nie miało znaczenia, że cement nie związał i po roku płyty piaskowcowych elewacji trzeba było przytwierdzać dodatkowymi kotwami, bo spadały ludziom pod nogi. Zbliżał się „warszawski lipiec” i kiedy jedna ekipa w pośpiechu zwijała rusztowania, druga montowała już trybuny. Sigalin po wszystkim zanotował: „Było uroczyste otwarcie Placu Konstytucji. Był pochód młodzieży. Była Marszałkowska Dzielnica Mieszkaniowa”.
Jeżeli wszystko było, to czego w takim razie zabrakło? Przede wszystkim dokończenia kolejnych etapów, ale trudno tutaj winić projektantów – w Korei wybuchła wojna, przemysł trzeba było przestawić na produkcję ciężką i okazało się, że dekoracyjna architektura socrealistyczna nie jest na polską kieszeń. W marcu 1953 roku umarł Stalin, dogorywać zaczął także socrealizm, w związku z czym sprawę uznano za nieaktualną. Czego jednak nie zrobiono przed 22 lipca 1952 roku, a planowano? Otóż miał być np. neon. Z protokołu posiedzenia Biura Politycznego KC PZPR z 26 czerwca 1952 roku wynika, że upomniał się o niego sam Bierut: „Rozwiązanie neonu żeby grał w dzień jest możliwe, neon nie zakłóca powagi naszego budownictwa, przeciwnie – ożywia je, nie zaszkodzi a wzbogaci MDM. W dzień literowy układ musi mówić. Tak zrobić żeby było obliczone na dzień, a nie na noc. Prezydium Naczelnej Rady Odbudowy Warszawy płaci!”. Widocznie jednak Rada Odbudowy przeznaczyła pieniądze na inny cel, bowiem neon nie powstał. Nie ma też fontanny na środku placu (a bardzo by się przydała), również trzy monumentalne kandelabry to tylko ersatz. Zastąpiły one tematyczne rzeźby („Śląsk”, „Pomorze” i „Stolica”), których nie udało się opracować na czas (a właściwie nie udało się ich opracować w ogóle, co było symptomatyczne dla prób tworzenia sztuki „socjalistycznej w treści”). Wielkie latarnie (z cokołami zapożyczonymi z projektu jednej z prac rzeźbiarskich) stanęły, żeby skorygować niesymetryczność placu. Obliczone na kilka lat, przetrwały do dzisiaj, niczego nigdy nie oświetlając. Pośpiech, oszczędności i braki materiałowe odbiły się też na jakości wykończenia – pozostawiono nieotynkowane zaplecza, zamontowano też np. cynowe drzewce na sztandary, dzisiaj w większości już poutleniane. Do dziś przetrwały tylko trzy (zachowały się na placu Konstytucji, bowiem tam docierały pochody więc wykonano je z brązu). To wszystko w gruncie rzeczy detale, gdyż największe rozczarowanie miało dopiero przyjść, co przeczuwał także Sigalin:
Wczoraj – zanotował – taką miałem na budowie rozmowę z jakimś przyjezdnym: ot, chłop spod Warszawy, nie bardzo jak widać bystry, zagubiony w wielkim mieście. Pyta: «panie, co to za pałace budują i dla kogo?». Z dumą oczywiście odpowiedziałem mu, że to nie pałace: «teraz, drogi obywatelu, domy mieszkalne będą właśnie jak pałace. I to domy nie dla książąt, hrabiów, baronów, bogaczy, lecz dla robotników, dla ludzi pracy». Pokręcił głową. Czy mnie dobrze zrozumiał – nie wiem, ale widziałem go, jak jeszcze długo stał i podziwiał. (…) Przyznać muszę, że kilka razy wracałem dziś myślą do tej rozmowy. Zostawiła jednak jakiś osad. Chłop był ciemny, nieufny, nie rozumiał, ale jednak reakcja jego była, nie wiem czemu, niepokojąca. Dziwnie kontrastowała swoim biednym ubiorem, tobołkiem na kiju z naszymi granitami, marmurami, wielkimi taflami szkła w sklepowych wystawach.
Nieufność ciemnego chłopa szybko znalazła potwierdzenie. Raport z badań Instytutu Budownictwa Mieszkaniowego, przeprowadzonych w 1952 roku, wykazał, że na 150 przydziałów mieszkań, pracownicy fizyczni otrzymali… 30. Nietrudno policzyć, że na wszelkiej maści pracowników umysłowych (czyli w tym przypadku najczęściej kierowników, pracowników sekretariatu KC, dyrektorów państwowych przedsiębiorstw itd.) przypadło 120 lokali, o wyższym zresztą komforcie niż mieszkania dla robotników.
Robotnicza Marszałkowska Dzielnica Mieszkaniowa, okazała się materialnym dowodem „fasadowości” – zarówno architektury tego okresu, jak i całego systemu, który powołał ją do życia. Była to inwestycja skażona grzechem pierworodnym, której jasne niegdyś (dzisiaj już spatynowane) elewacje, są dla wielu mieszkańców nie tylko tłem codziennych spacerów, ale także utrwalonym w kamieniu świadectwem najbardziej ponurego okresu w historii powojennej Polski. MDM jednak jest i stanowi także – na tle obecnej Warszawy – pokaz budownictwa mocnego, trwałego, ze złą lub dobrą, nie do końca zrealizowaną, ale przecież koncepcją, której próżno szukać w późniejszych osiedlach. Sześćdziesiąte urodziny są dobrą okazją nie tylko do rozpamiętywania przeszłości, ale także pretekstem do zastanowienia się nad przyszłością tego śródmiejskiego zespołu. Przyszłością długą, bo przecież jubilatowi wypada życzyć przynajmniej stu lat.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!
Redakcja: Michał Przeperski